Czy da się zatrzymać wygaśnięcie ludzkości?

W ciągu ostatnich trzech lat rozpowszechnił się mit dotyczący spadku dzietności w Polsce, którego przyczyną miał być wyrok Trybunału Konstytucyjnego dotyczący przerywania ciąży. Problem jest jednak dużo głębszy i żadna polityka prorodzinna, ani tym bardziej „aborcyjna”, nie ma na jego rozwiązanie wpływu. W gruncie rzeczy nie istnieje jego polityczne rozwiązanie.

Publikacja: 28.07.2023 17:00

Rys. Mirosław Owczarek

Rys. Mirosław Owczarek

Foto: mat.pras.

Uzasadnienie, że Polki nie chcą rodzić, ponieważ nie będą miały możliwości aborcji w momencie wystąpienia komplikacji czy wad genetycznych, jest przez ostatnie lata często przywoływane w publicystyce i internetowych dyskusjach, w których pojawia się temat dzietności. Taka interpretacja, chociaż jest zapewne wygodną racjonalizacją, nie wytrzymuje konfrontacji z danymi. Uzasadnienie to miałoby na przykład sens, gdyby okazało się, że zawieranych jest równie wiele związków małżeńskich, co w poprzednich latach, a jednak dzietność spada. Dzieci nie rodzą się co prawda jedynie w związkach małżeńskich, ale porównanie tendencji spadkowej urodzeń ze spadkiem liczby zawieranych małżeństw – zwłaszcza z drastycznym spadkiem w grupach wiekowych do 30. roku życia – wskazuje na nieco inną przyczynę. Ludzie w wieku produkcyjnym nie są w ogóle zainteresowani zakładaniem rodziny, a więc i posiadaniem potomstwa.

Czytaj więcej

ChatGPT. Czy prawda przestanie istnieć?

Oddzieleni od biologii

Problem ten nie jest wyłącznie domeną Polski, a co ważniejsze – nie jest nowy. Jest o nim dziś głośniej z kilku powodów. Po pierwsze, w mediach społecznościowych dość wyraźnie przebija się trend celebracji bezdzietności, czego wyrazem jest zupełnie niedawno ukuty akronim DINK – „double income, no kids” – oznaczający model rodziny z podwójnym dochodem, ale bez dzieci.

Po drugie, Polska staje się celem imigracji zarobkowej z krajów Trzeciego Świata, co w poprzednich latach się nie zdarzało, gdyż „przegrywaliśmy” w tej konkurencji z bogatszym Zachodem. To sprawia, że powracają dyskusje o niestabilności polskiego rynku pracy, na którego potrzeby nie odpowiadają zasoby krajowe, a zatem i o coraz bardziej niepewnej przyszłości polskiego systemu emerytalnego.

Wreszcie po trzecie, nawet jeżeli jakimś cudem wytrzymałby system emerytalny, to i tak pozostawia to otwartą kwestię kondycji mentalnej starzejących się już mocno singli. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat będą osamotnieni bardziej niż jakiekolwiek pokolenie wcześniej.

W wydanej po raz pierwszy w 2003 roku książce „Koniec ludzkości” francuski filozof Christian Godin drobiazgowo analizuje trendy związane z dzietnością, stawiając tezę, że powolne „wygaśnięcie ludzkości” jest niejako konieczną konsekwencją postępu cywilizacyjnego. Spadek dzietności, pisał Godin, wszędzie postępuje za spadkiem śmiertelności, który z kolei wiąże się z podniesieniem poziomu życia i wzrostem dobrobytu. Postęp cywilizacyjny jest bowiem coraz bardziej radykalną izolacją człowieka od jego własnej biologii i biologii w ogóle, a zatem również redefiniuje życiowe cele. Prawdopodobnym jest zatem scenariusz, w którym pewnego dnia po cichu umrze ostatni człowiek i w ten sposób gatunek ludzki po prostu przestanie istnieć.

Potęga symulacji

Niezwykle rzadko zastanawiamy się nad tym, w jaki sposób forma przekazu informacji, a nie treść, wpływa na obraz świata, jaki przyswajamy. Historia gatunku homo sapiens to 200 tys. lat, a to przecież tylko ostatnia faza rozwoju rodzaju homo – w porównaniu z nią nawet historia cywilizacji piśmienniczej wydaje się krótka, a przekaz dźwięku i obrazu na odległość to jedynie chwila.

Chociaż na świadomym poziomie wiemy, że oglądamy zdjęcie, film czy oddajemy się wirtualnej rzeczywistości, to cały biologiczny mechanizm stojący za naszą percepcją jest dokładnie taki sam jak ten, w który wyposażeni byli nasi przodkowie na afrykańskiej sawannie czy w europejskich lasach. Pismo oddziałuje na nas zupełnie inaczej, ponieważ jest ściśle „nienaturalne” – musimy świadomie odkodować zapisane w nim informacje. Tymczasem wykreowany obraz jest brany zawsze dosłownie.

Hegemonia kultury audiowizualnej od końca ubiegłego wieku ma więc bardzo określone konsekwencje dla wychowanego na niej pokolenia. Przeżywaliśmy i przeżywamy znacznie więcej niż pokolenie naszych rodziców, a nieporównywalnie więcej od pokolenia jeszcze wcześniejszego.

Przeżycie wydarzenia w przekazie medialnym jest jednak wyrwane z jego fizycznego kontekstu. Jeżeli trenujemy nasze mózgi, nakierowując je na sferę wirtualną, to wpływa to również na nasze pojmowanie tej fizycznej realności – a więc zaczynamy tę drugą pojmować przez pryzmat pierwszej.

Brzmi to może górnolotnie, ale jest to bardzo proste zjawisko, które obserwujemy dziś właściwie wszędzie. Jeszcze nie tak dawno temu rzesze Polaków żyły luksusowym życiem rodzin naftowych potentatów lub projektantów mody, z utęsknieniem oczekując kolejnego odcinka „Dynastii” czy „Mody na sukces”. Dziś śledzenie relacji z egzotycznych wakacji instagramowych i tiktokowych influencerów ma za podstawę dokładnie ten sam mechanizm. Z jedną wszakże różnicą: w czasach telewizji przekaz był jednostronny i „aktywna symulacja” dotyczyła jedynie dzieci, które bawiły się w Żółwie Ninja, Dragon Balla albo Drużynę A. Media społecznościowe umożliwiły natomiast rozciągnięcie tego zjawiska również na dorosłych, którzy sterują swoim życiem tak, aby ładnie wyglądało na zdjęciu czy „rolce”.

Co to oznacza w praktyce? Jeżeli patrzymy na życie przez pryzmat tego, w jaki sposób wygląda ono na filmie czy zdjęciu, to siłą rzeczy większa jego część nie będzie dla nas interesująca. Rzeczywistość musi nadążyć za symulacją, a więc również zmieniać się tak samo szybko, jak informacje na Instagramie: dziś jestem we Florencji i zjadam cudnie wyglądającą pizzę, jutro imprezuję w Berlinie, a pojutrze siedzę na plaży na Costa Brava.

Nie bez przyczyny w badaniach ankietowych podróże znajdują się w czołówce wymienianych zainteresowań, i to zarówno w starzejącym się już pokoleniu milenialsów, jak i w dorastającym obecnie pokoleniu Z. A właściwie już nie zainteresowań, lecz życiowych celów. Podróże to kwintesencja epoki przebodźcowania, które wprawia człowieka w stan permanentnej nudy i egzystencjalnego nihilizmu – i z którego wyrwać może tylko ciągła zmiana miejsca.

Czytaj więcej

Gdy nauka jest na usługach polityki

Narcystyczne kłamstwo przeludnienia

W modelu symulacji nie ma miejsca na dzieci i rodzinę. Nie ma dla nich miejsca również w ideach ekologicznych, które od wielu lat konsekwentnie głoszą wizję „przeludnienia” i katastrofalnych skutków, jakie to przeludnienie ma nieść dla planety. Popularna narracja dostarcza wygodnego uzasadnienia dla świadomego braku potomstwa, głosząc, że powstrzymanie się od płodzenia dzieci jest najbardziej heroiczną decyzją, jaką można podjąć „dla dobra planety”.

Jednak znowu racjonalizacja jest tylko racjonalizacją i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Aby ogłosić „przeludnienie”, należałoby znać dokładną granicę, ponad którą przeludnienie występuje. Ponadto nawet jeżeli gdzieś miejscowo występują realne konflikty o zasoby – które mogą być interpretowane jako objaw przeludnienia – to wynika to nie z tego, że rodzi się za dużo dzieci, lecz z tego, że żyjemy coraz dłużej.

Nikt nie chce jednak zrezygnować z dłuższego życia: walka z widmem „przeludnienia” jest postawą narcystyczną, doskonale współgrającą z opisanym wyżej modelem nieustannej autopromocji. Nie chodzi o to, żebym ja przestał być obciążeniem dla przyrody, mniej podróżując i konsumując, ale o to, żeby inni – najlepiej ci z przyszłości, którzy jeszcze się nie narodzili – nie byli tym obciążeniem. Moje życie ma wartość, bo już zdążyłem się przyzwyczaić do tanich lotów, kawy na tarasie z pięknym widokiem i robota sprzątającego za mnie mieszkanie. Ich życie nie ma wartości, bo jeszcze się nie rozpoczęło.

Chociaż więc w teorii ekologiczna retoryka jest antycywilizacyjna, to w praktyce jest wyrazem scjentystycznego i technocentrycznego marzenia o własnej nieśmiertelności. Jesteśmy skłonni powoływać się na „piękno przyrody”, ale owo piękno nie ma nic wspólnego z przyrodą jako taką. Piękno przyrody, pisał Julio Cortázar w „Łukaszu”, ma estetyczny sens tylko wtedy, kiedy możemy z „łona przyrody” wrócić do domu, wziąć prysznic i zjeść kolację przy stole. „Przyroda” jest dziś również dobrem konsumpcyjnym, towarem i szczególną formą symulacji, która funkcjonuje w określonych ramach cywilizacyjnych. I konsumowanie przyrody, w imię której obecne i przyszłe pokolenia miałyby podjąć „heroiczny wysiłek” nieposiadania dzieci, jest również działaniem inwazyjnym i zużywającym zasoby.

Polityka prawdziwie „proekologiczna” byłaby jednocześnie najbardziej „prorodzinną” – i odwrotnie. Ale nie byłaby to polityka, którą ktokolwiek mógłby rzeczywiście zaakceptować – musiałaby się wiązać z odrzuceniem większości, jeżeli nie wszystkich, dokonań naukowych i technicznych, które stanowią dziś codzienność globalnych społeczeństw. A to się nie wydarzy również dlatego, że nikt nie ma w tym żadnego interesu.

Przyszłość należy do robotów

Co więcej, część z tych eksploatujących zasoby naturalne i destrukcyjnych dla struktury społecznej narzędzi prezentowana jest obecnie jako remedium na zagrożenia płynące z braku wymiany pokoleniowej. Sztuczna inteligencja ma rozwiązać problemy z rynkiem pracy i z opieką nad samotnymi osobami starszymi; ma usprawnić medycynę, abyśmy żyli coraz dłużej w lepszym zdrowiu, a także czuwać nad naszym bezpieczeństwem w monitorowanych całkowicie miastach. Wreszcie: ma umożliwić „drugie życie” zmarłym, a nam dać perspektywę egzystencji w innej formie, kiedy umrze nasze biologiczne ciało.

To powyżej to zlepek poważnych deklaracji polityków, snów transhumanistycznych pisarzy i marketingowych obietnic firm zajmujących się sztuczną inteligencją – jednak łączy się w spójną całość gnostyckiej wizji przyszłości, w której zbawienie rodzaju ludzkiego przyjdzie przez naukę i technikę. I nie ma powodu, aby twierdzić, że taki scenariusz nie będzie już za chwilę forsowany na poziomie globalnym. Technika i nauka są również narzędziami kontroli, więc dla tych, którzy mają polityczne ambicje, postęp naukowo-techniczny jest błogosławieństwem i jako błogosławieństwo jest promowany.

Czytaj więcej

Rasizm to pretekst? Ameryka płonie z powodu nierówności

Pokusa spoglądania na postęp techniczny z nadzieją jest bardzo silna. Jednak poza tym, co widoczne na pierwszy rzut oka – jak na przykład bezpieczeństwo osób starszych w przyszłości – narzuca się konstatacja, że jest to scenariusz w zasadniczy sposób nieludzki. Czy będzie on nieludzki w sensie Nietzscheańskiego „skoku ku nadczłowiekowi” i kolejnym etapem ewolucji, czy też w sensie końca ludzkości jako takiego nie jest pewne. Musimy jednak zdawać sobie sprawę z faktu, że nauka i technika, które pozwoliły naszemu gatunkowi zdominować planetę, przyczynią się również do jego wygaśnięcia.

Olgierd Sroczyński jest analitykiem z branży big data i sztucznej inteligencji. Z wykształcenia filozof.

Uzasadnienie, że Polki nie chcą rodzić, ponieważ nie będą miały możliwości aborcji w momencie wystąpienia komplikacji czy wad genetycznych, jest przez ostatnie lata często przywoływane w publicystyce i internetowych dyskusjach, w których pojawia się temat dzietności. Taka interpretacja, chociaż jest zapewne wygodną racjonalizacją, nie wytrzymuje konfrontacji z danymi. Uzasadnienie to miałoby na przykład sens, gdyby okazało się, że zawieranych jest równie wiele związków małżeńskich, co w poprzednich latach, a jednak dzietność spada. Dzieci nie rodzą się co prawda jedynie w związkach małżeńskich, ale porównanie tendencji spadkowej urodzeń ze spadkiem liczby zawieranych małżeństw – zwłaszcza z drastycznym spadkiem w grupach wiekowych do 30. roku życia – wskazuje na nieco inną przyczynę. Ludzie w wieku produkcyjnym nie są w ogóle zainteresowani zakładaniem rodziny, a więc i posiadaniem potomstwa.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi