Rasizm to pretekst? Ameryka płonie z powodu nierówności

Różnica pomiędzy czarnym prawnikiem z drogiej nowojorskiej kancelarii a mieszkańcem getta jest znacznie większa niż różnica pomiędzy białym i czarnym mieszkańcem Alabamy. Jeżeli rozwarstwienie klasowe czarnych jest dokładnie takie samo jak rozwarstwienie klasowe białych, to absurdem jest mówienie wciąż o „systemowym rasizmie" czy „aparacie dyskryminacji".

Aktualizacja: 19.06.2020 23:11 Publikacja: 19.06.2020 10:00

Rasizm to pretekst? Ameryka płonie z powodu nierówności

Foto: AFP

Liberalne media – zarówno w USA, jak i w Polsce – usiłują od początku zamieszek przedstawić dokonujące się akty bandytyzmu jako usprawiedliwione. Nikt z białych nie jest w stanie zrozumieć sytuacji czarnych, którzy od 400 lat są poddani systemowej opresji, najpierw jako niewolnicy, później jako obywatele drugiej kategorii – tak właśnie brzmi kolportowana od wielu dni oficjalna narracja na ten temat.

Zdanie to jest absurdalne na wielu poziomach. Po pierwsze nie ma czegoś takiego jak „sytuacja czarnych": jest „sytuacja niektórych czarnych", a nawet większości, natomiast nie dotyczy wszystkich czarnych obywateli USA. Są czarni sędziowie, policjanci, adwokaci, politycy, w tym były prezydent USA. Są gwiazdy kina, muzyki i sportu. Różnica pomiędzy czarnym prawnikiem z drogiej nowojorskiej kancelarii a mieszkańcem getta jest znacznie większa niż różnica pomiędzy białym i czarnym mieszkańcem Alabamy. Mówienie w tym kontekście o „sytuacji czarnych" jest kpiną ze zdrowego rozsądku.

Po drugie, jeżeli rozwarstwienie klasowe czarnych jest dokładnie takie samo jak rozwarstwienie klasowe białych, to absurdem jest mówienie wciąż o „systemowym rasizmie" czy „aparacie dyskryminacji". Gdyby takowy rzeczywiście istniał, to nie istnieliby czarni zamożniejsi niż ich biali sąsiedzi; nie istnieliby na żadnym szczeblu czarni politycy, którzy stanowią prawo (obowiązujące również białych) oraz nie istnieliby czarni policjanci, którzy to prawo (również wobec białych) egzekwują.

Po trzecie wreszcie, całość tej narracji jest wybitnie skierowana przeciwko Partii Republikańskiej i personalnie przeciwko Donaldowi Trumpowi. Wątek ten jest o tyle zabawny, że tak jak głośna sprawa śmierci Freddy'ego Graya sprzed pięciu lat, jak i śmierć George'a Floyda miały miejsce w miastach zarządzanych przez demokratów – w tym również czarnych.

Trzeba więc przyznać, że skierowanie mediów i haseł protestujących przeciwko Trumpowi jest świetnym zabiegiem spin doctorów demokratów tuż po tym, jak Joe Biden ściągnął na siebie gromy za stwierdzenie, że czarni popierający Trumpa nie są czarni. Niemniej mimo podgrzewania atmosfery wojny rasowej przez media głównego nurtu można stwierdzić, że nie jesteśmy świadkami początku konfliktu na tle rasowym. Jesteśmy świadkami zawalenia się budowanego mozolnie przez lata liberalnego systemu wierzeń – a przynajmniej jego fasady.

Teoria antypolityczna

Liberalizm współczesny niewiele ma wspólnego z historycznym. Klasyczny liberalizm nie był jeszcze świadomy tego, że proceduralna koncepcja wolności – gdzie fundamentem jest własność prywatna, nikt nie może zaś być zmuszany do niczego przez nikogo – nie jest wystarczająca do zbudowania na niej wspólnoty politycznej. Klasyczni liberałowie, a później libertarianie, wychodzili z założenia, że wszelkie pozostałe kwestie, to znaczy wartości, w jakich wychowuje się dzieci, wierzenia religijne i tym podobne, mogą współistnieć w ramach nakreślonej przez własność prywatną wolności.

Problem w tym, że tak pojmowany liberalizm nie jest użyteczny jako filozofia polityczna. Konsekwentne trzymanie się prywatnej własności i praw jednostkowych nie stanowi mocnego spoiwa dla budowania wspólnoty politycznej. System, który nikogo nie wyklucza – ponieważ liberalne uprawnienia jednostkowe są uniwersalne i przynależą wszystkim, bez względu na rasę, narodowość i inne cechy – jest z gruntu niepolityczny. Państwo zaś jest tworem politycznym, a więc musi wyznaczyć swoje granice i zdefiniować przeciwnika, „nas" i „ich". To wspólnota polityczna buduje treść pojęcia sprawiedliwości: co „należy" i „powinno się" robić. Liberalna koncepcja państwa na te pytania nie odpowiadała, one zaś nie mogły pozostać bez odpowiedzi.

To, że w ramach liberalnego porządku procedur narastają tendencje konserwatywne, nie jest więc paradoksem. Klasyczny liberalizm brany dosłownie doprowadził w Stanach Zjednoczonych do utrwalenia wspólnot raczej konserwatywnych pod względem obyczajowym, a także niechętnych wobec władzy centralnej. Amerykańscy konserwatyści (nie mylić z neokonserwatystami!) byli zawsze niechętni do prowadzenia wojen oraz wobec państwowego interwencjonizmu. Według jednego z najpopularniejszych obecnie myślicieli libertariańskich Hansa-Hermanna Hoppego ład oparty na prywatnej własności byłby z konieczności konserwatywny – to bowiem, co obserwujemy dziś jako elementy ideologii liberalizmu, jest konsekwencją pewnej bardzo konkretnej państwowej narracji.

Za Johnem Grayem możemy określić nowoczesny liberalizm jako świecką wersję chrześcijaństwa, ale z apokatastazą, czyli heretycką wiarą w to, że wszystko zmierza z powrotem do Boga na końcu czasów. Dla liberalizmu apokatastazą jest postęp – idea ciągłego „ulepszania ludzi" pod każdym względem. Jeżeli to ostatnie sformułowanie niesie ze sobą nieprzyjemne skojarzenia, to dzieje się tak nie bez przyczyny. W arsenale środków promowanych przez liberałów (m.in. przez twórczynię Planned Parenthood Margaret Sanger) stała również eugenika.

Postęp to bardzo określony kierunek zmian społecznych, który mógł zostać rozpoznany jedynie przez wykształconych i dobrze urodzonych członków elity, nie zaś przez wieśniaków (rednecks) uzbrojonych w Drugą Poprawkę i swoje prymitywne przekonania. Aby liberalizm mógł wygrać, musiał porzucić ideę prymatu wolności indywidualnej i uniwersalnych praw jednostkowych.

Dziel i rządź

Stąd wzięła się miłość liberałów do ideologii emancypacji i przywiązanie do retoryki dyskryminacji. Emancypacja to pomost, po którym liberałowie przeszli od idei wolności do państwowego interwencjonizmu w dokładnie każdej sferze życia. Liberalne państwo opiekuńcze może zatem pomagać wszystkim uciskanym mniejszościom, demontując dotychczasowy porządek – ale w imię idei wolności.

Paradoksem jest to, że „świecka wersja chrześcijaństwa", aby osiągnąć cele polityczne zrezygnowała z jednej z najbardziej podstawowych zasad rewolucyjnych chrześcijaństwa: uniwersalizmu etycznego. Aby emancypacja się dokonała, państwo nie może patrzeć na człowieka jako człowieka – jak chciał tego Kant – ale jako członka konkretnej grupy społecznej, definiowanej przez preferencje seksualne, rasę, płeć i inne cechy. Konkurencja o zasoby nie jest już konkurencją pomiędzy człowiekiem a człowiekiem, ale pomiędzy czarnymi a białymi, między kobietami a mężczyznami czy też między heteroseksualistami a homoseksualistami.

Trudno utrzymywać, że klasycznie liberalna czy libertariańska deontologia w zakresie konkurencji o zasoby wyczerpuje zagadnienie sprawiedliwej dystrybucji. Twierdzenie, że zawsze mamy do czynienia z relacją między człowiekiem a człowiekiem, i ignorowanie na tej podstawie kwestii nierówności jest w najlepszym przypadku pięknoduchostwem, a w najgorszym – bezczelnym cynizmem. Możliwości ludzi są ograniczone przez środowisko, w jakim rodzą się i dorastają, przez zasoby finansowe rodziców, którzy mogą lub nie mogą pozwolić sobie na zapewnienie im należytej edukacji, wreszcie przez warunki startowe. Nie ma równości pomiędzy kimś, kto dorastał w zamożnej rodzinie, mając dostęp do nauki języków i korepetycji, a kimś kto przez całe życie zmuszony był dorabiać, aby zdobyć chociaż podstawową edukację.

Jednak narracja, która nierówności tych upatruje wyłącznie w cechach, takich jak kolor skóry czy płeć, jest nie tylko błędna, ale również absurdalna. Powtórzmy – gdyby wykluczenie mniejszości jako mniejszości było faktem, nie istnieliby przedsiębiorcy, prawnicy, sędziowie i wykładowcy akademiccy, którzy się z tych mniejszości wywodzą. Barack Obama nie mógłby zostać prezydentem, a Oprah Winfrey nie mogłaby zostać jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych kobiet w USA. Przykłady można mnożyć.

Problem z realizacją tej idei tkwi jednak nie tylko w tym, że grupowanie mniejszości wedle jednej cechy jest właściwie niemożliwe (i kalkulacja „przywilejów" lub ich braku staje się wirtualnie niemożliwa), ale również w tym, że poszczególne mniejszości mają nierzadko sprzeczne interesy. Widać to zwłaszcza w Wielkiej Brytanii w ciągłych starciach mniejszości muzułmańskiej z prawami kobiet czy LGBT. Wygrają zatem te interesy, które będą miały większą siłę przebicia.

Kto głośniej krzyczy

Słowa „krzyk" i „płacz" pojawiają się w amerykańskiej debacie publicznej ze zwiększoną częstotliwością od czasu wyboru Donalda Trumpa na fotel prezydenta. Zresztą nie tylko słowa: nagrania aktywistów „lewicowych", którzy wydają z siebie bardzo charakterystyczny krzyk, gęsto zaludniają internet, stanowiąc doskonały materiał dla prześmiewczych memów. To właśnie na takich emocjach budowana jest retoryka emancypacyjna na czołowych amerykańskich uniwersytetach, jak również w antydyskryminacyjnym prawodawstwie.

Liberalizm nie ma nic wspólnego z taką grą na emocjach. Liberalizm w każdej wersji głosił przywiązanie do chłodnego racjonalizmu, który odrzucał podobne emocje jako, po pierwsze, nieestetyczne, a po drugie, niebezpieczne, kojarząc je (prawdopodobnie słusznie) z demokratyczną „psychologią tłumu". Nobilitacja takiej retoryki stanowiła jednak użyteczne narzędzie do walki z konserwatywnymi krytykami liberalnego prawodawstwa i liberalnej polityki. Mówiąc nieelegancko, aktywiści SJW (social justice warriors) zostali celowo „napuszczeni" na konserwatystów, aby ich zakrzyczeć.

Ten emocjonalny ton króluje w protestach i komentarzach wokół amerykańskiej sytuacji. Bo głównym motywem „systemowej dyskryminacji" jest to, że ktoś czuje się dyskryminowany. Jeżeli ktoś chciałby przytaczać statystyki przemocy, z których wynika, że czarni (w tym czarni policjanci) giną w USA głównie z rąk innych czarnych, to musi się liczyć z tym, że tego typu fakty mają znikome znaczenie w tej sprawie, ponieważ kluczowe jest poczucie dyskryminacji. Jeżeli ktoś całe życie czuł się dyskryminowany i poddawany opresji przez system, to nikt inny, a zwłaszcza osoba o innym kolorze skóry, nie może tego w żaden sposób negować.

Granie kartą rasową, jak obecnie dzieje się w USA, może jednak liberałom odbić się czkawką. I prawdopodobnie się odbije. Siła nacisku, jaka za tym idzie, świadczy o tym, że może to stać się wkrótce głównym argumentem w dyskusji nad „przywilejami". Jeżeli główna oś konfliktu zostanie ustawiona na linii „czarni–biali", to żadna inna grupa nie będzie w stanie konkurować z retoryką „400 lat czarnego niewolnictwa". Dyskryminacja czarnych wygrała ostatnio nawet z antysemityzmem, jako że żadna z organizacji żydowskich nie potępiła oficjalnie zdemolowania synagog przez demonstrantów w Fairfax. W świecie, w którym podejrzenie o antysemityzm sprowadza z automatu infamię, brak jakichkolwiek konsekwencji za dosłowny pogrom żydowskiej dzielnicy jest dowodem na absolutną nietykalność.

Są to zatem bardzo złe wieści dla środowisk feministycznych, gender i innych, których „krzyk" i „płacz" będzie miał od teraz znaczenie tylko o tyle, o ile będzie krzykiem i płaczem nad systemową dyskryminacją czarnej mniejszości. Jednak i to niedługo. Przypadki demolowania wydawnictw i gazet „progresywistycznych" w trakcie zamieszek wskazują na to, że w dłuższej perspektywie i tak zwycięży argument rasowy, a rewolucja pożre własne dzieci. Black Lives Matter to dosłowny koniec Ameryki, jaką znamy.

Liberalne media – zarówno w USA, jak i w Polsce – usiłują od początku zamieszek przedstawić dokonujące się akty bandytyzmu jako usprawiedliwione. Nikt z białych nie jest w stanie zrozumieć sytuacji czarnych, którzy od 400 lat są poddani systemowej opresji, najpierw jako niewolnicy, później jako obywatele drugiej kategorii – tak właśnie brzmi kolportowana od wielu dni oficjalna narracja na ten temat.

Zdanie to jest absurdalne na wielu poziomach. Po pierwsze nie ma czegoś takiego jak „sytuacja czarnych": jest „sytuacja niektórych czarnych", a nawet większości, natomiast nie dotyczy wszystkich czarnych obywateli USA. Są czarni sędziowie, policjanci, adwokaci, politycy, w tym były prezydent USA. Są gwiazdy kina, muzyki i sportu. Różnica pomiędzy czarnym prawnikiem z drogiej nowojorskiej kancelarii a mieszkańcem getta jest znacznie większa niż różnica pomiędzy białym i czarnym mieszkańcem Alabamy. Mówienie w tym kontekście o „sytuacji czarnych" jest kpiną ze zdrowego rozsądku.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi