Paweł Droździak: Psychiatrzy nie zastąpią więzi rodzinnych

Pomyliliśmy gabinet terapeuty z życiem, a jedną z technik terapeutycznej pracy wzięliśmy za zalecenie prowadzenia komunikacji w ogóle. To jest totalne nieporozumienie - mówi Paweł Droździak, psycholog i psychoterapeuta.

Publikacja: 26.05.2023 10:00

Paweł Droździak: Psychiatrzy nie zastąpią więzi rodzinnych

Foto: Robert Gardziński

Plus Minus: Co nastolatek chce tak naprawdę powiedzieć dorosłym, kiedy – pytany w badaniach – zakreśla rubrykę: „mam depresję”, „mam obniżony nastrój”, „nic mi się nie chce”?

Być może naprawdę ma kłopoty i zdobywa się na odwagę powiedzieć o tym, jakie one są. Nie wykluczam takiej sytuacji. Ale warto spojrzeć na specyficzny kontekst społeczny. Od jakiegoś czasu język psychologii przenika debatę o sprawach społecznych i wypiera wszystkie inne języki. Nie ma już lenistwa, jest prokrastynacja. Nie ma prostactwa, jest brak inteligencji emocjonalnej. I tak dalej.

Wytrenowaliśmy w tym młodzież perfekcyjnie. To ma dwie strony: dobrą, czyli umiejętność nazywania swoich emocji, ale także gorszą – czyli określane siebie „w języku problemu”. Ostatecznie polega to na subtelnym wskazywaniu siebie jako ofiary i domaganiu się, aby inni to dostrzegali i współczuli. Przy czym normą zaczyna być wzajemne utwierdzanie się we wrażliwości. Przestaliśmy być dobrze wychowani, savoir-vivre i jego zasady zniknęły, zastąpił je, znakomicie sobie radząc – język terapii. W tej narracji, jeżeli jest się osobą wrażliwą, dobrze wychowaną, na poziomie – należy powiedzieć: „mam ze sobą problem, przeżywam, przejmuję się, nie jest ze mną dobrze”.

Nastolatki przesadzają?

W moim przekonaniu mówią to, co zapewnia im jakąś pozycję w grupie. Za moich czasów stawiało się włosy na cukier i zakładało skórzaną kurtkę. Dziś należy mieć problemy. Im większe, tym lepiej. Jeśli młody człowiek jest ambitny, dobrze wyczuwa, co daje wysoką pozycję socjometryczną, to problemów będzie deklarował mnóstwo. Pomyliliśmy gabinet terapeuty z życiem, a jedną z technik terapeutycznej pracy wzięliśmy za zalecenie prowadzenia komunikacji w ogóle. To jest totalne nieporozumienie.

W terapii zakłada się, że tym, co pomaga, jest mówienie, a nie działanie. Okresowo nawet osłabia się instynkt obrony i naturalną skłonność do mobilizacji, żeby można było wrócić do miejsca, w którym w rozwoju człowieka coś poszło nie tak. Ta technika pracy, wcale nie jedyna – nie cała terapia tak wygląda – polega na skontaktowaniu się z przeżywanym bólem i poczuciu go w całości bez obron.

Ale to jest jedynie technika pracy, stosowana nie wobec wszystkich i tylko na pewnym etapie, a w żadnym wypadku nie metoda na życie! Tymczasem wytworzył się rodzaj kultury terapeutycznej, który utwierdził kobiety (ich nie musiał przekonywać, bo zwykle chętniej się dzielą swoimi uczuciami) i mężczyzn (tych trzeba było przycisnąć, że to dla ich dobra i „chłopaki też płaczą”), że zanurzenie się w swoje doświadczenie bez oceniania, bycie w swoim bólu, jest terapeutyczne i pomaga.

Rozszerzenie takiej narracji w przestrzeni informacyjnej spowodowało, że ta konkretna technika terapeutyczna zamieniła się w swoją własną karykaturę stając się… w jakimś sensie stylem funkcjonowania. W efekcie otrzymaliśmy przekaz, który mówi: „nie mobilizuj się/nie mów innym, że mają się ogarnąć i wziąć do kupy, eksponuj swoje słabości i smutki”. Dowodem wrażliwości w takiej narracji jest zanurzenie się w bólu i eksplorowanie go bez końca. Pokłosiem propagowania tej kultury jest postawa potępiania wszelkiej zachęty do mobilizacji i widząca ludzi, którzy się o cokolwiek starają, jako zasadniczo oderwanych od swego prawdziwego ja.

Co więc widzimy na ekranach telewizorów? Polityków, którzy płaczą na wizji i opowiadają o swoich dziecięcych doświadczeniach, zamiast obmyślać strategie globalne. Celebrytów, z których właściwie wszyscy już prawie wyznali, że mieli w życiu zaburzenia psychiczne bądź borykali się z depresją.

Dopóki się ma przewagę, można sobie pozwolić na takie rzeczy, ale jeśli robi się to długo, to ta przewaga szybko stopnieje. A młody człowiek deklarujący brak sprawczości, swoje problemy i skraj depresji, po prostu w wielu przypadkach (wykluczając te, w którym ma rzeczywiste kłopoty) udowadnia, że świetnie odrobił lekcję, którą zadali mu dorośli. W gruncie rzeczy pokazuje dorosłym kreację przygotowaną dla swojego otoczenia społecznego. Ani Freud, ani inni twórcy psychoterapii nie spodziewali się, że ich idee wrzucone w społeczeństwo będą ewoluowały w tak niezwykły sposób.

Czytaj więcej

Wojciech Kruczyński: Kmicic mógłby być ochroniarzem, a Wokulski miliarderem

Widzieliśmy już zapowiedź w klasycznych filmach Woody’ego Allena, na których bohaterowie niejako profilaktycznie kładli się na kozetce. Rozumiem, że życiowa filozofia terapeutyczna może mieć wpływ na wskaźniki badań dotyczące samopoczucia młodych ludzi?

Istnieją narzędzia do pomiaru depresji, np. klasyczny inwentarz depresji Becka. Są także inne – lepsze, gorsze, konkurencyjne. Jeśli mierzyć, to narzędziem, którego działanie jest omówione, porównywalne z innymi, mające dane z badań na dużych grupach. W sumie pewnie wystarczyłoby zrobić dobrą kwerendę z tego, co jest już przeprowadzone i będziemy sporo wiedzieli na temat epidemiologii zaburzeń depresyjnych w określonych grupach wiekowych w różnych latach. Jeśli nagle zaczynamy wymyślać własne narzędzia pomiarowe, to w jaki sposób zweryfikować ich jakość? Bo przecież błędów, które można popełnić przy konstruowaniu takiego badania jest mnóstwo: od najbardziej dziecinnych, jak sugerowanie odpowiedzi przez odpowiednią kolejność pytań czy język pytań? Jaka jest grupa kontrolna? Z kim porównuje się wyniki badań nad młodzieżą? Ze starszymi osobami, którym zadajemy te same pytania?

Ostatni głośny raport fundacji UNAWEZA, z którego wynika, że większość polskich nastolatków ma niską samoocenę, a 9 proc. podjęło próby samobójcze, wydaje się być przykładem źle zrobionego badania z alarmującymi wynikami, co do których nie wiadomo, czy są w ogóle prawdą. Pojawiły się wątpliwości niektórych badaczy, dotyczące sposobu zadawania pytań (pytanie dziesięciolatków o oglądanie pornografii czy przypalanie swojej skóry papierosami) czy fatalne dobranie grupy.

Jest duża możliwość, że dzieciaki mówią: „myślą o samobójstwie”, bo przeczytały 25 artykułów na ten temat i doszły do wniosku, że... dzieci myślą o samobójstwie. Pamiętamy sprzed kilku miesięcy przypadek: matka napisała w internecie, że myśli codziennie o samobójstwie rozszerzonym. Zabrano jej dziecko, ale pojawiły się głosy, że te myśli to nieprawda, że wcale nie chciała tak zrobić, jak mówiła. Nie wiem, komu mamy wierzyć, ale uderzający jest dla mnie ten kontrast. Kiedy dzieci w teście mówią: „Myślę o samobójstwie” – to nagle musimy potraktować to literalnie, a tamtej matczynej deklaracji – nie? Jak odróżnić, które deklaracje są prawdą, a które – nie? A może po prostu wśród młodych ludzi nie wypada nie myśleć o samobójstwie?

Interesuje mnie też, dlaczego pytamy o samobójstwo, a nie pytamy o zakochanie. Może spytajmy: Jak często byłeś zakochany? Co lubisz? Ile byś chciał zarabiać? Może się okazać, że dziecko z myślami samobójczymi chce w przyszłości zarabiać 20 tys. złotych. I nam to powie w tej samej ankiecie dwie strony dalej. I na co to będzie dowód?

Dorośli nie mają dzieciom nic innego do zaproponowania, tylko kolejne badania. Krótko mówiąc: zbudowaliśmy najmłodszym dosyć kiepski świat i usiłujemy zmierzyć, jak bardzo to się na nich odbija. Może lepiej zacząć od diagnozy: co zawaliliśmy?

Nic nie zawaliliśmy. Robimy maksimum tego, co można i czas to wreszcie docenić. Część ludzi powie: to przez szkołę. Ale ja tak nie uważam. Popatrzymy, w jakich warunkach żyją nasze dzieci, jak bardzo przez ostatnie kilkadziesiąt lat wzrósł standard życia i nauczania. Niezależnie od tego, że nierówności się też podwyższyły – dlaczego mamy wrażenie, że dzieci cierpią? Atakujemy szkołę, że jest za bardzo opresyjna, ale czy szkoła kiedykolwiek była tak nieopresyjna, jak jest dzisiaj? Z podstawówki pamiętam jacy bywali wobec nas nauczyciele. Szkoła nigdy nie była tak uważna i łagodna jak dziś. I mówię to też jako rodzic. Być może nasze dzieci cierpią dlatego, że nastąpiła destrukcja systemów rodzinnych? O ile w ogóle cierpią bardziej niż dowolne inne pokolenie, a nie po prostu my nauczyliśmy ich tak siebie prezentować.

Trawestując pana wypowiedź, nigdy rodzina – nie mówimy o rodzinach dysfunkcyjnych – nie była tak uważna i łagodna jak dziś.

I pewnie dobrze, ale może tu być pewna ciemna strona. We współczesnych rodzinach normą stało się, że potrzeby dzieci wynosi się ponad potrzeby rodziców. Gdy dziecko przerywa dorosłym, oni milczą i dają dokończyć wypowiedź dziecku. Jest sporo przykładów tego, że potrzeby dziecka są istotniejsze. Ono nie ma się już dostosować do świata dorosłych, tylko świat dorosłych ma się dostosować do dziecięcych domagań. I zadaniem dorosłych jest odczytać te domagania, jeszcze zanim się zdążą wyartykułować. Taka ciągła koncentracja na sobie i własnych potrzebach, jakiej uczymy nasze dzieci, wcale nie czyni człowieka silniejszym. Raczej powoduje, że człowiek boi się sytuacji jakiegokolwiek dyskomfortu.

Nastolatki mówią dzisiaj, że nie lubią sportu, bo jest rywalizacyjny, a rywalizacja jest zła.

W sporcie są wygrani i przegrani. Trzeba nauczyć się z tym żyć, bo w życiu jest podobnie. Jeżeli dziecko dowiaduje się o tym stosunkowo wcześnie, po prostu stopniowo się tego uczy. Uczy się to wytrzymywać i uczy się żyć w grupie, w której nie wszyscy są równi, ale mimo to znajdują jakoś w tej grupie swoje miejsce. Mimo że ktoś okazał się lepszy w piłkę, a inny – lepszy z matmy. Wyrastanie z przekonaniem, że każdy dyskomfort jest zły, to prosta droga do katastrofy. Niektórzy rodzice mówią, że w szkole nie powinno być stopni. Ale dlaczego? Kiedy jest moment, w którym człowiek ma się dowiedzieć, że są od niego lepsi i gorsi, że istnieją zwycięstwo i porażka?

Rodzice wycofują się gremialnie z funkcji rodzicielskich, co widać na forach parentingowych. Co drugi post rozpoczyna się od słów: „zawiodłam jako matka”.

Rodziców przekonano, że ich funkcje powinni przejąć psychiatrzy i psychologowie. Szukają więc pomocy u psychiatrów dla krnąbrnych dwuletnich chłopców, którzy biegają i nie słuchają mamy i taty. Są rozdarci między dwoma fantazmatami – że mogą ukształtować dziecko jak chcą i że popełnią niewybaczalny błąd wychowawczy. Poradniki i specjaliści wmówili im, że bez kursów będą powtarzali przestarzałe wzorce, które doprowadzą do III wojny światowej.

Do tego chaosu wychowawczego dokłada się niestabilność związków formalnych i nieformalnych, w których wychowują się dzieci. System rodzinny, w którym dziecko doświadcza rozstań, konfliktów, pogłębia pogubienie. Rozwód rodziców stanowi sytuację całkowitej destrukcji systemu społecznego dla dziecka, ponieważ nie żyje już w rodzinie wielopokoleniowej i nie ma też zwykle kontaktu z dziadkami. Przy czym nie mówię, że ludzie mają przestać się rozwodzić – opisuję po prostu najczęstsze konsekwencje dla dziecka.

Ustrukturyzowanie dziecięcego czasu do ostatniej minuty jest ogromną stratą, bo zabiera swobodę myślenia, kontaktu ze sobą, tworzenia. Współczesne dziecko nie doświadcza zupełnie podstawowej socjalizacji wynikającej z tego, że może nic nie robić, spędzać czas na bzdurach, że może wspólnie z innymi dziećmi się nudzić i coś wymyślać. Nie ma dzikich łąk i zarośli do budowania „baz”. Przekonuje się rodziców, że powinni, o ile są dojrzali, czerpać satysfakcję z zabawy z dziećmi non stop. To nieprawda. Dorosły może trochę pobawić się z dzieckiem, ale zdrowy normalny dorosły człowiek szybko zacznie się nudzić, bo to nie jego poziom. Dzieciom należy dać się ponudzić, bo pomysły biorą się z nudy. Komu nie dano się nudzić, ten pomysłów mieć nie będzie.

Czy współczesne dziecko ma prawo czuć się gorzej od swojego rodzica w jego wieku? Mimo relatywnie łatwiejszego i bardziej dostatniego życia?

Jest wiele nieporozumień wokół tego, jak powstaje ludzka satysfakcja. Inwestuje się wiele w bezpieczeństwo materialne i spełnianie wymagań, a także bardzo serio podchodzi do ekspresji indywidualnych różnic i do tego, by nie urażać czyichś uczuć. Ale mam wątpliwość: czy tak powstaje poczucie szczęśliwego życia? A co, jeśli ono bierze się z przynależności do grupy i dzielenia jakiegoś wspólnego sensu? Ze stabilności relacji społecznych i rodzinnych? Czy szczęśliwszy jest ten, komu powiemy: „możesz stać się, kim tylko chcesz”, czy może ten, kto czuje, że jest kimś i ma wokół siebie ludzi podobnych, z których wartościami i sposobem życia może się identyfikować? Czyli że nie musi kimś się stać, by do czegoś należeć, tylko już do czegoś należy? Czego częścią jest współczesne dziecko? Społeczności swojej dzielnicy? Swojego miasta? Rodziny? Swojej kultury? Religii? Swojego kraju?

Widzimy, w jak charakterystyczny zmedykalizowany sposób powstają dzisiaj kohorty. Ludzie myślą: wczoraj nie wiedziałem, kim jestem, a dziś wiem. Jestem „adehadowcem” albo „depresantem” czy „wysokowrażliwym”. Wcześniej byłem nikim, ale przyszło olśnienie i dziś jestem częścią społeczności liczącej miliony. Wiele w mediach opisów takich doświadczeń nagłej iluminacji, zmiany życia z poczuciem bycia we wspólnocie. One będą się zmieniać. Anoreksja na przykład jest w odwrocie. Dawne grupy typu Pro Ana, promujące anoreksję jako tożsamość, są dziś opuszczone. Młodzi ludzie porzucili je dla nowych grup, skupiających się wokół nowych tożsamości. To sposób na alienację.

Bo dzieciaki w gruncie rzeczy są bardzo samotne i mało jest rzeczy, które mogą je wiązać. Może sport, może szczątkowe harcerstwo. Reszta jest w przestrzeni wirtualnej. A rodzice – w pracy.

W Polsce nie istnieje ośmiogodzinny dzień pracy. Nie ma w tygodniu (oprócz niedzieli) jednego wspólnego dnia na zjedzenie wspólnego obiadu i wypracowanie rodzinnych rytuałów czy najzwyklejszego wymieniania się informacjami. To są czynniki obiektywne, przez które dzieciaki mogą się czuć zaniedbane. Nie mają wspólnych z dorosłymi obiadów, nie wychodzą na podwórka (które przestały istnieć), mają niewystarczające interakcje społeczne i niewiele ruchu. Mają za to nieograniczony świat wirtualny i zajęcia dodatkowe. Mogą je nawet lubić, tyle tylko, że takie ustrukturyzowane zajęcia nie uczą swobodnej interakcji społecznej. One nie uczą zwykłego bycia. Nie dają dzieciom „pożyć”. To jest społeczna alienacja, w której identyfikacja pojawia się w zaskakującej formie.

Zresztą to poczucie oderwania przejawia się nawet na poziomie ciała. Malutkie dziecko zyskuje na ćwiczeniach rehabilitacyjno-koordynujących, ponieważ pomaga to w rozwoju mózgu. Ruch, doznania sensoryczne następują udoskonalają mózg. Zamykając dzieci w domach czy w przestrzeniach kontrolowanych, pozbawiliśmy je elementarnych doświadczeń dotykania realnych rzeczy i kontaktu ze swoimi ciałami. Koordynacja, „bycie poprzez ciało” rozwija się nie w przestrzeni zorganizowanej, nawet nie w sporcie. Odbywa się w swoistej dzikości, w materii stawiającej opór, dostarczającej prawdziwej niewygody. Przeciskanie się przez gałęzie, przechodzenie przez dziurę w płocie, wspinanie się na drzewa – weryfikuje odporność na trudności. Dziecko, które tego nie zaznało, nie poradzi sobie z trudnymi dla siebie stanami emocjonalnymi, będzie w nieustannej rozsypce emocjonalnej.

Czytaj więcej

Dlaczego kobietom i mężczyznom coraz trudniej się dogadać?

Czy te trudności cywilizacyjne nowego typu mogą powodować, że dzieci myślą o samobójstwie?

Czytają, że dzieci myślą o samobójstwie, i oglądają o tym filmy, więc o tym myślą. Każda kolejna akcja normalizująca te myśli spowoduje, że będą o tym myśleć więcej, a każda ankieta dopytująca dziesięciolatki o samouszkodzenia podsunie im ten pomysł. Takie pytania są dla dzieci fascynujące. Kiedy sam zaliczałem się do młodzieży, bardzo wielu moich znajomych marzyło o tym, by być „dzieckiem z dworca ZOO”. Wypadało znać przynajmniej kogoś, kto uciekł z domu i coś tam zażywał, miał kurtkę z ćwiekami albo „jeździł po Polsce”. Potem był musical „Metro”, który opowiadał o dylematach typu „wolność czy zaprzedanie się”.

Dziś wolność to mieć zaburzenie, o którym za mało się mówi. Za dawną fascynację tańcem pogo pod sceną i za dzisiejszą fascynacją możliwością posiadania i manifestowania nieznanych zaburzeń nie kryje się pragnienie, tylko wola życia. Młody człowiek właśnie do życia się budzi i jest życia głodny. Chce go doświadczać w pełni, czyli mocno. Złamać zasady. A kultura podpowiada mu sposoby. Dziś podpowiada mu sposób, który określić można jako medyczny. Młody człowiek chce dokonać wyczynu. Dziś ceniony wyczyn to uszkodzić się z nieznanych przyczyn. Jestem pewien, że ci sami znajomi, których pamiętam z lat młodości, dziś opowiadaliby o samobójstwie, cięli się i domagali tabletek.

W kontekście wspomnianego przez panią raportu, gdzieś przeczytałem wypowiedź, w której dowodzono: jeśli podważa się prawdziwość odpowiedzi dzieci, to znaczy, że nie słucha się dzieci i podważa ich uczucia. To nieporozumienie. Bez swobodnej narracji i interakcji z dzieckiem nie wiemy, co ono tak naprawdę myśli. Wybór odpowiedzi na zadane pytania nie jest tożsamy z uczuciami dziecka. Należałoby zapytać, jak powstawał wybór możliwych odpowiedzi i jak budowano pytania oraz ich kolejność? To jest kluczowe. Zadawanie pytań nigdy nie jest neutralne. Obserwacja zmienia przedmiot obserwowany. My – pytając o określone rzeczy – nieświadomie szkolimy młodych ludzi. Pokazujemy im, na co reagujemy i czego tak naprawdę od nich oczekujemy. Jeżeli – jako dorośli – dajemy uwagę określonych tematom, nadajemy rangę określonym typom zachowań, niejako je wzmacniając. Nie dziwmy się potem, że dzieci pytane o depresję przytakują, że ją mają.

Warto też przy okazji zwrócić uwagę na schizofreniczne zachowanie dorosłych mówiących z jednej strony, że potrzeby dziecka i ono samo jest najważniejsze, a z drugiej strony nie mają czasu, żeby się nim zajmować, bo muszą utrzymać pracę. To nie jest proste, ale być może tutaj tkwi odpowiedź na pytanie o deklarowanie myśli samobojczych i złego nastroju – a nie w opresyjnej szkole i braku opieki psychiatrycznej. Psychiatrzy nie zastąpią więzi rodzinnych.

Zamiast zmieniać świat, wolimy zwiększać liczbę miejsc w szpitalach psychiatrycznych. Gdyby to było takie proste, to pewnie bogata Finlandia poradziłaby sobie z samobójstwami nastolatków, a na razie wyprzedza pod tym względem Polskę.

Parę lat temu przyjęto, że rodzina nie daje dobrej opieki, bo nie działa tak, jak chcą eksperci, no i niesie raczej tradycyjne wzorce, więc może lepiej, żeby ograniczyć jej rolę. No i to się stało. Obecnie rodzina jest pokonana. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dokonaliśmy całkowitej destrukcji wszystkich podstawowych formuł kultury, punktów zahaczenia, w których budują się pojęcia. Nie ma już miejsca, które by pozwalało na określenie, co jest słuszne, co niesłuszne, co dobre, co niedobre, co jest sukcesem, a co porażką.

Stąd się biorą różne przedziwne dyskusje: czy można pokazywać piersi czy nie pokazywać? Czy miesiączka jest okropna czy nieokropna? Obyczaj, który kiedyś miałby być ostatecznie rozstrzygającym kryterium – przestał istnieć. Jeżeli więc także rodzina już nie jest rozstrzygającym kryterium – znajdujemy się w pustce aksjologicznej. Możemy więc mieć tylko psychiatrę i diagnozę. Diagnoza i podręcznik do niej, to współczesna biblia, obyczaj i w zasadzie cały społeczny kanon. Psychiatra będzie musiał przejąć wszystkie funkcje aksjologiczne: on będzie decydował, co jest słuszne, co niesłuszne, co jest dopuszczalne, co jest niedopuszczalne, co jest normą, co jest poza normą. On nas de facto wychowa. I uratuje przed błędami błądzących w pustce rodziców.

Ale teraz mamy problem, bo okazało się, że psychiatrów do wychowania naszych dzieci jest za mało. Nie ma skąd ich brać. W dodatku nie mogą się między sobą dogadać, co do treści podręczników i diagnoz, bo jednak to też jest w jakiś sposób umowne. Ale w coś musimy wierzyć, więc wierzymy, że gdyby psychiatrów było więcej, nasze dzieci powiedziałyby nam w kolejnej ankiecie, że są już zadowolone.

Przed nami sytuacja, w której każdy człowiek będzie miał swojego psychologa i swojego psychiatrę, żeby go wychowywał, czyli społeczeństwo pomnożone przez trzy.

To na nic. Choćby z tego powodu, że psychiatria jest produktem kultury. Jest w niej zanurzona i bez niej nie istnieje. Ponieważ jest to projekt nierealny, można o nim mówić w nieskończoność i zwalać winę, że gdyby to się udało, sytuacja by się poprawiła. Podobnie jest ze szkołą. Domaganie się, żeby szkoła przejęła funkcję wychowawczą, jest nonsensem. Szkoła tego nie zrobi z prostego powodu – dziecko wykonuje polecenia bliskich mu dorosłych, ponieważ ich kocha. Dla rodziców idzie do szkoły. Z miłości. Bo wie, że rodzice tego chcą. Instytucja tego nie da.

Mamy do czynienia ze zmianą cywilizacyjną, która się odbywa na naszych oczach. Społeczeństwo nowoczesne biologicznie przestało się odtwarzać, posiadanie dzieci zostało sproblematyzowane. Prawdopodobnie pojawi się jakaś formacja, która to społeczeństwo zastąpi. Kiedy ona się pojawi, to wszystkie nasze pojęcia, teorie psychologiczne dotyczące wychowywania dzieci, wojny kulturowe, które toczymy – przestaną być w ogóle istotne.

Czytaj więcej

„Nowosielski w Warszawie i na Mazowszu. Sztuka sakralna”: Niekoniecznie etyczny esteta

Czym de facto jest to obsesyjne badanie młodzieży? Czego chcemy się dowiedzieć?

Istnieje cały czas wyobrażenie, że jest jakiś byt, który mógłby wszystkim zarządzić, tylko nie chce. Ten byt mógłby dać więcej psychiatrów albo dać więcej przedszkoli, albo ogólnie tak nami zarządzić, żeby każdy miał to, o czym marzy. Ten byt „ma, ale nie daje”. Badania, o których rozmawialiśmy, to gniewne modlitwy do tego bytu. Próby popędzania go, by wreszcie wziął się i ruszył. Które tak naprawdę są całkowicie daremne, ponieważ tego bytu nie ma. Nikt tym nie zarządzi, ponieważ nikt nie jest psychiatrą nad psychiatrami. Nikt nie jest najwyższym z psychiatrów. Nikt nie jest pierwszym psychologiem, który weryfikuje wszystkich następnych psychologów. Nie ma ojca psychiatry czy matki psychologii. To jest nonsens. To jest tylko kultura, zwyczaj, konwencje i język. Jesteśmy tu sami.

Paweł Droździak jest psychoterapeutą, trenerem grupowym i mediatorem rodzinnym.

Plus Minus: Co nastolatek chce tak naprawdę powiedzieć dorosłym, kiedy – pytany w badaniach – zakreśla rubrykę: „mam depresję”, „mam obniżony nastrój”, „nic mi się nie chce”?

Być może naprawdę ma kłopoty i zdobywa się na odwagę powiedzieć o tym, jakie one są. Nie wykluczam takiej sytuacji. Ale warto spojrzeć na specyficzny kontekst społeczny. Od jakiegoś czasu język psychologii przenika debatę o sprawach społecznych i wypiera wszystkie inne języki. Nie ma już lenistwa, jest prokrastynacja. Nie ma prostactwa, jest brak inteligencji emocjonalnej. I tak dalej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS