Wojciech Kruczyński: Kmicic mógłby być ochroniarzem, a Wokulski miliarderem

Ci, którzy mają egzekwować od nas respektowanie prawa, odbierani są często jak złodzieje albo idioci. Trudno więc zaszczepić świadomość, że płacenie podatków to wrzucanie pieniędzy do wspólnego worka, z którego wszyscy korzystamy. Mamy wrażenie, że jesteśmy systematycznie okradani. A ten, kto płaci, ile się należy, to frajer - mówi Wojciech Kruczyński, psycholog i psychoterapeuta.

Publikacja: 01.03.2019 10:00

Wojciech Kruczyński: Kmicic mógłby być ochroniarzem, a Wokulski miliarderem

Foto: EAST NEWS

Plus Minus: W filmie „Gdzie jest generał" szeregowy Orzeszko mówi: „W Polsce każdy rodzi się bohaterem". Po czym dezerteruje. W tym samym czasie piloci z Dywizjonu 303 łamią zasady i zostają bohaterami. Podobnie jak major Hubal i żołnierze wyklęci, co broni nie złożyli. To nasz polski sposób na życie?

Polską historię można w dużym stopniu traktować jako ciąg narodowowyzwoleńczych zrywów, powstań i odsieczy. Okresy pozytywistyczne, rozumiane jako powolny i konsekwentny proces rozwoju lub budowania stałych wartości, pojawiają się dosyć rzadko. W dodatku właśnie wtedy, gdy działanie za pomocą zrywów jest uniemożliwione, na przykład zaborami. Brakuje więc w naszej historii odpowiednio długiego czasu „sam na sam ze sobą", w którym społeczeństwo na własny rachunek, na drodze prób i błędów dochodzi do wniosku, że lepiej załatwiać sprawy poprzez realizację długofalowych planów niż na drodze pospolitego ruszenia.

Inne miejsce w naszej literaturze zajmuje Prus, a inne – Sienkiewicz.

Właśnie. Mimo że byli prawie rówieśnikami. Wokulski odbierany jest jako nudziarz i dorobkiewicz, a Kmicic jako pełen życia bohater – chociaż gdyby tak trzeźwo spojrzeć, to pan Andrzej inteligencją raczej nie grzeszył. Gdyby dziś szukał pracy, zostałby pewnie kimś w rodzaju ochroniarza. A Stanisław Wokulski już byłby w pierwszej dziesiątce najbogatszych Polaków. Przepisy i regulacje historycznie kojarzą się nam z opresją i niewolą, więc jasne jest, że wykroczenie poza zasady odbierane jest jako akt odwagi. Można powiedzieć, że dopasowywanie się do reguł nigdy nie zostało przez nas poprawnie zinternalizowane.

Dostrzegam tu analogię do historii osób nadmiernie eksploatowanych w dzieciństwie lub poddanych ostrym rygorom (co często na jedno wychodzi). Przez całe życie może się u nich utrzymywać niechęć chociażby do płacenia za bilet w tramwaju, już nie mówiąc o płaceniu podatków urzędowi skarbowemu. Psychologicznie bowiem taka sytuacja jest odbierana tak jak wcześniejsze nadużywanie: „ktoś czegoś zażądał, a ja mam się podporządkować – a przecież obiecałem sobie, że gdy dorosnę, już nigdy nie pozwolę się w ten sposób skrzywdzić". Dlatego ci, którzy mają egzekwować od nas respektowanie prawa, odbierani są często jak złodzieje albo idioci. To z tego powodu tak trudno zaszczepić w narodzie świadomość, że płacenie podatków to wrzucanie pieniędzy do wspólnego worka, z którego korzystamy wszyscy. Mamy wrażenie, że jesteśmy systematycznie okradani. A ten, kto płaci, ile się należy, to frajer. Inna sprawa, że urzędnicy przez swoją zależność od polityki oraz zwykłą pazerność nie ułatwiają nam zadania odróżnienia sensownych reguł od bezsensownych. Gdyby dołożono nam takie podatki, jak mają Szwedzi czy Holendrzy, mielibyśmy kolejne powstanie narodowe.

Kult „nieuczesania" przeżywa swoje apogeum. Jakoś w tę poetykę wpisuje się też heroizm Powstania Warszawskiego i... brawura na polskich drogach. To jest niedojrzałość? Każdego z nas i całego społeczeństwa?

Sprawa jest trochę bardziej skomplikowana niż geopolityczne racje. Cywilizacja zachodnia zaszła tak daleko, bo ludzie porozumieli się w sprawie zasadniczych reguł współżycia. Na pewno znaczenie ma tu religia, szczególnie protestantyzm, który kładzie akcent właśnie na pozytywistyczną pracę organiczną w odróżnieniu od chociażby katolicyzmu, w którym jest większa tendencja do umierania za sprawę na krzyżu (czyli do zrywów). Chrześcijaństwo rozwinęło naszą zdolność hamowania impulsów (głównie agresywnych i seksualnych), dzięki czemu można przejść wieczorem przez ciemny park, zwykle nie będąc obrabowanym, zgwałconym lub porwanym, a następnie sprzedanym na targu niewolników.

Zachodnie społeczeństwa miały wystarczająco dużo czasu „sam na sam ze sobą", by te reguły uznać za własne, sensowne i na tyle ważne, by uczyć ich swoje dzieci. W wymiarze pojedynczej osoby oznacza to świadomą decyzję, co będzie dla mnie lepsze (bardziej opłacalne): pójście za impulsami czy dostosowanie się do reguł. W przełożeniu na potoczny język: jeśli widziałem w życiu kilka poważnych wypadków drogowych, to szybciej zacznę postrzegać ograniczenia prędkości jako coś bardziej sensownego niż tylko kaprys drogowców albo policji. Kluczowe jest przyjęcie tych reguł za własne, co oznacza rezygnację ze sporej porcji przyjemności. Ta przyjemność to nie tylko sama jazda „ile fabryka dała" – ale przede wszystkim poczucie, że żadnych reguł nie muszę respektować (w tym samej śmierci).

Neurolodzy mówią, że to łamanie zasad na drogach i szybka jazda wiąże się z nie do końca ukształtowanymi zwojami nerwowymi w mózgu młodych mężczyzn, którym się wydaje, że są nieśmiertelni. W warunkach polskich ta fizjologiczna niedojrzałość wydaje się przenosić na wszystkie przedziały wiekowe.

Ten kij dostosowywania się do zasad ma co najmniej dwa końce. Przede wszystkim, jeśli proces internalizowania reguł się już zacznie, to dalej idzie coraz łatwiej. Czasem nawet o wiele za daleko – nawet do momentu, gdy człowiek będzie już się składał z samych reguł, a zabraknie miejsca dla ludzkiego podmiotu, zabraknie wolności i szczerości impulsu. Jak jednak uczy Freud: zahamowany impuls objawia się w zniekształconej formie – najprostszym przykładem ascetyczni biczownicy, których zakazane impulsy musiały się wyładować w autoagresji, a cała przyjemność z tej operacji była przypisana Bogu. Można zaryzykować twierdzenie, że flagellanci mieli jednak sporą przyjemność z dostarczania radości Bogu. To pokazuje, że od impulsu ucieczki nie ma, można go tylko odpowiednio przetworzyć. Człowiek więc staje się podatny z jednej strony na własne przyjemności płynące z samoograniczania, a z drugiej – na nadużywanie stosowania reguł przez ich twórców. Oni umieją do tej niby sensowności przekonać – dla własnych korzyści, rzecz jasna. Jest to poważny skutek uboczny tej psychologicznej umiejętności dostosowywania się i hamowania impulsów: można stać się barankiem prowadzonym na rzeź. Trudno bowiem wyobrazić sobie sytuację, w której mamy możliwość testowania sensowności każdej reguły osobiście. To raczej kwestia zaufania.

Kiedy brawura, olewanie procedur, kombinowanie, załatwianie może być dobre, a kiedy jest jednoznacznie złe?

Jeśli już mówimy o kombinowaniu, to trzeba na chwilę wrócić do PRL. Przez 50 lat uczyliśmy się lawirować wśród idiotycznych przepisów. W tym okresie dostosowywanie się do narzucanych reguł było odbierane jako zdrada albo co najmniej głupota. W dodatku władza umiała w odpowiednich momentach przymykać oko na olewanie procedur – trzeba się tylko było nauczyć delikatnej granicy.

Dziś, mimo że sami już wybieramy swoich władców, wciąż próbujemy władzę wymanewrować, zakładając, że nadal mamy do czynienia z szalonym tyranem, a każde nasze ustępstwo wobec reguł jest dowodem przegranej. Czujemy się zagubieni, nie mając zdecydowanego wroga, przeciwko któremu trzeba zbrojnie powstać. W to miejsce trzeba więc kogoś wytypować, a następnie go zwalczyć. Na pierwszy ogień idzie zwykle sąsiad, za to, że śmie oddychać, gdy my chcemy spać.

Teraz porównajmy tę naszą historię z w miarę harmonijnym procesem przyswajania reguł w zachodnim, postprotestanckim społeczeństwie. Tam idzie to krok po kroku, wrasta w psychiczną tkankę jednostek jako część zastanej rzeczywistości. Zbiorowość powoli godzi się z wypartym impulsem, szukając dla niego bezpiecznego ujścia – chociażby w obsesyjnym kumulowaniu kapitału.

Inną sprawą jest to, że my nie bardzo mamy, co kumulować. Może dlatego kumulujemy złe emocje?

Czy rzeczywiście to gromadzenie pieniędzy jest bezpieczne, to już inna historia. Polacy w tym czasie uczyli się nie akceptować wymagań rzeczywistości – bo to poroniony, komunistyczny eksperyment społeczny na wielką skalę. Uczymy się, że kwestionowanie systemu jest aktem etycznym i powinnością moralną, częścią naszej godności i naszego patriotyzmu. Zakwestionowanie tego bardzo spójnego systemu realizujące się chociażby w sloganie „Jestem patriotą więc płacę podatki". To jest zadanie na kilka pokoleń. Ale my nie mamy na to czasu, bo idą przecież wciąż kolejne zrywy, jak wielkie, napompowane balony. Jest to grzech obu stron dzisiejszej sceny politycznej.

Romans z PRL ma jeszcze jedną konsekwencję: to dzisiejsze apogeum „nieuczesania". W tamtych realiach impuls musiał być wciąż pod kontrolą, by nie drażnić niedźwiedzia. Był więc wyhamowany, ale tylko warunkowo, na czas zagrożenia. Zawdzięczamy temu np. złote lata polskiego kabaretu, który opierał się na igraniu z władzą. Ale bezpieczny, liberalny klimat ostatniego trzydziestolecia spowodował uwolnienie tego impulsu. Nie trzeba go już kontrolować, przeciwnie, jest nawet gloryfikowany jako źródło prawdy o człowieku, w opozycji do wypracowanych przez niego konserwatywnych zasad. Tego błędu nie ustrzegli się nawet (a może przede wszystkim) psychologowie, dla których bardzo często uczucia i odczucia podopiecznych są dziś jedynym, wiarygodnym drogowskazem. Osławione bezstresowe wychowanie jest jedną z konsekwencji takiego podejścia. Polityczną popularność można dziś zdobyć, nie mając programu, za to demonstrując, na kogo i kiedy jestem wściekły.

Jesteśmy niedojrzałym społeczeństwem?

Niekoniecznie. Historia kolejnych zrywów i podziemnych spisków przeciw władzy spowodowała, że nasza impulsywność nie miała dosyć czasu, by skonfrontować się z rzeczywistością. W psychologii jednostki od momentu urodzenia następuje ścieranie się tego, co Freud nazwał zasadą przyjemności, z zasadą rzeczywistości. Jeśli impulsywność nie jest stłumiona patologicznie, to taki proces uwalniania impulsu służy badaniu rzeczywistości. Dzięki temu można nauczyć się zamieniać marzenia na plany. Odróżniać fantazję od realnych możliwości. Moim zdaniem Polacy znajdują się właśnie w tym punkcie historycznym: po liberalnym gloryfikowaniu prawa do własnych impulsów może nastąpić proces rozumnego akceptowania rzeczywistości. Na razie w dużym stopniu rządzi jeszcze filozofia Kalego: jeśli my robimy przyjęcie, to bawimy się na całego, a jeśli słyszymy imprezę pod oknem – uważamy ją za niewybaczalne chamstwo. Powściągany impuls rozkwita, dlatego najlepsze imprezy to te pod oknem.

Im bardziej postępowy, wolny i liberalny kraj, tym bardziej wszystko ujęte w regulaminy i coraz trudniej dla higieny psychicznej zrobić coś na przekór, bo mamy przed sobą ogrodzenie albo kamerę. Powinno być raczej odwrotnie – absolutne „laisse faire", a kto chce – niech korzysta. Ilu by skorzystało?

Proces akceptacji rzeczywistości jest trudny. Najpierw próbujemy wszelkich uników, a dopiero potem, jeśli nie zadziałają, zgodzimy się na rzeczywistość.

Konserwatyści mają swoje uniki, a liberałowie – swoje. Ci pierwsi szukają wroga, by nadal prowadzić walkę narodowowyzwoleńczą. Ci drudzy – nawołują do niekrępowania impulsów, co prowadzi do pomysłów typu decydowanie o własnej płci przez dzieci. Nieprzypadkowo akcja #MeToo przeorała właśnie środowiska liberalne. Jeśli jednak na łamach liberalnej gazety pada pytanie, dlaczego w wolnym kraju kontrolujemy się na własne życzenie, to może jest to sygnał: liberalizm wie, że doszedł do ściany. Bo nieprawdą jest, że jeśli coś działa, to robienie tego wciąż więcej i więcej jest dobrym pomysłem.

Dlatego powstają wciąż nowe, odhumanizowane procedury. Trudno je podejrzewać o złą wolę czy chęć użycia sobie na nas. W ten sposób izolujemy się od groźnego, obcego impulsu. A że kombinacji impulsów jest niezliczona ilość, również ilość procedur musi być niezliczona. Potrzebujemy ochronić się przed wszystkim, przed każdą możliwą formą urażenia kogokolwiek w jakikolwiek sposób. Dostojewski pisał, że jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno. Nasze czasy dowodzą, że rację miał jednak Lacan, mówiąc: „Jeśli Boga nie ma, to nic nie wolno". Trzeba tu więc przejść od potocznego rozumienia słowa resentyment do jego filozoficznego znaczenia: bardzo możliwe, że wstręt liberałów do samoograniczeń wynika z tego, że jest to na tyle trudna do osiągnięcia umiejętność, że łatwiej będzie zanegować ją jako złą, szkodliwą – i dzięki temu uzyskać jeszcze poczucie moralnej wyższości. To jest ten dla odmiany liberalny unik w obliczu konfrontacji z wymogami rzeczywistości. Dlatego właśnie dzisiejsza opozycja ma trudności ze znalezieniem lidera z misją – bo taki lider to zawsze potencjalny, starotestamentowy Jahwe ze swoją kapryśną i bezwzględną impulsywnością. Władza korumpuje, a Bóg został wymieniony na procedury.

Jednak podobnie jak pojęcie Boga może być rozpatrywane jako nasza zewnętrzna projekcja, tak procedury są nie tyle reakcją na obiektywne, zewnętrzne zagrożenie, ile zagrożeniem same w sobie, a jego źródłem jesteśmy my sami. Od impulsu nie ma ucieczki, można go tylko przetworzyć, aby wyglądał na zewnętrzny. Liberalizm będzie więc musiał zadecydować, czy uciekać do przodu, czy oprzytomnieć? Cenzurowanie erotycznej sztuki w muzeach jest sygnałem postępującego neopurytanizmu. Jeszcze mało kogo to dotyka, ale w końcu okradniemy się z czegoś, co zaboli o wiele bardziej. A jeśli nawet to nas nie obudzi, to liberalizm przekształci się w kolejną, duszącą konserwę, z którą będą walczyć przyszłe pokolenia, spragnione wolności.

W ramach coraz większej wolności mamy współczesnego Orwella – monitoring, GPS śledzący styl jazdy w ramach OC, uprocedurowienie wszystkiego, kamery, infolinie z kolejnymi poziomami automatów, procedury zamiast żywych ludzi. Na placach zabaw można nawet spotkać dzieci w kamizelkach odblaskowych. Czy polska postawa „mam w d... przepisy i normy" będzie zdrowa i ożywcza? Może Polak uratuje wolność?

Wcale bym się nie zdziwił. Jak mówiłem, zbytnie podporządkowanie procedurom może człowieka uśmiercić za życia. „Mam w d..." – to jednak druga skrajność, także destrukcyjna. Ten ratunek rozumiałbym więc jako rodzaj przypomnienia bezpiecznej zachodniej Europie, że wolność i związane z nią ryzyko to niezbędny składnik, który nadaje życiu smak. Jest to rodzaj dialogu między liberalizmem a konserwatyzmem, który każdy z nas w swojej głowie prowadzi. To, co dziś w dużym stopniu się dzieje na scenie polityczno-światopoglądowej, psychologia kliniczna określa jako acting-out, zastępcze rozegranie w działaniu własnego, wewnętrznego konfliktu. Jeśli nie potrafię pogodzić w sobie sprzeczności impulsów i reguł, to wyprowadzę ten konflikt na ulicę jako konflikt między Polakiem a Polakiem.

Drażni nas niedostępna nam euforia zdobycia Everestu zimą z narażeniem życia, więc sprowadźmy himalaizm do egoistycznego absurdu. Niepokoi nas zakazana, homoseksualna przyjemność, zróbmy z tego zboczenie. Zazdrościmy siły, wynikającej z religijnej wiary, zróbmy z niej chorobę psychiczną. Zazdrościmy ateistycznej wolności, zróbmy z tego symptom moralnej degrengolady. I tak dalej. W psychologii pojedynczego człowieka wyrugowanie z życia psychicznego jednego z dwóch sprzecznych ze sobą aspektów prowadzi do okaleczenia osobowości. Na drodze do psychicznego zdrowia pojawia się i rośnie obserwujące ego, którego zadaniem jest korzystanie z tych sprzeczności jako równoprawnych informacji, pomagających w podejmowaniu życiowych decyzji. To samo z polskim społeczeństwem: nauczmy się cieszyć z tego, że mamy konflikt, bo każda ze stron ma swoje racje. Mam nadzieję, że urośnie i uzyska wpływy grupa osób, dla których celem nie będzie uśmiercenie innego, tylko słuchanie obu krzyczących stron sporu i podejmowanie na tej podstawie własnych, politycznych decyzji. Tylko tak uratujemy swoją dojrzałą wolność.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: W filmie „Gdzie jest generał" szeregowy Orzeszko mówi: „W Polsce każdy rodzi się bohaterem". Po czym dezerteruje. W tym samym czasie piloci z Dywizjonu 303 łamią zasady i zostają bohaterami. Podobnie jak major Hubal i żołnierze wyklęci, co broni nie złożyli. To nasz polski sposób na życie?

Polską historię można w dużym stopniu traktować jako ciąg narodowowyzwoleńczych zrywów, powstań i odsieczy. Okresy pozytywistyczne, rozumiane jako powolny i konsekwentny proces rozwoju lub budowania stałych wartości, pojawiają się dosyć rzadko. W dodatku właśnie wtedy, gdy działanie za pomocą zrywów jest uniemożliwione, na przykład zaborami. Brakuje więc w naszej historii odpowiednio długiego czasu „sam na sam ze sobą", w którym społeczeństwo na własny rachunek, na drodze prób i błędów dochodzi do wniosku, że lepiej załatwiać sprawy poprzez realizację długofalowych planów niż na drodze pospolitego ruszenia.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków