Jan Maciejewski: Gdy ideologia staje się zasłoną niewiedzy

Bohaterka „Tár” ma wszelkie możliwe papiery na to, by stać się postacią z lewicowego snu o świecie spełnionej równości, wyrównanych szans i zinternalizowanej nadwrażliwości. Tyle że sen ten okazuje się być koszmarem.

Publikacja: 17.03.2023 17:00

Jan Maciejewski: Gdy ideologia staje się zasłoną niewiedzy

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Z pisaniem o filmie „Tár” chciałem się wstrzymać do ceremonii rozdania Oscarów. A to dlatego, że z opowieścią o homoseksualnej dyrygentce wykorzystującej seksualnie swoje uczennice i podwładne jest trochę jak z nowoczesnym, „społecznie zaangażowanym” teatrem. To, co wydarzy się na deskach sceny czy kinowym ekranie, to dopiero początek przedstawienia, co najwyżej pierwszy jego akt. Ciągiem dalszym jest reakcja tłumu. Najlepiej, gdy stanie się nią oburzenie, obelgi czy pełne potępienia recenzje. Mile widziany byłby też jakiś list otwarty podpisany przez dotkniętych do żywego bluźnierstwem, zerwaniem zasłony tabu. Porażką jest tylko brak dalszego ciągu, urwanie „fabuły skandalu”.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Chińska lekcja projektantów ludzkości

W przypadku „Tár” aktem drugim była wściekłość Marin Alsop, znanej dyrygentki, która odnalazła w filmie tak wiele podobieństw do jej życiorysu, iż uznała go za własną biografię – tyle że w krzywym zwierciadle. Z kolei nieprzyznanie ani jednego Oscara filmowi Todda Fielda możemy śmiało uznać za trzeci akt dramatu.

Akademia Filmowa od dawna nie jest już (być może nigdy nie była) ciałem branżowym. Jej członkowie oceniają nie tyle jakość filmów, ile ich przydatność w procesie społecznych przemian. Z tego punktu widzenia „Tár” jest filmem absolutnie obrazoburczym i skandalicznym. Oto bowiem osobą wykorzystującą seksualnie pozostające wobec niej w stosunku zależności młode kobiety okazuje się nie żaden podstarzały knur w rodzaju Harveya Weinsteina, tylko w pełni wyemancypowana kobieta sukcesu. Na domiar złego, w jednej ze scen otwarcie wyśmiewa ona jednego ze swych studentów, ciemnoskórego, przyszłego dyrygenta o „niezidentyfikowanej tożsamości seksualnej”, który stwierdza, że jako takiemu nie wolno mu dyrygować utworami Bacha – białego heteroseksualisty, do tego gorliwego chrześcijanina, który (wypowiada on te słowa z mieszanką obrzydzenia i skrępowania) spłodził dwudziestkę dzieci. I akurat w tej scenie film wydaje się pozostawać całkowicie po stronie swej tytułowej bohaterki, Lindy Tár.

Akademia Filmowa od dawna nie jest już (być może nigdy nie była) ciałem branżowym. Jej członkowie oceniają nie tyle jakość filmów, ile ich przydatność w procesie społecznych przemian. Z tego punktu widzenia „Tár” jest filmem absolutnie obrazoburczym i skandalicznym. 

Bo jeżeli jest on obrazem demaskatorskim, to nie w takim sensie, w jakim wzbudził oburzenie u Marin Alsop, nie wystosowuje oskarżenia pod adresem tej lub innej jednostki, ale całego systemu. Konstrukcji, której częścią są również kolejne, coraz bardziej nacechowane ideologicznie decyzji Akademii Filmowej. „Przemysłu nadwrażliwości”, obsesji wzajemnego nieobrażania się, rewolucyjnej czujności każącej wykluczać z naszej rzeczywistości – afiszy filharmonii i list lektur – dzieła ideologicznie niesłuszne czy uzgadniać zaimki przed każdą rozmową.

Teoretycznie mógłby to być film o triumfie tej strategii – succes story lesbijki, której marsz ku absolutnym szczytom w swym zawodzie został utorowany przez politykę „inkluzji i różnorodności”. Wyrównywania szans, otwartości na płciową czy seksualną różnorodność i tak dalej. A to wszystko w świecie do niedawna absolutnie zmaskulinizowanym i do tego takim, w którym władza jest czymś szalenie namacalnym. Już w jednej z pierwszych scen filmu Linda Tár określa dyrygenta mianem tego, który decyduje, w którym momencie „rusza czas” i w jakim tempie on płynie. Stojąc przed orkiestrą na swym podwyższeniu, jest więc równy Bogu – tylko on (ona) istnieje przed czasem i poza nim.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Sztuczna inteligencja, podstępne zagrożenie

Bohaterka „Tár” ma wszelkie możliwe papiery na to, by stać się postacią z lewicowego snu o świecie spełnionej równości, wyrównanych szans i zinternalizowanej nadwrażliwości. Tyle że sen ten okazuje się być koszmarem. Linda Tár potrafi doskonale poruszać się po wyznaczonych przez nowoczesną lewicę szlakach poprawności, tyle że używa ich do zmylenia tropów. Poprawnościowa ideologia staje się zasłoną niewiedzy, za którą wykorzystywane są kolejne młode kobiety. I nie pomimo, ale właśnie dzięki temu Tár buduje swoją zawodową pozycję. Bo, jak mawiał Frank Underwood z serialu „House of Cards”, we wszystkim chodzi o seks, poza samym seksem; w seksie chodzi o władzę. Lewicowa ideologia nie zmienia tej reguły, jedynie ją ukrywa.

Z pisaniem o filmie „Tár” chciałem się wstrzymać do ceremonii rozdania Oscarów. A to dlatego, że z opowieścią o homoseksualnej dyrygentce wykorzystującej seksualnie swoje uczennice i podwładne jest trochę jak z nowoczesnym, „społecznie zaangażowanym” teatrem. To, co wydarzy się na deskach sceny czy kinowym ekranie, to dopiero początek przedstawienia, co najwyżej pierwszy jego akt. Ciągiem dalszym jest reakcja tłumu. Najlepiej, gdy stanie się nią oburzenie, obelgi czy pełne potępienia recenzje. Mile widziany byłby też jakiś list otwarty podpisany przez dotkniętych do żywego bluźnierstwem, zerwaniem zasłony tabu. Porażką jest tylko brak dalszego ciągu, urwanie „fabuły skandalu”.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi