Ewa Tomaszewska: Najważniejsze to móc utrzymać rodzinę

Samodzielność ekonomiczna to jest podstawowy warunek tego, żeby społeczeństwo było wolne i demokratyczne, żeby ludzie mogli decydować o sobie i o tym, w jakim państwie żyją. - mówi Ewa Tomaszewska, działaczka Solidarności, była posłanka AWS i PiS.

Publikacja: 10.03.2023 17:00

Ewa Tomaszewska na spotkaniu pod hasłem „Warszawianki Solidarności”, 2005 rok. Na gitarze gra Maciej

Ewa Tomaszewska na spotkaniu pod hasłem „Warszawianki Solidarności”, 2005 rok. Na gitarze gra Maciej Pietrzyk

Foto: PAP/Bartłomiej Zborowski

Plus Minus: Była pani w czasach PRL aktywną działaczką Solidarności, internowaną w stanie wojennym, aresztowaną na kilka miesięcy za protest przed kopalnią Wujek. Pomagała pani ludziom represjonowanym przez władzę.

To prawda. Dlatego gdy czasami słyszę, że rząd PiS jest bardziej opresyjny od rządów PRL-owskich, to jestem w szoku. Tak może mówić tylko ktoś, kto w czasach PRL siedział w kącie i nie angażował się w wydarzenia publiczne albo jest za młody, żeby miał pojęcie, co się naprawdę działo w czasach PRL. Do naszej Komisji Interwencji NSZZ Solidarność, powołanej 10 grudnia 1986 roku, którą tworzył Zbyszek Romaszewski, zgłaszali się ludzie z całego kraju, których aresztowano, pobito, zwolniono z pracy pod byle pretekstem, bo byli podejrzewani o działania przeciwko władzy. Mieliśmy przykładowo sprawę człowieka, który był zatrudniony na kolei i został wyrzucony z pracy, rzekomo dlatego, że podczas gwałtownego hamowania uszkodził belkę, blokującą dalszy ruch lokomotywy. Okazało się, że takiego wypadku w ogóle nie było, a wskazana część była uszkodzona od lat. Przychodzili też do nas ludzie, którzy w stanie wojennym kontynuowali działalność samorządową w zakładach pracy – ona akurat nie została zakazana – ale i tak byli za to karani zwolnieniem. Oczywiście najwięcej spraw związanych było z represjami, aresztowaniami, grzywnami nakładanymi za demonstrowanie swoich poglądów.

W jaki sposób w czasach PRL mogliście pomóc tym ludziom?

Najlepszym sposobem było nagłośnienie sprawy w Radiu Wolna Europa lub w innych zachodnich mediach. Jeżeli czyjeś nazwisko padało w Radiu Wolna Europa, to trochę powstrzymywało to władze przed represjami. Najchętniej prześladowali osoby anonimowe. Zatem gdy udało nam się nagłośnić sprawę, podając fakty, nazwiska i sprawców represji do Radia Wolna Europa, to nasi podopieczni byli ochronieni. Później, już w wolnej Polsce, na początku lat 90. miałam do czynienia z ludźmi, którzy zostali wyrzuceni z pracy w stanie wojennym. Zasiadałam wtedy w społecznej komisji pojednawczej przy ministrze pracy.

Co to było za ciało?

Powołane było na mocy ustaleń Okrągłego Stołu. Naszym celem było przywrócenie do pracy osób zwolnionych w okresie stanu wojennego, ze względu na działalność związkową albo pracę dziennikarską, która się nie podobała władzy. Ogromna liczba osób zwolnionych z pracy z takich powodów to byli nauczyciele historii i języka polskiego oraz szkolni bibliotekarze. Mieliśmy takich spraw blisko tysiąc. Ustawa przewidywała, że osoby, które w stanie wojennym zostały zwolnione z pracy ze względu na negatywną opinię, mogły zgłaszać się do społecznej komisji pojednawczej, a ona rozstrzygała, czy mają być przywrócone do pracy. Wyjątkiem były osoby, które straciły pracę lub część wynagrodzenia w wyniku wyroku sądowego. One musiały się zwrócić do sądu o rewizję wyroku.

Czytaj więcej

Rafał Chwedoruk: Trzaskowski mógłby nie wychodzić z ratusza, a i tak wygra wybory prezydenckie

Jak wyglądało rozpatrywanie takich spraw?

Komisja w trzyosobowym składzie – prawnik, przedstawiciel związku zawodowego i przedstawiciel pracodawców – rozstrzygała, czy skarga na wyrzucenie z pracy jest zasadna. Analizowaliśmy dokumenty, przedstawiciel zakładu pracy zazwyczaj twierdził, że zwolnienie nie było związane z poglądami pracownika czy jego działalnością polityczną, tylko ze złym wywiązywaniem się z obowiązków. A to, że miesiąc wcześniej dany pracownik dostał nagrodę, to już pomijano milczeniem. Mieliśmy też sprawy o sprostowanie opinii, bo ludzie zwalniani z tzw. wilczym biletem później nigdzie nie mogli dostać pracy, co wpędzało rodzinę w nędzę. Większość orzeczeń, jakie zapadły w naszej komisji, to były decyzje o przywróceniu do pracy.

Zawsze zajmowała się pani sprawami społecznymi. Zasiadała pani nawet w Radzie ds. Polityki Społecznej przy prezydencie Lechu Wałęsie. Co was wówczas zajmowało?

Najpoważniejszym problemem było bezrobocie i niskie płace. Możemy sobie różne górnolotne rzeczy mówić o wolności, ale jeżeli człowiek nie jest w stanie utrzymać własnej rodziny, to jego wolność w podejmowaniu decyzji stoi pod wielkim znakiem zapytania. Samodzielność ekonomiczna to jest podstawowy warunek tego, żeby społeczeństwo było wolne i demokratyczne, żeby ludzie mogli decydować o sobie i o tym, w jakim państwie żyją.

Co udało wam się zrobić w tej radzie?

Niestety, tych naszych posiedzeń było kilka – dwa, może trzy, zatem niewiele zdziałaliśmy. Rada została powołana tuż przed końcem kadencji prezydenta Wałęsy. Zresztą nawet gdyby można było coś zrobić, to uprawnienia prezydenta w tym względnie nie są zbyt duże. Może zainicjować debatę, przedstawić projekt ustawy i wysłać go do Sejmu, i to wszystko. Od prowadzenia polityki społecznej jest rząd i to on ma realne instrumenty. Notabene zanim weszłam do tej komisji przy Lechu Wałęsie, udzieliłam kilku wywiadów, w których mówiłam, że znacznie łatwiej powołać komisję, niż rozwiązać jakiś problem społeczny.

Pierwsza połowa lat 90. została zdominowana przez rządy o korzeniach solidarnościowych. Jak pani oceniała ich dokonania?

Były to rządy o korzeniach solidarnościowych, ale nie bardzo chętne do wysłuchiwania przedstawicieli Solidarności. Nie chciano brać na poważnie argumentów związków zawodowych. Szczególnie było to widoczne za czasów rządu Hanny Suchockiej. Relacje ze związkiem zawodowym były wówczas bardzo zaognione. To na wniosek Solidarności rząd został odwołany.

Pamiętam, wniosek złożył poseł Alojzy Pietrzyk, działacz Solidarności ze Śląska.

Paradoksalnie on najbardziej protestował przeciwko przyjęciu tego wniosku, a później sam go zgłosił.

Mówiono, że Solidarność zwinęła swój słynny parasol ochronny, który podobno był rozpięty nad rządem Suchockiej.

Nie było żadnego parasola. Jedynie wmawiano społeczeństwu, że on jest. Nie ma żadnego dokumentu związkowego, który by potwierdzał, że Solidarność akceptowała cały szereg bardzo liberalnych rozwiązań wprowadzonych przez rząd Suchockiej. Przeciwnie, w tamtym okresie toczyliśmy jako związek ostry spór z rządem związany z gwałtownym wzrostem kosztów utrzymania. Krytykowaliśmy także prywatyzację, w wyniku której dochodziło do wrogich przejęć polskich zakładów, a ludzie tracili pracę. Pamiętam zakład produkujący skóry poliuretanowe, jeden z trzech w Europie, który został sprzedany właścicielowi takiej samej fabryki z Włoch. Nowy właściciel z dnia na dzień po prostu zamknął zakład, jako niechcianą konkurencję. Niezwykły był protest pracowników tego zakładu – codziennie przychodzili pod bramę, podpisywali listę obecności i osiem godzin stali na dworze, niezależnie od pogody. Ci ludzie nie dość, że nie dostali ostatniego wynagrodzenia za swoją pracę, to nawet nie wydano im świadectw pracy, w związku z tym nie mogli podjąć innego zatrudnienia. Sytuacja tych ludzi była dramatyczna, tym bardziej że był to jeden z regionów dotkniętych najwyższą stopą bezrobocia w Polsce.

Tego typu spraw było w okresie transformacji sporo.

Jako związkowcy nie godziliśmy się na taką politykę. Toczyliśmy też spór z rządem o płace w sferze budżetowej, które powinny być waloryzowane w związku z inflacją. Rząd jednak zamroził pensje w budżetówce, zaniżył też emerytury osób, które pracowały w szkodliwych warunkach. To wszystko powodowało ostre konflikty społeczne. Odbywały się manifestacje z tego powodu. W takiej atmosferze my jako Solidarność złożyliśmy wniosek o dymisję rządu. Niestety, w wyniku odwołania rządu Suchockiej Lech Wałęsa rozwiązał parlament, przez kilka miesięcy prace legislacyjne były zawieszone, a po wyborach do władzy doszła koalicja SLD i PSL. Te partie nie miały szczególnych zasług, jeżeli chodzi o próby naprawy sytuacji społecznej, ale wygrały wybory, bo liberalne rozwiązania wprowadzane przez rządy pookrągłostołowe były zbyt drastyczne dla społeczeństwa. Cała zmiana systemowa odbyła się kosztem robotników, dzięki którym kraj uzyskał niepodległość.


Rządy SLD–PSL nie poprawiły sytuacji pracowników?

Uważam, że nie. A sądzę tak m.in. na podstawie projektu ustawy o pomocy społecznej. Zasiłki dla rodzin w trudnej sytuacji przysługiwały w tej ustawie dopiero wtedy, gdy dochody w rodzinie na osobę były poniżej minimum egzystencji. Taka była wrażliwość społeczna koalicji SLD–PSL. Dopiero pod presją związków zawodowych ten projekt został zmieniony. A najbardziej skandaliczny był przepis, że rodziny wielodzietne, które uznano za szczególnie uprawnione do pomocy społecznej, wymieniono obok rodzin patologicznych, np. w których panował alkoholizm. Naszym zdaniem tamta władza uważała wielodzietność za zjawisko patologiczne, bo państwo musiało pomagać tym rodzinom finansowo.

Na początku lat 90. obowiązywała taka filozofia, że dzieci ma się na własny rachunek, a nie na rachunek państwa.

No właśnie, i to zostało usankcjonowane w ustawie.

W 1997 roku została pani posłanką AWS z listy Solidarności. Jak pani wspomina tamten czas? W AWS ogromnie się kotłowało przez całą kadencję.

Ale przyjęliśmy bardzo wiele ważnych rozwiązań, również w sferze społecznej. Nie wszystko dało się zrobić, bo mieliśmy koalicjanta, czyli Unię Wolności. Istniały między nami różnice programowe. Ze strony UW była presja na rozwiązania bardziej liberalne, które nie do końca współgrały z tym, czego oczekiwała AWS. Posłów z Solidarności było w tamtym Sejmie zaledwie 60. Byliśmy rozproszeni w różnych komisjach i nie zawsze mieliśmy wpływ na decyzje, które podejmowano. Moim zdaniem związkowcy i koledzy ze Stowarzyszenia Rodzin Katolickich wykonywali merytoryczną pracę, natomiast partie polityczne, które wchodziły w skład AWS, w większym stopniu zajmowały się zabieganiem o stołki.

Dlaczego pani zdaniem ten projekt polityczny, jakim była AWS, się tak fatalnie posypał, że nic z tego nie zostało?

Ja byłam na boku politycznych spraw, zatem nie wszystko do mnie docierało. Wydaje mi się, że za dużo zajmowaliśmy się pracą merytoryczną, a za mało nagłaśnialiśmy efekty naszej działalności. Poza tym pod koniec kadencji powstały dwie nowe partie – Platforma Obywatelska i PiS – co znacznie osłabiło AWS. Żałuję, że AWS nie przetrwała dłużej niż jedną kadencję. Powinniśmy byli bardziej przekonywać wyborców, że to, co robimy, jest w ich interesie i dlatego powinni na nas głosować. Zrobiliśmy naprawdę dużo. Przeprowadziliśmy reformę emerytalną, podjęliśmy próbę wprowadzenia minimalnego dochodu gwarantowanego, co się nam nie udało ze względu na sprzeciw UW. Ustawa samorządowa pod presją Unii Wolności zawarła rozwiązanie, że zarządzaniem szpitali będą się zajmowały nowo utworzone powiaty. A to znacznie podwyższyło koszty utrzymania szpitali, które w rezultacie popadały w długi.

Czytaj więcej

Tadeusz Cymański: Znaleźliśmy się w raju samodzielnego rządzenia

Dlaczego przekazanie szpitali do powiatów sprawiło, że stały się bardziej kosztowne w utrzymaniu?

Bo istniały dwie administracje – samorządowa i kas chorych. Wzrosła liczba osób oraz instytucji zarządzających, utrzymywanych z pieniędzy przeznaczonych na ochronę zdrowia, i zaczęło brakować na świadczenia.

A jak pani ocenia reformę emerytalną? Za rządu AWS miała bardzo dobry PR, ale dzisiaj zupełnie inaczej jest oceniana.

Dlatego że działania marketingowe towarzystw emerytalnych są dzisiaj przypisywane twórcom reformy emerytalnej i władzom państwowym. Tymczasem te filmiki o emeryturze spędzanej pod palmami były produkowane przez towarzystwa emerytalne, zwykle działające na bazie kapitału zagranicznego, bo polskiego kapitału nie było. Pojawiła się wtedy presja ze strony Unii Europejskiej, żeby pieniądze emerytów można było transferować za granicę i inwestować na Zachodzie, choć wtedy jeszcze nie byliśmy członkiem UE, tylko dopiero o to zabiegaliśmy. Ten nacisk na swobodę przepływu kapitału był bardzo istotny. Ponadto na terenie Unii Europejskiej inwestowanie było wówczas mniej opłacalne niż w Polsce. Poza tym chcieliśmy chronić własny system ubezpieczeń, żeby nie wywozić pieniędzy za granicę. Z tego m.in. powodu zmieniono przepis stanowiący, że pieniądze zgromadzone w OFE stanowią prywatną własność ubezpieczonego. Zabezpieczeniem przed stosowaniem wobec środków z OFE zasady swobodnego przepływu kapitału było uznanie ich za element powszechnego systemu emerytalnego, zatem muszą być szczególnie chronione.

Czy uważa pani reformę emerytalną za udaną?

Tak. Również z tego powodu, że zwiększała odpowiedzialność społeczeństwa za swoją przyszłą emeryturę. Nie wiem, czy pani pamięta, ale w latach 90. była duża presja np. ze strony pracowników wielkich zakładów pracy – kopalń czy Ursusa – żeby zwolnić ich z opłacania składek na ZUS. Te naciski skończyły się dopiero wtedy, gdy ubezpieczeni dostrzegli związek między opłacanymi składkami a wysokością uzyskiwanego świadczenia. Przed reformą emerytalną takiego związku nie było, bo składka emerytalna była płacona od całego funduszu płac, a nie od poszczególnych osób. Pracownik nie widział związku między swoją drogą zawodową a przyszłą emeryturą i dlatego domagał się zwolnienia z opłacania składek.

Nawet teraz zdarzają się takie pomysły, żeby np. przedsiębiorcy nie płacili składek emerytalnych.

I to nie jest wcale nowość. Pamiętam, jak na posiedzeniu Komisji Trójstronnej pracodawcy wystąpili z takim pomysłem, żeby im wyliczono, ile muszą wpłacić do ZUS, żeby otrzymać gwarantowane świadczenie i żeby nie musieli więcej nic płacić. Moim zdaniem to świadczy o szczególnym braku wyobraźni pomysłodawców, bo nie da się przewidzieć, jak potoczy się kariera zawodowa konkretnej osoby. Dziś może być pracodawcą, a za kilka miesięcy będzie bezrobotna, i to wszystko ma wpływ na przyszłe świadczenia. Czasami ręce opadały, jak się słuchało takich pomysłów.

W 2005 roku związała się pani z PiS i zdobyła mandat senatora.

Dostałam wówczas ponad 281 tys. głosów, trzecie miejsce w Polsce, zatem wyborcy mnie docenili. Praca w Senacie była bardzo ważnym okresem w mojej działalności publicznej.

Oglądała pani z bliska rządy PiS–Samoobrony i LPR.

Przyznaję, że Samoobroną nie byłam zachwycona. Dzisiaj mam lepszą opinię o tej formacji i o jej walce o interesy środowisk rolniczych niż wtedy. Ten okres naszych rządów 2005–2007 był dla nas trudny. Nie doszłoby do tej koalicji, gdyby w PiS było nas trochę więcej.

Wtedy miał rządzić PO–PiS.

No tak, ale sposób, w jaki Platforma Obywatelska potraktowała nasze postulaty programowe, był nie do przyjęcia. Oni po prostu nie chcieli wspólnego rządzenia. Prawdę mówiąc, odkąd ten pomysł się pojawił, obawiałam się, że będziemy mieli takie same kolizje programowe, do jakich dochodziło między AWS a UW. Ale sądziłam, że mimo wszystko uda nam się dogadać, żeby realizować interes państwa. W tym przypadku się nie udało.

Ministrem finansów była wtedy Zyta Gilowska, która wdrażała bardzo liberalną politykę. Nie myślała pani, że coś zgrzyta w polityce PiS, skoro zgodnie z hasłem w wyborach prezydenckich – Polska solidarna czy Polska liberalna – wygrała Polska solidarna, ale polityka rządu była liberalna?

Rzeczywiście miałam inne wyobrażenie na temat finansów publicznych niż Zyta Gilowska. Ale w decyzjach politycznych nie brałam udziału i nikt mnie nie pytał o zdanie. Miałam obawy, że mogą być kłopoty, ale niestety w wyborach, a później w działalności w parlamencie, ma się do dyspozycji te osoby, które zostały wybrane. I z tym trzeba się było mierzyć.

Jak pani postrzega obecnie scenę polityczną? Chyba nawet za czasów AWS nie było takich tarć jak dzisiaj?

Zgoda. A gdy się spojrzy na Sejm kontraktowy, w którym zasiadali ludzie o zupełnie odmiennych poglądach i doświadczeniach życiowych, to tamta sala plenarna czyniła wrażenie znacznie poważniejszego gremium, lepiej predestynowanego do kierowania krajem. Z drugiej strony może te dzisiejsze gwałtowne spory są przejawem wolności, poczucia, że jest się u siebie i samemu decyduje się o swoich sprawach. Stąd może wynikać dużo większa swoboda w wypowiedziach i zachowaniach. Choć przyznaję, że niektóre zachowania są nie do zaakceptowania. Nie można najwyższych władz własnego państwa, odzyskanego z trudem, ośmieszać na arenie międzynarodowej. Niektórzy sobie na to pozwalają, a nie powinni tego czynić.

Czytaj więcej

Ryszard Czarnecki: Lepper chciał więcej i więcej

Jak pani przewiduje wynik tegorocznych wyborów parlamentarnych? Czy PiS je wygra?

Mam nadzieję, że tak, bo w obliczu wojny w Ukrainie i wrogości władz białoruskich pomysł, że władza przeszłaby w ręce tych, którym zależało na dobrych stosunkach z Rosją, jest wielce niepokojący. Naprawdę bardzo się tego obawiam.

Nie ufa pani PO, jeżeli chodzi o kontynuację obecnego kursu Polski wobec Rosji i Ukrainy?

Za czasów rządów PO–PSL doszło do rozbrajania Polski. Obowiązywała też doktryna, że obrona Polski powinna się odbywać na linii Odry, czyli nasze wojska bardziej broniłyby Niemiec niż polskich terenów. To jest coś bardzo niepokojącego. Za taką filozofię zapłaciliby Polacy i ich rodziny. Pamiętam rodzinne opowieści z czasów II wojny światowej, kiedy po opuszczeniu miasta przez Niemców wchodzili do niego Rosjanie i działy się podobne rzeczy jak dzisiaj na Ukrainie, czyli gwałty i grabieże. Najpierw nas okradał jeden najeźdźca, a potem drugi. Nie jestem w stanie zaaprobować filozofii, że to nie jest ważne. Trzeba mieć świadomość, co oznacza brak niepodległości. Dlatego wolności państwa i niepodległości trzeba nieustannie pilnować.

Plus Minus: Była pani w czasach PRL aktywną działaczką Solidarności, internowaną w stanie wojennym, aresztowaną na kilka miesięcy za protest przed kopalnią Wujek. Pomagała pani ludziom represjonowanym przez władzę.

To prawda. Dlatego gdy czasami słyszę, że rząd PiS jest bardziej opresyjny od rządów PRL-owskich, to jestem w szoku. Tak może mówić tylko ktoś, kto w czasach PRL siedział w kącie i nie angażował się w wydarzenia publiczne albo jest za młody, żeby miał pojęcie, co się naprawdę działo w czasach PRL. Do naszej Komisji Interwencji NSZZ Solidarność, powołanej 10 grudnia 1986 roku, którą tworzył Zbyszek Romaszewski, zgłaszali się ludzie z całego kraju, których aresztowano, pobito, zwolniono z pracy pod byle pretekstem, bo byli podejrzewani o działania przeciwko władzy. Mieliśmy przykładowo sprawę człowieka, który był zatrudniony na kolei i został wyrzucony z pracy, rzekomo dlatego, że podczas gwałtownego hamowania uszkodził belkę, blokującą dalszy ruch lokomotywy. Okazało się, że takiego wypadku w ogóle nie było, a wskazana część była uszkodzona od lat. Przychodzili też do nas ludzie, którzy w stanie wojennym kontynuowali działalność samorządową w zakładach pracy – ona akurat nie została zakazana – ale i tak byli za to karani zwolnieniem. Oczywiście najwięcej spraw związanych było z represjami, aresztowaniami, grzywnami nakładanymi za demonstrowanie swoich poglądów.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi