Zbliża się pierwsza rocznica napaści Rosji na Ukrainę. Czyżby? Wedle niektórych, i mnie w tym gronie, jest to pierwsza rocznica kolejnego, najkrwawszego do tej pory, etapu wojny, która zaczęła się dziewięć lat temu. Dokładnie w drugiej połowie lutego 2014 roku Rosja napadła na Krym, wedle swojego starego schematu: rozpracować teren, zidentyfikować wrogów, strategicznie umiejscowić swoich ludzi, przejąć newralgiczne centra polityczne i wojskowe, spuścić ze smyczy swoich agentów na całym świecie, żeby z jednej strony minimizowali wagę całej operacji, a z drugiej przygotowywali (cywilizowany) świat do tego, co miało nastąpić: złamania wszelkich umów i norm międzynarodowych poprzez aneksję terytorium innego kraju.
Czytaj więcej
Najciekawsze podczas wystąpienia prezydenta USA okazują się być oklaski – ile razy, czy na stojąco, czy na siedząco, czy klaszcze się wedle linii politycznych.
Operacja udała się doskonale. Sankcje nałożone na Rosję były minimalne, z dawna zapowiadane, więc można się było do nich przygotować. Rosja nie zwlekała i przeprowadziła „referendum” (takie jak w wielu krajach okupowanych przez Związek Sowiecki w czasie II wojny światowej) i Krym okazał się być częścią Federacji Rosyjskiej.
Uwidocznił się przy tej okazji stary paradoks: chociaż (cywilizowany) świat nie uznał oficjalnie przyłączenia Krymu do Rosji, to nieoficjalnie traktował go już jak nienaruszalne terytorium Rosji. Przekonałam się o tym w 2014 roku i w następnych latach w Waszyngtonie, gdy próbowaliśmy dostać granty od agend rządowych (prywatne fundacje od ogłoszonego końca zimnej wojny nie interesowały się już tym rejonem) na popieranie tak zwanego społeczeństwa obywatelskiego, czyli w tym wypadku ludzi, którzy nie pogodzili się z rosyjską okupacją Krymu. Wśród nich najliczniejsi i najlepiej zorganizowani byli Tatarzy krymscy, którzy byli gotowi natychmiast po okupacji organizować zbieranie informacji o represjach, uaktywnić komitety obrony praw człowieka i prowadzić niezależne szkolnictwo.
Ci sami ludzie – to nie jest przenośnia, wśród nich byli starzy znajomi – którzy pomagali kiedyś Solidarności, opozycji na Białorusi czy na Kubie, byli przerażeni na myśl, że kwestionowaliby suwerenność terytorialną Federacji Rosyjskiej. Mogli dawać (umiarkowanie niewielkie) granty na działalność w Kijowie, Chersoniu czy Lwowie, ale nie w Bachczysaraju lub Symferopolu – czy niej daj Panie – w Sewastopolu znanym w Rosji pod ksywką „port rosyjskiej dumy”.