Odbicie Krymu nie jest bardzo prawdopodobne, choć możliwe. Wcześniej rosyjska armia musiałaby zostać wyparta z ziem zajętych na południu Ukrainy po 24 lutego. Ale załóżmy, że tak się dzieje, że Ukraińcy są w ofensywie. Czy w takiej chwili Biden chwyciłby za telefon i powiedział Zełenskiemu: zatrzymaj się? Raczej powiedzielibyśmy Rosjanom: od początku ostrzegaliśmy was, że ta wojna to był chybiony pomysł i teraz ponosicie tego skutki.
Przewodniczący połączonych szefów sztabów generał Mark Milley ostrzegał niedawno, że zamyka się dla Ukraińców okno możliwości dla odbicia utraconych ziem, bo wiosną Rosjanie będą gotowi do przejęcia inicjatywy. W tym krytycznym momencie Niemcy tygodniami zwlekali z przekazaniem Ukrainie leopardów i wydaniem zgody na podobny ruch ze strony Polski i innych aliantów.
Niemiecka polityka wobec Ukrainy to jest wielki bałagan. Nie żeby Niemcy nic nie robili po 24 lutego. Zrobili dużo, i to w dobrej sprawie. Razem z Amerykanami i Brytyjczykami dostarczają Ukraińcom najwięcej broni. Ale jednocześnie na widoku publicznym nieporadnie odsłaniają swoje wahania, członkowie rządu federalnego wygłaszają sprzeczne opinie. A to prowokuje cyników do formułowania zarzutu, że w Berlinie szykują się do wznowienia interesów z Moskwą, jak tylko wojna się skończy.
A tak nie jest?
Nie. Chodzi o coś innego. Niemcy muszą się mierzyć ze skutkami całkowitej porażki polityki wobec Rosji, jaką prowadzili przez dwa–trzy pokolenia, i nie wiedzą, co robić. Jak zombie wymykają się im więc idiotyzmy o dialogu z Rosją, zrozumieniu. Tego u Zielonych nie ma, bo oni od dawna nie mieli złudzeń wobec Moskwy, więc nie muszą niczego zmieniać. To jest zresztą moja ulubiona, lewicowa partia, choć Aleksander Kwaśniewski też nie był zły w latach 90. Ale CDU? SPD? Oni są całkowicie zagubieni. Ale z tego wyjdą.
Gotowi na Ukrainę w Unii?
Dużą rolę w członkostwie Ukrainy w UE odgrywa czynnik moralny. Widok prezydenta Zełenskiego, Ukraińców walczących o wolność, broniących się przeciwko krajowi, który do niedawna był uważany za drugą potęgę wojskową i broniących demokracji w Europie, to zwyczajnie widok, którego zachodni przywódcy nie mogą zlekceważyć. Pytanie, jak długo ten czynnik będzie trwał. Czy po paru latach to zobowiązanie moralne nie opadnie? – mówi Jędrzej Bielecki, dziennikarz działu zagranicznego „Rzeczpospolitej” i autor „Plusa Minusa” w rozmowie z Michałem Płocińskim.
Czemu?
Bo ich dotychczasowe stanowisko jest nie do utrzymania. Tyle że kiedy ma się problemy psychiczne, najlepiej terapię prowadzić z terapeutą prywatnie, a nie na widoku publicznym. Ale też Niemców trzeba próbować zrozumieć. Polacy od zawsze myśleli strategicznie wobec Rosji, bo jeśli tego by nie robili, by ich już nie było. To samo Estończycy, Litwini. Ale Niemcy byli chronieni parasolem amerykańskim i myśleć strategicznie nie musieli. Czasami działali prawidłowo, jak w trakcie zjednoczenia kraju czy wtedy, gdy w szczególności minister obrony Volker Ruhe forsował przyjęcie Polski do NATO. Ale też wiele razy robili błędy. Podobnie zresztą jak i my.
Stwarzając przez dziesięciolecia warunki do budowy potęgi Chin? To wygląda jak amerykańska powtórka niemieckiej polityki wobec Rosji, tylko do sześcianu.
Może i tak, ale Chiny nie są tak agresywne jak Rosja.
Na razie. Zagrożenie wobec Tajwanu narasta.
Słusznie. Mogę powiedzieć jedno: jako amerykański dyplomata byłem przyzwyczajony do naprawiania błędów. A zrobiliśmy ich wiele po prostu dlatego, że jako przywódca wolnego świata musimy podejmować wiele decyzji. Kto zaś nie jest gotowy na skutki popełniania błędów, ten przewodzić nie może. Polska, która zaczyna wyrastać na przywódcę Europy Wschodniej, musi się z tym pogodzić. Tyle że my rozwinęliśmy sposoby naprawiania naszych błędów. Czasami w takiej sytuacji najlepszym sposobem jest po prostu przyznać się do porażki.
Prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier to zrobił.
To było znakomite. Ale teraz Niemcy muszą iść dalej. Nie chodzi o to, aby stać w miejscu i dźgać się nożem w rozpaczy. To jest moment, kiedy Polska powinna Niemcom pomóc. Wszyscy wiedzą, że miała rację z Rosją, ale trzeba myśleć o przyszłości.
Polskie władze też popełniły tu fatalne błędy. Kto przez lata wspierał Orbána, dziś największego sojusznika Putina w Unii? Kto budował alians ze skrajną, prorosyjską prawicą na Zachodzie, choćby z Marine Le Pen? Kto rozbijał jedność Unii jałowym sporem o praworządność, zniechęcając Francją, Hiszpanię czy Niemcy do dalszego poszerzania Wspólnoty o Ukrainę? Kto stał się głównym podwykonawcą zbudowanej m.in. na imporcie taniej energii z Rosji niemieckiej machiny eksportowej?
Właśnie dlatego mówię, że każdy popełnia błędy. Ale Polska, która stała się krajem zamożnym i ku zadowoleniu Amerykanów pretenduje do większej roli w Europie, nie może wchodzić w permanentne spory z Berlinem, z Brukselą. Oczywiście, można być nieraz sfrustrowanym tym, co się tam dzieje. Ale wrogiem jest kto inny. To Putin.
W Ameryce przez dziesięciolecia sięgaliśmy do idiotycznych porównań z Hitlerem dla opisania tego czy innego zagrożenia. Jednak dziś ta analogia jest jak najbardziej słuszna. Owszem, nie ma zagłady Żydów. Ale reszta? Dzisiejsza Rosja jest oparta na ideologii gloryfikacji przemocy, masakrowania cywilów. To połączenie najgorszych tradycji rosyjskiej samodzierżawia i nazizmu. W takiej chwili Polska musi szukać sposobów na skuteczną współpracę z Niemcami, nawet jeśli robią błędy. Owszem, schrzanili politykę wobec Rosji. Ale co my zrobiliśmy w Wietnamie? W Iraku? Czy to jest powód, aby więcej z nami nie współdziałać? Chciałbym zresztą w tym miejscu Niemcy pochwalić. Piotr Naimski robił przez 20 lat znakomitą robotę dla Polski, Europy i Ameryki. Gdy Putin zakręcił kurek z gazem, polskie władze mogły tylko wzruszyć ramionami, bo były na to dzięki Naimskiemu gotowe. Ale Niemcy gotowe nie były. W Moskwie sądzono więc, że gdy zostaną odcięte od rosyjskiego gazu, upadną. Ale tak się nie stało. Znam ludzi, którzy pracują w niemieckim ministerstwie energii: to Zieloni. Wiedzieli, co zrobić. Putin zagrał gazową kartą i przegrał. Dlaczego polskie władze nie znajdują w sobie dość odwagi, aby ten niemiecki sukces uznać?
Gdyby nie setki miliardów euro, jakimi przez lata Niemcy zasilali rosyjski budżet, sprowadzając ze Wschodu gaz, Putin nie miałby środków, aby przeprowadzić inwazję Ukrainy?
To przesada. Rosjanie, jeśli nie Niemcom, gaz sprzedaliby komuś innemu. Nie można mówić, że gdyby nie Niemcy, tej wojny by nie było. To jest zresztą bardzo stara historia: już Reagan próbował odwieść Niemców od współpracy energetycznej ze Związkiem Radzieckim, ale przegrał. Ale dziś mamy inny etap. Razem dość skutecznie potrafimy sankcjami dołować rosyjską gospodarkę. Trzeba iść dalej razem w tym kierunku.
Co będzie z Ukrainą, jeśli w 2024 r. Donald Trump wróci do Białego Domu?
Nie sadzę, aby tak się stało. Ale jeśli jednak znów będzie prezydentem, to będzie źle. Polacy uwielbiają amerykańską prawicę, bo kojarzą ją z Ronaldem Reaganem. On był taką prawicową wersją Wilsona, Roosevelta, Trumana i Kennedy’ego. Wierzył w wolny świat, w walkę z Hitlerem, ze Stalinem, sens zimnej wojny. Ale jest też w Ameryce inna prawica. Ta, która była obojętna wobec Hitlera, a nawet chciała z nim współpracować. To Charles Lindbergh, bohaterski pilot, który pierwszy przeleciał bez przystanku przez Atlantyk, ale potem namawiał do porozumienia z III Rzeszą. To też Joseph Kennedy, ojciec JFK, który jako ambasador Roosevelta w Londynie przekonywał, że Wielka Brytania padnie i lepiej ją pozostawić, aby ograniczyć amerykańskie straty. Teraz znów te dwie tradycje amerykańskiej prawicy się ścierają i jeśli górę weźmie ta druga, będziemy mieli kłopoty. Ale jest jeszcze trochę czasu: wybory to koniec przyszłego roku. Na szczęście reaganowscy republikanie stoją na czele większości komisji Izby Reprezentantów. Dobra wiadomość jest też taka, że radykalna amerykańska lewica też jest zasadniczo po stronie Ukrainy.
Był pan jedną z pierwszych osób w Waszyngtonie, które dostrzegły potencjał przemian, jakie zaczęły się w Polsce na przełomie 1988 i 1989 r. Po 34 latach, gdy patrzy pan na kraj, w którym zagrożona jest praworządność, wolność mediów, niezależność sądownictwa, ogarnia pana smutek?
Podchodzę do tego filozoficznie, bo to jest problem, z którym mierzy się cała Europa.
Ameryka ma problem. Opiaty przebiły kokainę
Biali, ubodzy, gorzej wykształceni: ci sami Amerykanie, którzy wierzyli, że miliarder ich uratuje, padają teraz ofiarą fali narkotykowej, jakiej Stany Zjednoczone jeszcze nigdy nie widziały.
Myśli pan o brexicie, Marine Le Pen, włoskiej premier Giorgii Meloni?
Właśnie. No, w końcu jednak prezydent Duda zawetował ustawę o TVN.
Pod presją USA.
To była jednak jego decyzja.
Inaczej już bylibyśmy Węgrami?
Najważniejsze, że weto było. Gdy idzie o wymiar sprawiedliwości, nasz system prawny jest tak różny, że niewielu w Ameryce to wszystko rozumie. Oddaliśmy więc tę kwestię Unii. Kluczowe jest jednak to, że nadchodzące wybory będą wolne. Nie ma niczego, czego by się nie dało naprawić. Nie chcę więc mówić o zawodzie, bo z góry było wiadomo, że politycy nie są doskonali. Z perspektywy tych ponad 30 lat widzę przede wszystkim, jak wiele Polacy osiągnęli. W 1989 r. wszystko mogło zostać przecież stracone. Ale dziś trwa debata, czy tamto pokolenie Polaków było największym od Zygmunta III Wazy, czy może Stefana Batorego?
Lepiej, aby PiS stracił w tym roku władzę?
A nie, nie, nie, żadnych ingerencji z mojej strony! Mam w tej sprawie opinię. I brzmi ona: to nie jest moja sprawa. Zrobiliśmy wszystko, aby to Polacy mogli o tym zdecydować. Nie Amerykanie.
Daniel Fried był ambasadorem USA w Polsce w latach 1997–2000, doradcą ds. zagranicznych prezydentów Billa Clintona i George’a W. Busha, a za Baracka Obamy – specjalnym wysłannikiem ds. zamknięcia więzienia w Guantanamo. Jako zastępca sekretarza stanu był odpowiedzialny za koordynowanie sankcji nałożonych na Rosję po 2014 r.