Ten Typ Mes: Czasami jestem między Bogiem i cesarzem

Widzę się jako taki krawiec, który gdzieś przy małej uliczce w Rzymie ma swój może niepozorny zakład, ale o którym wszyscy doskonale wiedzą, że robi topowe marynarki. I nieważne, że zmienia się światowa moda, bo jeśli chcesz nauczyć się czegoś o szyciu, to idziesz do tego typa. Rozmowa z Piotrem „Ten Typ Mes” Szmidtem, raperem

Publikacja: 06.01.2023 08:14

Ten Typ Mes: Czasami jestem między Bogiem i cesarzem

Foto: Helena Ludkiewicz

Nie zazdrościsz trochę młodym raperom tych sukcesów komercyjnych, jakie z łatwością dziś odnoszą?

Jasne, że zazdroszczę. Cieszę się, gdy dostają tzw. reality check od życia, kiedy np. powiedzą coś durnego ze sceny i pierwszy raz stykają się z falą hejtu. Myślę, że wtedy dzieje się jakaś sprawiedliwość. I nie będę udawał, że nie mam tej polskiej cechy, że lubię, jak konkurent cierpi. Gdzieś tam w środku uważam, że skoro ja odniosłem tu prawdziwe rany wojenne i mam dziś po nich 30 szwów, to im życzę tak z pięć na głowę – i to minimum.

Mówisz tak, jak ludzie robiący kariery w latach 90., którzy opowiadają dziś o rynku pracy.

Dokładnie (śmiech). Tyle że jednocześnie nie uważam wcale, że tak powinno być. Niby życzę młodym raperom jak najgorzej, bo jestem zawistnym skur…, ale tak naprawdę wiem, że żyjemy w końcu w na tyle cywilizowanych czasach, że twórcy wreszcie zarabiają na muzyce, i to całkiem nieźle. Chciałbym tylko, by oni rozumieli, że z popularnością wiąże się też odpowiedzialność. Świeżakom często się wydaje, że mają jeszcze wiele lat, by zacząć nawijać o czymś innym niż ćpanie i seks, że ich czas na robienie lepszej muzyki jeszcze przyjdzie, więc po co wychodzić poza schemat „cienki bit z komputerka plus mój wokal”. Tylko kariery są dziś tyleż intensywne, ileż krótkie. Dlatego chciałbym, by zaczęli o sobie myśleć jako o muzykach, którzy mogą bardzo dużo. Mają wysokie budżety na albumy, dużo instrumentów i głosów jest w ich zasięgu.

Z tobą też różnie bywało za młodu.

I sam jako 22-latek nawinąłem: „Dlatego chwytam smak życia bez pychy/ Bez filozofii, o czym miałbym pisać, mając cztery dychy”. Na zasadzie, że teraz mój rap jest prosty, dziś bardziej interesują mnie kobiety i alkohol, a głębsze tematy to zostawmy 40-latkom. Ale to były inne czasy, nie wiem, kto dziś zakłada, że będzie starym muzykiem. Ja w każdym razie działam zgodnie z planem.

W Wigilię skończyłeś 40 lat, o czym więc teraz będziesz pisać?

Na pewno nie o dzieciach, bo dla mnie to właśnie rodzicielstwo było takim reality check. Zdecydowanie jest ono dużo bliżej pieluchy i zaklejonych ropą oczu skrajnie niewyspanych rodziców niż pięknych opowieści o męskości. Ale bardzo się cieszę, że rok temu, gdy jeszcze nie byłem takim automatem do ogarniania dziecka, wydałem „Hello Baby”. To album nagrany przez człowieka pełnego wątpliwości, który po wielu latach zdecydował się jednak na rodzicielstwo. Dziś oczywiście jest we mnie nieskończona miłość do syna, ale to miłość znaczona gównem i płaczem.

W takim właśnie miejscu sobie wyobrażałeś siebie po czterdziestce?

Nie, szczególnie że coś mi pykło w plecach i nie mogę chodzić. Umówiliśmy się na wywiad, a leżę jak kłoda, nawet drzwi ci nie mogłem otworzyć. Poza tym przez wiele lat byłem przekonany, że skończę jako stary kawaler, niezależny artysta i konsument używek. Zakładałem, że będę sztuką się odżywiał i ją wydalał. Wiesz, jednak dziesięć lat przemieszkałem sam i długo zbierałem doświadczenia mocno kawalerskie. A jeśli mężczyzna za długo mieszka sam, to zaczyna dziwaczeć. I warto mieć to z tyłu głowy, bo jednak człowiek to zwierzę stadne. Niektóre złogi kawalerskiego życia są dobre, bo nie potrzebuję mamci ani narzeczonej, żeby mi coś wyprała czy posprzątała, ale nabyłem też takich zwyczajów, że znajomi się ze mnie śmiali, że nadal mieszkam jak student. Zdarzało mi się jeść przez cały dzień z jednego talerza i pić z jednego kubka, bo kto to wszystko pozmywa?! (śmiech). Ale jednak rozmawiamy dziś w domu, który można nazwać domem rodzinnym. Moja partnerka, którą poznałem lata temu, nie podchodziła do mojego zawodu nabożnie, a wręcz dała mi klucz, bym mógł trochę się do niego zdystansować. Porwała mnie tym, że się ze mnie regularnie wyśmiewała, od pierwszej randki. Dworowała sobie z moich kapeluszy czy zajawki na Charlesa Bukowskiego. Nie wyśmiewała jednak tego, co wychodziło ze mnie dobrego, czyli muzyki.

Czytaj więcej

Łukasz L.U.C. Rostkowski: Żyjemy w cyrku wielkiej skali

A ty jak patrzysz dziś na młodego Mesa, to co widzisz?

Pewnego rodzaju wywyższanie się, że ja tu jestem prawdziwym artystą, a wybory moich rówieśników, pracujących np. w korporacjach, są banalne. Wydawało mi się, że jak ktoś idzie taką nieskomplikowaną życiową drogą: korpo, kredyt, dziecko, awans – to poddaje się systemowi i daje sobie przemielić mózg. Ja, mając 15 lat, wiedziałem już, że chcę żyć inaczej, że chcę być raperem, później mając 22 lata, rapowałem, że tylko muzyka, żadnych dzieci. Odbicie się od mojej partnerki dało mi szansę się zastanowić, czy to jest coś, czego na pewno ja chcę, czy to jednak pewna przysięga samuraja, którą złożyłem sam przed sobą oraz przed moimi słuchaczami, a przez którą teraz coś zaczyna mi umykać w życiu. I ten proces zajął mi wiele lat, podsumowuje go właśnie album „Hello Baby”, ale bynajmniej nie zamierzam nikogo przekonywać do posiadania dzieci, jeśli ktoś nie chce. Nie wszystkim odpala się instynkt rodzicielski.

Ale ty też pewnie kiedyś myślałeś, że nie masz tego instynktu.

Bo wydawało mi się, że skoro sam nie zaznałem ojcostwa, to też pewnie nie będzie mnie to jakoś specjalnie smyrać. Długo postrzegałem siebie przez pryzmat rozwodu moich rodziców, ale po paru latach terapii zrozumiałem w końcu, że co innego obwiniać ich o przeszłość, a co innego o moje teraźniejsze życie.

W tekstach często odnosiłeś się do swojego ojca.

Do dzisiaj lubię to robić, ale teraz bardziej jako do ważnego dla mnie punktu odniesienia, a nie jako do traumotwórcy. Bo to nie jest tak, że tworzą nas wyłącznie wydarzenia z dzieciństwa i one już na zawsze będą mieć nad nami kontrolę. Na pierwszej terapii bardzo spoko jest sobie pogrzebać w głowie, co z dzieciństwa mogło wpłynąć na różne nasze wybory. Ale później przychodzi już ta część dorosłości, gdy warto sobie powiedzieć: dobra, mam te różne wady charakteru i ubytki emocjonalne, ale mam też pewien potencjał – i to ode mnie zależy, co zrobię z własnym życiem.

Czterdziestka jest dla ciebie ważną cezurą?

Ważną, ale mniej rewolucyjną niż trzydziestka, bo wtedy rzeczywiście odczułem to, że nagle czas zaczyna zapieprzać, jego percepcja naprawdę się zmienia. Zacząłem interesować się losami przodków, sprawdzać, jak życie obchodziło się z ich marzeniami. Kiedyś np. sądziłem, że nadejdzie taki dzień, że będę miał niewielu słuchaczy, ale to nieważne, bo chce się po prostu wyrażać przez tworzenie muzyki, więc nie potrzebuję licznego grona odbiorców. A potem zostało to zweryfikowane (śmiech).

Zacząłeś patrzeć na cyferki?

Tak bym nie powiedział, bo uważam, że pozytywnie przeszedłem komercyjną lustrację: tworzyłem zawsze to, co chciałem tworzyć, i robiłem to regularnie, bez obrażania się na to, jak mi nie szło. A był taki czas, kiedy z rapu trudno było wyżyć, szczególnie w wielkim mieście. Kiedy nie było jeszcze streamów, ale internet był już na tyle szybki, że łatwo ściągało się muzykę z sieci. Jeśli nie było się hegemonem, jak WWO czy O.S.T.R., to nie sprzedawało się zbyt wielu płyt. A i koncerty wyglądały inaczej, teraz niemal każde miasto powiatowe ma swój festiwal z angielską nazwą. Zresztą w klubach zamiast zarobić za koncert można było równie dobrze dostać w ryj albo zostać zwyczajnie oszukanym przez organizatora. Ale przetrwaliśmy jakoś te czasy.

Jak się czujesz z tym, że wydany w Wigilię singiel „Ten Typ ’22”, nawet podwójnie jubileuszowy, bo z okazji czterdziestki i nawiązujący też do kultowego numeru z producenckiego albumu Reda, jakim debiutowałeś równo 20 lat temu, przerodził się w „diss” na dawniej bliskich ci ziomków? Ujawniłeś w nim, że byli wspólnicy, Stasiak oraz Witek Michalak, zwolnili cię z zaskoczenia z twojej własnej wytwórni, i nie oszczędzałeś im złośliwości.

Czuję się z tym doskonale, bo przez ostatnie miesiące dojrzewały we mnie różnego rodzaju wypowiedzi artystyczne na ten temat – od bardzo bojowych po totalne uniknięcie tematu, by nie podbijać im ego, że są tacy ważni, że o nich nawijam. I wydaję mi się, że udało mi się to dobrze wypośrodkować. W notatniku telefonu miałem całe rolki tzw. punchline’ów, którymi mógłbym uderzyć w chłopców. Można było ten notatnik przewijać i przewijać. Ale wydestylowałem z tego suche fakty. A z chwilą, gdy Marek Pędziwiatr położył na klawiszach pierwsze akordy, poczułem: Easy, man, poradzisz sobie z tym wszystkim. I mam nadzieję, że każdy słuchacz, który też ma trudną sytuację w życiu, słuchając tego numeru, także czuje, że również sobie poradzi. Chciałem, by ta piosenka mówiła: nawet kiedy chcesz tłuc szyby i bić wszystkich wokół, to pamiętaj, że naprawdę do wszystkiego można podejść z dystansem.

Marek Pędziwiatr na klawiszach, Jan Pieniążek na perkusji, a wszystko w całość spiął Kuba Więcek – czołówka najzdolniejszych młodych jazzmanów. Zadzwoniłeś po wsparcie?

Widzisz, dobrzy muzycy nie mają problemu, by stwierdzić, kto w Alkopoligamii był szefem. Pomysł był taki, by przerobić bit Reda sprzed 20 lat za pomocą jak najciekawszych wariacji jazzowych, na jak najwyższym poziomie artystycznym. Najpierw mieliśmy jednak groźnie brzmiący bas, a ten ostateczny luz nadał temu numerowi właśnie Marek na klawiszach. A jeszcze potem, jak te same akordy zagrał na fortepianie, co nadało całości wręcz knajpiany „sound”, to już wiedziałem, że na pewno nie będzie to cała piosenka o moim konflikcie z byłymi wspólnikami, ale że muszę potraktować to szerzej, pokazać moje spojrzenie na „showbiz” z perspektywy 20 lat. W końcu nie ma wielu ciągle aktywnych raperów, którzy mogą sobie na to pozwolić, których nawijki nie kłują w uszy albo nie śmierdzi od nich na milę jakimś niespłaconym kredytem.

Zdradzasz też, że Stasiak, z którym współtworzyłeś nie tylko wytwórnię, ale i G-funkowe trio 2cztery7, nawet nie zadzwonił do ciebie, jak nagrywali kawałek w hołdzie dla trzeciego członka tego legendarnego składu, zmarłego rok temu Pjusa. Skoro tak, to chyba jednak coś jeszcze poważniejszego musiało się między wami wydarzyć, o czym nie wspominasz w singlu.

Jeśli ciśnie ci się na usta pytanie, co też takiego nawywijałem, to naprawdę nic takiego kalibru, co tłumaczyłoby jego zachowanie. Naprawdę radzę sobie dwie dekady bez żadnego typu długu do spłacenia, żadnego „ekswspólasa” nie pobiłem, nie obraziłem nikomu żony. Wręcz przeciwnie: wspierałem swoich ludzi w ich przemianach, trochę może śmieszkowałem z biegania Stasiaka, ale też przyznawałem, że imponuje mi jego systematyczność, bo ja sam tak nie potrafię.

Czytaj więcej

Szczyl: Rap zacząłem robić dla żartów

I efekty, jak schudł, też są imponujące.

Ale to mnie nie interesuje. Jeśli chodzi o wygląd, to obchodzi mnie ewentualnie jak się starzeje Jude Law albo Pierce Brosnan, bo podwaliną ich karier, poza talentem, jest to, że są przystojni. Ale to, jak wygląda Stasiak, naprawdę nikogo poza nim samym nie obchodzi. To wyższy poziom narcyzmu, gdy ktoś, kto nie jest aktorem czy modelem, ciągle zawraca wszystkim głowę swoim wyglądem. To jest zarezerwowane dla przystojnych panów z Hollywoodu, a pozostałym chłopom życzę więcej zdjęć udowadniających ich kompetencje czy rozwój pasji.

To już wiemy, co było w twoim notatniku w telefonie.

„I said it” – głosem Chrisa Rocka (śmiech). Ale ja naprawdę wspierałem Stasiaka, kiedy chciał się rozwijać, całe lata w połowie koncertu Mesa rapował solowe piosenki, a ja łapałem oddech. Mniej mi się podobało, kiedy będąc hypemanem na moich solowych występach, wychodził przede mnie na scenie, choć wielokrotnie go prosiłem, by tego nie robił. Ale wystarczyły trzy piwa i znowu udawał frontmana. W końcu byłem już tym tak zmęczony, że zakończyłem wspólne granie, ale nadal był moim menedżerem. Wspierałem też Witka, nawet wtedy, kiedy zaczął rozkręcać konkurencyjny dla Alkopoligamii projekt, wierząc mu naiwnie, że nie będzie to kolidowało z naszymi planami. I kiedy uroczyście na specjalnie zorganizowanym bankiecie ogłaszał powstanie polskiego oddziału wytwórni Def Jam, to byłem tam i biłem mu brawo. Słabo się to zestarzało (śmiech). Teraz moim orężem są media, bo dopóki chłopcy nie przeproszą, dopóty będę kąsał.

Nie próbowaliście potem jakoś tego załagodzić?

Po śmierci Pjusa zaproponowałem, chowając na chwilę dumę, byśmy po prostu zakończyli działalność Alkopoligamii. Bądźmy pierwszą wytwórnią, która się elegancko zamknie, a nie rozpadnie na oczach świata. Zróbmy sobie ładne zdjęcia z płytami, które wydaliśmy, może nagrajmy nawet jakąś okolicznościową piosenkę, i kropka. Wtedy Witek, który z mimiki bardzo przypomina Mateusza Morawieckiego, spojrzał na mnie ze zdziwieniem, jakby nie rozumiejąc, o co mi w ogóle chodzi. Mam wrażenie, że on zaczął postrzegać Alkopoligamię w jakiś bardzo zdeprawowany władzą sposób i kompletnie już nie czuje, kto jest kto. A i tak niewiele brakowało, by nasze drogi rozeszły się prawie w 100 proc. po myśli chłopaków.

Ale?

Gdyby nie byli tak chciwi, to prawdopodobnie bym to wszystko odpuścił. Jednak czarę goryczy przelały u mnie dwie rozmowy, gdy w wytwórniach, z którymi prowadziłem zaawansowane negocjacje o współpracy, dowiedziałem się, że moi byli wspólnicy dzwonili do nich donieść, że tą moją sytuację oni, Witek i Stasiak, widzą inaczej. Oczywiście nie była to prawda, bo zerwaliśmy umowę wydawniczą zgodnie z literą prawa, ale widocznie im się ubzdurało, że mają nie tylko prawa do mojej przeszłej twórczości, ale mogą mieć też do przyszłej. Trzeba czuć się naprawdę niewiarygodnym kozakiem, by tak pogrywać z kimś, na czyim wizerunku zbudowało się całe swoje wydawnictwo, a potem poszło w miasto po dyrektorskie stołki na „fejmie” tegoż. Nie wiem, co jeszcze przyjdzie im do głowy, ale może warto, bym na łamach tej szacownej gazety jasno podkreślił, że 2cztery7 absolutnie już nie istnieje. Bo jeszcze się okaże, że wysportowany Stasiak wpadnie na pomysł, by odtworzyć ten skład już beze mnie i ze świętej pamięci Pjusem jako hologramem.

Czym teraz będziesz się zajmować?

Szukaniem złotego środka między jazzem a empecetką, czyli muzyką tworzoną na MPC: automacie perkusyjnym i samplerze. Bo nie zamknąłem się na tworzenie muzyki, choć długo byłem naprawdę poważnie zdołowany. I nie będę ukrywał, że to wszystko, co wydarzyło się w Alkopoligamii, wzmogło u mnie toksyczne chlanie, bo po czymś takim bynajmniej nie pije się na wesoło. Ale znalazłem też czas na tworzenie, a nawet na nowe zadanie. Rozejrzałem się za nowym samplerem i znalazłem bardzo dużo siły w tym, że mam zdrowego syna, nowy dom i nowe studio – tu, w kamienicy, na dole. Gdybym miał plecy, tobyśmy sobie do niego zeszli, a tak musisz mi zaufać. I samo to daje mi świeżą perspektywę.

Znajdujesz czas, by tam schodzić, mając małego syna?

Niektórzy radzą, bym przestawił się, jak reszta społeczeństwa, na wstawanie rano, jak do fabryki. Ale ja z kolei uważam, że ostatnie 23 lata chodzenia spać po trzeciej czy czwartej może i nie działają najlepiej na moją fazę REM, ale moją twórczość wręcz ratują. Bo kiedy mój syn idzie spać w okolicach 21, to mi zostaje jeszcze dobre sześć godzin na pracę. O drugiej w nocy jestem tylko ja, mikrofon, sampler i różne substancje. „Noc jest dla mnie” – ten wers Emila Blefa z naszej wspólnej płyty sprzed 21 lat, „Dema” Flexxipu, który on sam uważa dziś za totalną grafomanię, ja mógłbym sobie wydziarać na klacie.

Jak widzisz dziś swoją rolę w muzyce?

Są dwie strony tej monety. Jeżeli wypada dobra i moja depresja nie przejmuje władzy nad mózgiem, to widzę siebie cały czas jako bardzo wysokiej klasy rapera, do którego podjazd ma wciąż bardzo niewielu twórców. I wtedy wszystkie te afery i aferki są poza mną, bo jestem gdzieś między Bogiem a cesarzem i choćbym włożył swoje nowe okulary Gucci, to nie dostrzegam tego gówna na dole, bo pomiędzy są jeszcze chmury i ogólnie dolce vita. A w gorszy dzień jestem gdzieś między gościem, który dba o stuletni zakwas do pizzy, a lutnikiem od stradivariusów. Bo, owszem, jestem już dziadem, ale stworzyłem pewien odłam muzycznego rzemiosła i strzegę jego receptury, by było wiadomo, jak je dalej kultywować. I gdy już przestanę nagrywać – choć mam nadzieję, że nie stanie się to prędko – zawsze będzie można potraktować moje rzeczy jako pewien punkt odniesienia, jeśli chodzi o rytm, operowanie głosem czy śpiewanie w rapie.

Czy więc dobry, czy zły dzień, w zasadzie zawsze myślisz o sobie świetnie.

Jako o muzyku – tak, bynajmniej nie jako o człowieku. Widzę się jako taki krawiec, który gdzieś przy małej uliczce w Rzymie ma swój może niepozorny zakład, ale o którym wszyscy doskonale wiedzą, że robi topowe marynarki. I nieważne, że zmienia się światowa moda, bo jeśli chcesz nauczyć się czegoś o szyciu, to idziesz do tego typa.

Ten Typ Mes, właściwie Piotr Szmidt (ur. 1982). Warszawski raper, wokalista, producent muzyczny, realizator nagrań, autor tekstów, felietonista i były wydawca. Współtworzył zespoły Flexxip i 2cztery7

Nie zazdrościsz trochę młodym raperom tych sukcesów komercyjnych, jakie z łatwością dziś odnoszą?

Jasne, że zazdroszczę. Cieszę się, gdy dostają tzw. reality check od życia, kiedy np. powiedzą coś durnego ze sceny i pierwszy raz stykają się z falą hejtu. Myślę, że wtedy dzieje się jakaś sprawiedliwość. I nie będę udawał, że nie mam tej polskiej cechy, że lubię, jak konkurent cierpi. Gdzieś tam w środku uważam, że skoro ja odniosłem tu prawdziwe rany wojenne i mam dziś po nich 30 szwów, to im życzę tak z pięć na głowę – i to minimum.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi