Obraz mówi więcej niż tysiąc słów. Messi odebrał Puchar Świata z rąk szefa Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA) Gianniego Infantino i najchętniej by się z nim nie rozstawał. Całował go i przytulał, jak dziecko, które dostało długo wyczekiwany bożonarodzeniowy prezent.
– Możliwość przekonania się, ile waży to trofeum, to najpiękniejsza rzecz, jaka może przydarzyć się piłkarzowi. Życzyłbym sobie z całego serca, by ten słodki ciężar poczuć mogli też przedstawiciele kolejnych argentyńskich pokoleń – powiedział kiedyś Maradona.
Triumfu swoich następców nie doczekał. Zmarł w listopadzie 2020 r. W Katarze Argentyńczycy obchodzili drugą rocznicę jego śmierci, dzień później pokonali Meksyk, otrząsnęli się po porażce z Arabią Saudyjską i więcej już nie przegrali. Rozpoczęli marsz po pierwsze trofeum od 36 lat. Prowadzeni przez kapitana Leo Messiego.
Kiedy w 2014 r. został uznany za najlepszego gracza mistrzostw świata w Brazylii, nagroda ta miała dla niego smak słodko-gorzki. Szczęście nie było pełne, bo Argentyna przegrała w finale z Niemcami po dogrywce, a Messi znów musiał patrzeć, jak cieszą się inni.
W Katarze był już niekwestionowanym królem. Pobił rekord mundialowych meczów (26) należący do Lothara Matthäusa, a w klasyfikacji strzelców wszech czasów awansował na czwarte miejsce (13 goli). Wyprzedził Pelego (12), przed nim są tylko reprezentanci Niemiec Miroslav Klose (16) i Gerd Müller (14) oraz Brazylijczyk Ronaldo (15). Zdobył wreszcie bramkę w fazie pucharowej turnieju i trafiał w każdej z rund – od 1/8 finału po wielki finał. Dość powiedzieć, że w Katarze strzelił więcej goli niż w czterech poprzednich mundialach. Powstrzymali go tylko Polacy, a raczej Wojciech Szczęsny, broniąc wykonywany przez niego rzut karny.