Leo Messi: Bóg dał mi mistrzostwo świata

Urodzony w Argentynie, wychowany i piłkarsko ukształtowany przez Katalonię, a opłacany dziś przez katarskich szejków w Paris Saint-Germain Leo Messi w końcu został mistrzem świata. Zyskał futbolową nieśmiertelność, wchodząc tam, gdzie kiedyś był Diego Maradona.

Publikacja: 23.12.2022 10:00

Leo Messi w stroju, który założył mu po finale mundialu emir Kataru Tamim bin Hamad Al Sani. Obok pr

Leo Messi w stroju, który założył mu po finale mundialu emir Kataru Tamim bin Hamad Al Sani. Obok prezydent Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA) Gianni Infantino

Foto: EPA/Tolga Bozoglu/pap

Obraz mówi więcej niż tysiąc słów. Messi odebrał Puchar Świata z rąk szefa Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA) Gianniego Infantino i najchętniej by się z nim nie rozstawał. Całował go i przytulał, jak dziecko, które dostało długo wyczekiwany bożonarodzeniowy prezent.

– Możliwość przekonania się, ile waży to trofeum, to najpiękniejsza rzecz, jaka może przydarzyć się piłkarzowi. Życzyłbym sobie z całego serca, by ten słodki ciężar poczuć mogli też przedstawiciele kolejnych argentyńskich pokoleń – powiedział kiedyś Maradona.

Triumfu swoich następców nie doczekał. Zmarł w listopadzie 2020 r. W Katarze Argentyńczycy obchodzili drugą rocznicę jego śmierci, dzień później pokonali Meksyk, otrząsnęli się po porażce z Arabią Saudyjską i więcej już nie przegrali. Rozpoczęli marsz po pierwsze trofeum od 36 lat. Prowadzeni przez kapitana Leo Messiego.

Kiedy w 2014 r. został uznany za najlepszego gracza mistrzostw świata w Brazylii, nagroda ta miała dla niego smak słodko-gorzki. Szczęście nie było pełne, bo Argentyna przegrała w finale z Niemcami po dogrywce, a Messi znów musiał patrzeć, jak cieszą się inni.

W Katarze był już niekwestionowanym królem. Pobił rekord mundialowych meczów (26) należący do Lothara Matthäusa, a w klasyfikacji strzelców wszech czasów awansował na czwarte miejsce (13 goli). Wyprzedził Pelego (12), przed nim są tylko reprezentanci Niemiec Miroslav Klose (16) i Gerd Müller (14) oraz Brazylijczyk Ronaldo (15). Zdobył wreszcie bramkę w fazie pucharowej turnieju i trafiał w każdej z rund – od 1/8 finału po wielki finał. Dość powiedzieć, że w Katarze strzelił więcej goli niż w czterech poprzednich mundialach. Powstrzymali go tylko Polacy, a raczej Wojciech Szczęsny, broniąc wykonywany przez niego rzut karny.

Czytaj więcej

Maldini, Zidane, Schmeichel. Piłkarskie klany nie zawsze mają się dobrze

Maradoną jest codziennie

Messi skradł okładki niemal wszystkich gazet, a inwencją twórczą błysnęła włoska „Corriere dello Sport”, opatrując zdjęcie szczęśliwego Argentyńczyka tytułem: „Maradoha” (kolaż słów Maradona i Doha). „Diego z pewnością się teraz uśmiecha” – napisał Pele w swoich mediach społecznościowych.

Hiszpański dziennikarz Santiago Segurola uważał, że „Maradona tylko bywał Maradoną, a Messi jest Maradoną codziennie”. Simon Kuper, autor wielu sportowych książek, w tym „Barca. Powstanie i upadek klubu, który kształtował nowoczesną piłkę nożną”, posłużył się ciekawym porównaniem: „Messi oferuje nam w pełni profesjonalny geniusz – trochę jak gdyby Claude Monet podpisał umowę na arcydzieła tworzone co tydzień, a potem się z niej wywiązywał”.

Był jednak taki moment, że nawet boski Diego przestał wierzyć, iż chłopak z Rosario może przywrócić Argentynie chwałę. Po kolejnych rozczarowujących turniejach stwierdził, że nie ma on w sobie nic z lidera, a w klubie gra inaczej niż w reprezentacji.

Messiego musiało to zaboleć, gdyż nigdy nie ukrywał, że Maradona był dla niego wzorem. Zachowały się archiwalne nagrania, na których mówi, że marzy, by pójść w jego ślady i zostać mistrzem świata. Podobno jedyną książką, przez którą próbował przebrnąć jako nastolatek, była właśnie biografia idola.

Zdawał sobie chyba jednak sprawę, że nawet jeśli dorówna mu już osiągnięciami, nie zdoła przebić jego legendy. Bo Maradona na szczycie był pierwszy, a przez swe ułomności i walkę z demonami, które niszczyły jego karierę, tak bliski zwykłym Argentyńczykom. Potrafił posunąć się do oszustwa, strzelając gola ręką, by chwilę później porwać się na rajd przez ponad pół boiska i zdobyć bramkę uznawaną za jedną z najładniejszych w historii mundiali. A wszystko w meczu z Anglikami, kilka lat po wojnie o Falklandy, co jeszcze bardziej budowało jego aurę wyjątkowości.

Wyszło niezręcznie

Katarczycy starali się zrobić wszystko, by wyjątkowo poczuł się również Messi. Przed wręczeniem pucharu emir Tamim bin Hamad Al Sani założył mu biszt – czarny strój ze złotymi akcentami przywdziewany w świecie arabskim głównie przez urzędników i duchownych, by podkreślić rangę tak uroczystych wydarzeń, jak wesela czy święta religijne. Gospodarze tłumaczą, że był to wyraz szacunku, gest uprzejmości i uznania dla Messiego, ale brytyjski dziennik „Independent” twierdzi, że byliśmy raczej świadkami „ostatniego elementu sportwashingu”.

Szejkowie rozpychają się coraz mocniej w świecie futbolu, a koronując Messiego, chcieli podkreślić z jeszcze większą mocą, że jest ich zawodnikiem, bo przecież to oni wypłacają mu pieniądze w sponsorowanym przez katarski rząd Paris Saint-Germain. Miało wyjść podniośle, a wyszło niezręcznie.

– Byłem pewien, że Bóg da mi to mistrzostwo świata. Sposób, w jaki wygraliśmy, jest szalony. Musieliśmy się nacierpieć, ale miałem przeczucie, że dojdzie do tego w takich okolicznościach – opowiadał Messi.

Klęknął na środku boiska, spełnił marzenie, które w pewnym momencie stało się obsesją. Mimo nieprzeciętnego talentu do realizacji planu zawsze mu czegoś brakowało. Chemii w drużynie, wsparcia kolegów, odpowiedniego trenera, który ułoży sobie relacje z gwiazdorem i zrozumie, że to on jest najważniejszy.

Taką osobę Messi znalazł wreszcie w swoim imienniku, trochę starszym (44 lata) Lionelu Scalonim. Przez chwilę byli kolegami z reprezentacji, pojechali nawet razem na mundial w Niemczech (2006). Dla Scaloniego był to kres przygody z kadrą, dla Messiego dopiero początek. Niewiele wskazywało, że kiedyś znów się w niej spotkają i dadzą twarz największemu od prawie czterech dekad sukcesowi Argentyny.

Scaloni został rzucony na głęboką wodę, nie prowadził wcześniej samodzielnie żadnego zespołu i choć nie był też wielkim zawodnikiem, to jednak udało mu się przekonać do swojej wizji piłkarzy, zyskać w szatni szacunek – zwłaszcza u Messiego.

Miał być selekcjonerem tylko na chwilę, do momentu znalezienia kogoś z bardziej znanym nazwiskiem (odmówili m.in. Diego Simeone i Mauricio Pochettino), a utrzymuje się w niej już ponad cztery lata. Bez poparcia Messiego, który ma więcej do powiedzenia niż szef federacji, tego by nie uzyskał. Każdy, kto zasiada na stanowisku, musi się liczyć z jego zdaniem i oddać mu część władzy. Wielu musiało się pogodzić z tym, że rządzi Messi, a oni pełnią jedynie rolę jego pomocników.

Czytaj więcej

Piekło oligarchów

Nie drażnij Leo

Scaloni wyciągnął wnioski z błędów popełnionych przez swoich poprzedników i starał się stworzyć swojemu liderowi komfortowe warunki. Postępował według niepisanych zasad.

Pierwsza i najważniejsza z nich głosi: pod żadnym pozorem nie zmieniaj Messiego, nawet jeśli prowadzisz 5:0. Wymyślił ją w Barcelonie Pep Guardiola. Scaloni w Katarze nie dał odpocząć swojemu gwiazdorowi ani na moment, wiedząc, czym grozi jego gniew.

Messi przebywał więc na murawie od pierwszej do ostatniej minuty. Nawet gdy spacerował po boisku i wydawał się nie być zainteresowany grą, to tak naprawdę skanował otoczenie, analizował ustawienie i sposób poruszania się przeciwników, by w odpowiednim momencie przyspieszyć, rozpocząć solową akcję czy drybling jak za najlepszych czasów, a potem strzelić gola lub asystować kolegom. Robił po prostu to, co lubi najbardziej. A przecież ten sam Guardiola powiedział kiedyś, że priorytetem zespołu powinien być „uśmiech na twarzy Leo”.

Kolejna z zasad brzmi: nie drażnij Messiego. Zapomniał o niej Louis van Gaal, wygłaszając opinię, że lider Argentyny nie angażuje się w grę, kiedy rywal ma piłkę. Leo wziął sobie tę krytykę głęboko do serca i po zdobyciu bramki w ćwierćfinale z Holandią podbiegł do ławki przeciwników, wykonując gest nadstawiania uszu, a później już po końcowym gwizdku dał selekcjonerowi Holendrów do zrozumienia, że powinien uważać na to, co mówi. Przerwał też telewizyjny wywiad, by zwyzywać przechodzącego obok Wouta Weghorsta.

Puściły hamulce, szeroka publiczność zobaczyła brzydszą twarz Messiego. Tę, o której jakiś czas temu opowiadał trener Quique Setién, który w Barcelonie wytrwał ledwie kilka miesięcy. – Jest bardzo zdystansowany i pokazuje innym tylko to, co chce. Rzadko się odzywa, ciągle tylko patrzy. To powoduje, że trudno się z nim pracuje – opisywał zachowanie Leo w rozmowie z „El País”, przeprowadzonej przez byłego selekcjonera reprezentacji Hiszpanii Vicente del Bosque’a.

Messi ze swojego wybuchowego charakteru nie robi tajemnicy. W jednym z wywiadów przyznał, że potrafi się wściec o wszystko, najczęściej o jakieś głupoty. – Nie potrzeba mi wiele, żeby skoczyło mi ciśnienie, nawet jeśli na co dzień nie widać tego na boisku. Powinienem iść do psychologa, ale nigdy tego nie zrobiłem. Antonella (żona – red.) wielokrotnie na to nalegała, ale jestem z tych, co tłamszą wszystko w środku. Nie dzielę się emocjami. Wiem, że dobrze by mi to zrobiło, ale i tak nic z tego – zaznaczył.

To jedno z bardziej intymnych wyznań, bo Messi starannie chroni swoją prywatność i rzadko rozmawia z mediami. Nawet gdy przestał być już zamkniętym we własnym świecie wielkim niemową, wolał komunikować się za pomocą gry w piłkę.

Na murawie nie musiał się odzywać, wystarczyło spojrzeć na jego mimikę i gesty, by zrozumieć, co myśli. Johan Cruyff, legenda Barcelony, powiedział kiedyś, że Messi musi zachowywać się trochę jak dyktator, bo stawką jest jego pozycja i prestiż. Czuł taką odpowiedzialność za drużynę, że przed meczami zdarzało mu się wymiotować w szatni, a nawet już w tunelu prowadzącym na boisko. Wiedział, że porażka pójdzie na jego konto.

Dziś Messi noszony jest przez rodaków na rękach, ale nie zawsze tak było. Jego losy w reprezentacji to historia trudnej miłości. Zarzucano mu, że jest za mało argentyński, bo większość życia spędził w Katalonii (tamtejszego języka jednak się nie nauczył). Można sobie tylko wyobrażać, jak męczyć musiała go myśl, że już na zawsze przy jego nazwisku może pozostać adnotacja – mistrz świata, tyle że do lat 20 (tytuł ten zdobył w 2005 r.). – To nie Messi jest winien Argentynie Puchar Świata, tylko Argentyna Messiemu – bronił go poprzedni selekcjoner Jorge Sampaoli.

W Katarze nastąpiło pojednanie z kibicami. W swej ostatniej mundialowej próbie dał Argentynie złoto, a w kraju pogrążonym w kryzysie gospodarczym (inflacja sięga już blisko 100 proc.) ludzie po raz pierwszy od dawna nie wyszli na ulice, by protestować przeciw rosnącym kosztom życia, lecz świętować sportowy sukces. Chyba w końcu uznali go za swego, co wcześniej nie było takie oczywiste.

Przepowiednia Ronaldinho

Messi większość życia spędził tysiące kilometrów od Argentyny. Do Barcelony wyjechał, kiedy miał 13 lat. To kataloński klub zapłacił za terapię hormonalną chłopaka, który mierzył wówczas ledwie 143 cm, i sfinansował przeprowadzkę całej jego rodziny, by nie tęsknił za bliskimi i mógł skupić się na futbolu.

Liczono, że ta inwestycja się opłaci, bo dzieciak ma dar od Boga i nie czuje tremy. – Miejcie na niego oko, przebije nas wszystkich – chwalił Messiego Ronaldinho. Brazylijski czarodziej futbolu wypowiedział te słowa, gdy Argentyńczyk po jego podaniu został najmłodszym strzelcem gola w historii Barcelony. Miał wtedy 17 lat.

Ronaldinho traktował go jak młodszego brata, zaproponował mu miejsce w szatni obok siebie, namaścił na swojego następcę. Ale w klubie obawiano się, że wpatrzony w starszego kolegę Messi zejdzie na złą drogę. Zwłaszcza że nie prowadził wtedy najzdrowszego trybu życia. Choć spędzał czas głównie z rodziną, zdarzało mu się towarzyszyć Brazylijczykowi w zabawie. Był jednak bardziej niż Ronaldinho zafascynowany futbolem, z czasem zrozumiał też, że dbając o regenerację i lepiej się odżywiając, uniknie urazów.

Messi przyznaje, że gdy przychodził do Barcelony, miał problemy, by pozbyć się piłki, bo nigdy nie musiał tego robić. – Powoli uczyłem się grać bardziej zespołowo, ale nie przyszło to łatwo, bo zawsze byłem strasznym uparciuchem – wspominał. Chciał też być wszędzie tam, gdzie piłka. – Na boisku jest numerem 9, 10, 11, 7, 6, 5, 4 – chwalił wszechstronność podopiecznego Guardiola.

Genialny rozgrywający Barcy, a dziś jej trener Xavi, wymieniając niegdyś długą listę zalet Argentyńczyka, został zapytany, czy nadawałby się on także na bramkarza. – Nie zdziwiłbym się, gdyby spróbował – odpowiedział z uśmiechem.

Czytaj więcej

Wygrać mundial po chińsku

Inteligentny jak Cruyff

Jordi Cruyff, syn słynnego Johana, twierdził, że Messi i Barcelona byli sobie pisani. Francuski trener Arsène Wenger nazywał go „graczem z PlayStation”, a były kolega z Barcy Samuel Eto’o – postacią z kreskówki. Ronald Koeman – najpierw zawodnik, a następnie trener Katalończyków – przekonywał, że nie licząc Cruyffa, nie spotkał nikogo obdarzonego tak wielką inteligencją piłkarską.

Messi chce być najlepszy nawet w trakcie treningu. Thierry Henry wspomina, że gdy coś nie szło po jego myśli, mobilizował się podwójnie, stawał na głowie, by wygrać, i dopiero wtedy odzyskiwał wewnętrzną równowagę i się rozluźniał.

Chyba najlepszą motywacją dla Messiego była jednak rywalizacja z Cristiano Ronaldo. Wyścig po kolejne Złote Piłki, trofea, strzeleckie rekordy sprawiał, że przez lata mogliśmy się delektować ich dążeniem do doskonałości. Kulminacja przypadła na okres, gdy obaj grali w lidze hiszpańskiej, ale nie skończyła się wraz z odejściem Portugalczyka do Juventusu Turyn i później Manchesteru United, a Argentyńczyka do PSG. Weszła po prostu w nową fazę.

Messi wyjechał z Kataru jako mistrz świata. Zdobył ostatni brakujący skalp i to akurat, gdy wydawało się, że po przymusowym odejściu z Barcelony – tonącej zarówno pod względem sportowym, jak i finansowym – najlepsze lata ma już za sobą.

Ronaldo, któremu Katar będzie się kojarzył wyłącznie z klęską, wrócił jako bezrobotny szukający klubu. Konkurentowi tytułu nie pogratulował, zamilkł w mediach społecznościowych, nie wiadomo nawet, czy oglądał mecz Argentyny z Francją. Głos zabrała natomiast jak zwykle jego siostra, pisząc, że był to „najgorszy mundial w historii, na szczęście ze wspaniałym finałem”.

Ronaldo dostał wystarczający powód, by nie kończyć gry w reprezentacji. Messi jeszcze przed finałem potwierdził, że był to jego ostatni występ w mistrzostwach świata. Ale z kadrą się nie żegna. – Nie zamierzam przejść na emeryturę. Chcę grać dalej jako mistrz – obiecuje.

Scaloni liczy, że namówi go jeszcze na kolejny mundial. I choć Messi modyfikował już nieraz plany, wydaje się, że akurat w tym przypadku zdania nie zmieni.

Obraz mówi więcej niż tysiąc słów. Messi odebrał Puchar Świata z rąk szefa Międzynarodowej Federacji Piłkarskiej (FIFA) Gianniego Infantino i najchętniej by się z nim nie rozstawał. Całował go i przytulał, jak dziecko, które dostało długo wyczekiwany bożonarodzeniowy prezent.

– Możliwość przekonania się, ile waży to trofeum, to najpiękniejsza rzecz, jaka może przydarzyć się piłkarzowi. Życzyłbym sobie z całego serca, by ten słodki ciężar poczuć mogli też przedstawiciele kolejnych argentyńskich pokoleń – powiedział kiedyś Maradona.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi