Bogdan Rymanowski. Dopaść Morawieckiego

Nie wiedział, że z Warszawy przysłano specjalny zespół, który w sposób ciągły obserwował kilka miejsc. Esbecja założyła, że w którymś z nich Kornel w końcu się pojawi. Jej cierpliwość została nagrodzona. Udało się w końcu dopaść Morawieckiego.

Publikacja: 09.12.2022 17:00

– Zamknęli mnie w jednej celi z człowiekiem w średnim wieku – opowiadał Kornel Morawiecki. – Domyśla

– Zamknęli mnie w jednej celi z człowiekiem w średnim wieku – opowiadał Kornel Morawiecki. – Domyślałem się, że może współpracować z SB, ale rozmawialiśmy o różnych sprawach. Okazało się, że był pułkownikiem, a zamknęli go za morderstwo. Na zdjęciu: Kornel Morawiecki w areszcie śledczym przy ul. Rakowieckiej. Fotografia została zrobiona podczas rocznicowego spotkania opozycjonistów, którzy siedzieli w więzieniu podczas stanu wojennego, 12 grudnia 2016 r.

Foto: adam Chełstowski/forum

Kornel ukrywa się już prawie sześć lat. Dokładnie dwa tysiące sto pięćdziesiąt dni. To mniej więcej tyle, ile trwała druga wojna światowa.

Władysław Frasyniuk wpadł po dziesięciu miesiącach. Januszowi Pałubickiemu (późniejszemu koordynatorowi ds. służb za rządów AWS–UW) udało się przetrwać w podziemiu dwanaście miesięcy. Józef Pinior robił to skutecznie przez półtora roku. Bogdana Borusewicza aresztowano po czterech latach. Zbigniewa Bujaka po czterech i pół roku. A Morawiecki wciąż był na wolności.

Czytaj więcej

Aleksandra Mirosław, sylwetka złotej medalistki olimpijskiej

W gościnie u Zielińskich

Jednak dobra passa zawsze się kiedyś kończy. W przypadku Kornela stało się to 9 listopada 1987 roku.

Jesienny poniedziałek był pochmurny i chłodny. Od pewnego czasu Morawiecki ukrywał się w mieszkaniu profesor Alfredy Poznańskiej z Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych. To było mieszkanie poza wszelkimi podejrzeniami, a Kornel czuł się tam bezpiecznie.

Tego dnia ma w planie dwa konspiracyjne spotkania. Razem z Hanną Łukowską-Karniej zamierza odwiedzić rodzinę Zielińskich. Matka i dwie córki mieszkają w dziesięciopiętrowym bloku przy ulicy – nomen omen – Zielińskiego. Czyżby to było jakieś przeznaczenie?

Kobiety są zaangażowane w druk podziemnych wydawnictw, a Kornel przygotował właśnie dla nich przedruk paryskiego wydania „Warto być przyzwoitym” Władysława Bartoszewskiego. Obiecał też, że odbierze od jednej z nich przysięgę.

– Od początku to mi się nie podobało – mówi mi Hanna Łukowska-Karniej. – Powiedziałam Kornelowi, że mieszkanie wygląda nieciekawie i jest już spalone. Kornel mówi: „To ja pójdę sam”. Odpowiedziałam: „No nie, sam nie pójdziesz. To już pójdę z tobą”. Pomyślałam, że może to ja przesadzam, i w końcu poszliśmy razem. Później żartował, że wpadł przez Hankę, bo powinnam była mu zabronić.

Kornel z Hanną podjeżdżają pod blok taksówką. Przy wejściu na klatkę mijają zaparkowaną vis-à-vis przyczepę kampingową. Przez głowę Łukowskiej-Karniej przemyka myśl, że mogłaby być doskonałym punktem obserwacyjnym. Myśl jednak znika równie szybko, jak się pojawiła. Opozycyjna para wsiada zaś do windy. Kilka pięter w górę i są u celu.

„O Boże! Co za zaszczyt nas spotkał! To ja może zadzwonię po siostrę” – wita ich szczęśliwa Elżbieta Zielińska. Pracuje w zakładzie poligraficznym jako operator maszyn drukarskich. Po godzinach drukuje na nich książki drugiego obiegu. „Dobrze, dobrze” – przytakuje Kornel, uśmiechając się pod nosem.

„Wskakuj w trampki i przyjeżdżaj. Mama zachorowała!” – rzuca do słuchawki pani Elżbieta z radością w głosie.

Jest przekonana, że nawet jeśli ktoś ich podsłuchuje, nie odczyta szyfru, którym posługuje się w rozmowie z siostrą. Jej mama, pani Stefania Zielińska, po serdecznym powitaniu gości znika w kuchni, aby przygotować gorącą herbatę.

Ale woda nie zdążyła się jeszcze zagotować, gdy rozległo się pukanie. „Poczta, telegram!” – słychać zza drzwi męski głos. „Ale ja na żaden telegram nie czekam” – odpowiada zaskoczona Elżbieta Zielińska, a jej serce zaczyna bić mocniej.

Po chwili pukanie przemienia się w walenie do drzwi. Nikt już po tamtej stronie nie próbuje udawać listonosza. „Milicja! Otwierać! Bo wyważymy drzwi!” – krzyczą.

Szukać broni!

Kornel w pośpiechu wkłada buty. Ale nagle uświadamia sobie, że są na siódmym piętrze, więc ucieczka przez okno nie wchodzi w grę. Spogląda na zegarek. Jest dokładnie dwudziesta pierwsza trzydzieści.

Morawiecki wie, że to już koniec. W mieszkaniu jest on sam i trzy kobiety. Ewentualny opór jest z góry skazany na porażkę. Skinieniem głowy daje znać gospodyni, żeby otworzyła.

– Nie minęło dziesięć minut od naszego wejścia, gdy w skanerze, który miałam ze sobą, usłyszałam tylko, że jest akcja Lotnisko. Domyśliłam się tego, co zaraz nastąpi – relacjonuje Hanna Łukowska-Karniej.

Do mieszkania wpada grupa mężczyzn. Przewodzi im Jerzy Sokólski. Trzydziestoczteroletni funkcjonariusz rzuca się z impetem na Kornela. Przewraca go na podłogę i skuwa od tyłu kajdankami. Dwóch innych esbeków przeszukuje marynarkę i spodnie zatrzymanego. Dowódca krzyczy do innych:

„Szukać broni!”. „No proszę, taki radykał, a nie ma przy sobie nawet kawałka gnata” – szydzi z Morawieckiego esbek. „Ja nie mam broni. Ale jak mnie zabijecie, mój następca będzie nosił przy sobie uzi” – odpowiada Kornel.

Kiedy odwraca głowę, widzi, jak jeden z funkcjonariuszy przytrzymuje kolanem leżącą na brzuchu Hannę i zakłada jej kajdanki. „Panowie, rozumiem skucie mnie, bo mógłbym zrobić wam jakąś krzywdę. Ale jak możecie robić to kobiecie?!” – pyta z wyrzutem.

Esbecy spoglądają na swego dowódcę. Ten głową daje znać, że kajdanki nie będą potrzebne. Widzi ją nie pierwszy raz. Sokólski zatrzymywał Łukowską-Karniej już kilka razy. W esbeckich dialogach nazywali ją miss Solidarności, a koledzy piali z zachwytu nad jej urodą.

Całą akcję z przerażeniem obserwują właścicielki mieszkania. Są zrozpaczone i przestraszone. Nie tyle konsekwencjami, jakie mogą je same spotkać, lecz faktem, że to właśnie w ich domu aresztowano przywódcę SW.

Zlekceważyłem zagrożenie

Esbek podnosi Kornela z podłogi i pomaga mu usiąść w fotelu. „Nazwisko?!”. „Płatkowski” – odpowiada Kornel. „Dowód osobisty!”. „Mam w kieszeni”.

Esbek sięga do marynarki skutego Kornela i wyciąga podniszczoną już „zieloną książeczkę”. Pod wklejonym zdjęciem Morawieckiego widnieje nazwisko: Wiesław Płatkowski.

To normalne, że po zejściu do podziemia lider SW używa lewych papierów. Przez sześć lat posługiwał się kilkunastoma fałszywymi tożsamościami.

Hanna Łukowska-Karniej: – Miałam wrażenie, jakbym umierała. Poczułam, że coś się skończyło. Tu nie chodziło o mnie, lecz o Kornela. Bałam się o niego bardziej niż o siebie.

– Było jasne, że to moje ukrywanie się kiedyś skończy – mówił Kornel. – Byłem dobrze przygotowany psychicznie na to wydarzenie. Ale byłem na siebie zły.

– Kornel poszedł na „spalone” mieszkanie. Było pod obserwacją od jakiegoś roku – wspomina Hanna Łukowska-Karniej. Gdy mówiłam, że jest trefne, koledzy uspokajali mnie, że esbecy obserwują mieszkanie naprzeciwko, należące do profesora Nowickiego. Ale to nie była prawda.

– Zlekceważyłem zagrożenie – oceniał Morawiecki. – Gdybym zrezygnował z wizyty na Zielińskiego, do wpadki by nie doszło.

To przełomowy moment życia Morawieckiego, który zaważy na jego przyszłości. Po raz pierwszy Kornel traci czujność. Najbardziej zaskakuje fakt, że za jego aresztowaniem nie stoi donos ani żaden głęboko zakonspirowany agent. Stoi za nim ludzki błąd.

Błąd samego Kornela. Jedną wizytą na Zielińskiego złamał on podstawowe zasady konspiracyjnego BHP. W żadnym wypadku nie powinien był iść do lokalu, o którym wiadomo było, że jest namierzony. Owszem, takich mieszkań we Wrocławiu były setki. Morawiecki mógł przypuszczać, że nie wszystkie będą pod obserwacją. Nie wiedział też o tym, że z Warszawy przysłano specjalny zespół, który w sposób ciągły obserwował kilka miejsc. Esbecja założyła, że w którymś z nich Kornel w końcu się pojawi. Jej cierpliwość została nagrodzona. Udało się w końcu dopaść Morawieckiego. W mieszkaniu był też prawdopodobnie zainstalowany podsłuch, bo esbecy pojawili się prawie natychmiast po wejściu Kornela i Hanny.

Czytaj więcej

Graeber, Wengrow. Nowa historia ludzkości

Judasz potwierdza

Gdy wyprowadzają Kornela z mieszkania, esbecy są wszędzie. Na korytarzach, przy bramie bloku, na podwórku. W akcji uczestniczy około pięćdziesięciu osób. Teren zabezpiecza kilkanaście samochodów. Do jednego z nich wsadzają Morawieckiego. Razem z nim wsiada czterech funkcjonariuszy. Jadą w absolutnym milczeniu. Wkrótce kolumna dojeżdża na komisariat przy Łąkowej.

Z początku bezpieka nie jest pewna, czy złapała tego, którego z taką determinacją poszukiwała. Tu nie może być żadnej pomyłki. Dlatego tuż przed dwudziestą trzecią dyżurny ruchu telefonuje do Andrzeja Olejnika z Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Środzie Śląskiej, byłego studenta Kornela. Informuje starszego inspektora, że wysyła po niego samochód, którym ma jak najszybciej dojechać do Wrocławia.

Na Łąkowej Olejnik jest przed północą. Na okazanym filmie z zatrzymania rozpoznaje dobrze znaną mu postać. Ale to nie wystarcza. Jego przełożeni chcą stuprocentowego potwierdzenia tożsamości schwytanego. Koledzy z Wrocławia prowadzą więc Olejnika do pokoju z lustrem weneckim. To scena jak z Ewangelii. Judasz ma potwierdzić tożsamość nauczyciela.

Tam, za przyciemnioną szybą, dostrzega szpakowatego mężczyznę w wymiętej marynarce. Nie ma już żadnych wątpliwości. To on, jego wykładowca analizy matematycznej z okresu studiów na Politechnice Wrocławskiej. Kornel w celi na Łąkowej spędza kilka godzin.

Przed świtem wyprowadzają go do samochodu, a kolumna na sygnale rusza na podwrocławskie lotnisko Strachowice. Czeka już na nich wojskowy śmigłowiec. Kiedy wchodzą na pokład, oficer SB przykuwa ręce Kornela do siedzenia.

Morawiecki nie wie, dokąd leci. Patrzy w ciemność za oknem i analizuje wydarzenia z ostatnich godzin. Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie. „A więc tak wygląda mój koniec” – myśli Kornel, a głowa wyszukuje w pamięci obrazy z całych tych sześciu lat.

Mija kilkadziesiąt minut i helikopter ląduje na Bemowie. Stamtąd zabierają Kornela do gmachu MSW przy Puławskiej. Zarzuty, które mu przedstawiają, brzmią absurdalnie: „organizowanie przemytu oraz sprowadzanie do kraju sprzętu mającego służyć do uprawiania terroryzmu”. Ani słowa o tym, czym przez te lata się zajmował. O działalności politycznej.

Przewożą go do Aresztu Śledczego, na Rakowiecką 37.

– Zamknęli mnie w jednej celi z człowiekiem w średnim wieku – opowiadał Kornel Morawiecki. – Domyślałem się, że może współpracować z SB, ale rozmawialiśmy o różnych sprawach. Całkiem inteligentny i dość sympatyczny. Mówił, że był cywilnym pracownikiem wojska i kierują przeciw niemu fałszywe oskarżenia. Miał się rzekomo dopuścić jakichś nadużyć. Zapamiętałem adres jego żony. Ze dwa lata później, już po wyjściu z podziemia, odwiedziłem ją. Okazało się, że jej mąż był pułkownikiem, a zamknęli go za morderstwo.

Strach o Hannę

W tym samym czasie inna ekipa funkcjonariuszy zajmuje się Hanną Łukowską-Karniej. Ona również trafia na Rakowiecką. Tyle że jej podróż do Warszawy odbywa się w karetce na sygnale, obstawianej z przodu i z tyłu przez pojazdy cywilne. Łukowska-Karniej dostaje zarzut legitymowania się fałszywymi dokumentami i przywłaszczenia sobie dowodu na nazwisko Krystyna Paulina Leszczyńska.

Kornel jest pełen obaw o najbliższą współpracowniczkę. Nie ma pojęcia, co się z nią dzieje. Przez cały czas spędzony na Rakowieckiej będzie podejrzewał, że Hanna siedzi w tym samym pawilonie co on. Jednak nie wiedział, że ich cele będzie dzielić w linii prostej zaledwie sto metrów. Nigdy się tam nie zobaczą.

Hanna Łukowska-Karniej: – Gdy zawieźli mnie do Warszawy, kazali rozebrać się do naga. Obawiali się, że coś mogę przemycić do aresztu. Kiedy weszłam do pokoju przesłuchań, zauważyłam kurtkę Kornela. „Więc będą trzymać nas razem” – ucieszyłam się.

„Autorytet” Seversky

W tym momencie musimy cofnąć się o parę tygodni. Czterdzieści dni przed aresztowaniem Kornela i Hanki dochodzi do spektakularnej wpadki podziemia.

Jest 30 września 1987 roku. Parking przed hotelem Marina w gdańskim Jelitkowie. Tuż przy granicy z Sopotem. Ze względu na położenie doskonałe miejsce do przeprowadzenia zasadzki. Przy murze podjazdowym do hotelu stoi przyczepka samochodowa. Znajduje się w niej ładunek ze Szwecji, którego odbiorcą ma być Andrzej Kołodziej.

Teren obstawiają funkcjonariusze Wydziału XI Departamentu I MSW. To komórka SB rozpracowująca kanały przerzutu nielegalnych wydawnictw z Zachodu. Z hotelowych okien oficerowie wypatrują odbiorcy przesyłki. Wśród obserwujących jest Włodzimierz Sokołowski. W III RP zrobi karierę pisarską jako Vincent Seversky. Swoje książki sprzeda w półmilionowym nakładzie i będzie uchodził za autorytet od służb.

Około piętnastej pod zaparkowaną przyczepkę podjeżdża miniciężarówka. Na miejscu, wraz z trójką pracowników pomocy drogowej, zjawia się Krzysztof Szymański. Bliski współpracownik Bogdana Borusewicza i Jacka Merkla. Marynarz i doświadczony łącznik, jak dotąd świetnie koordynujący dostawy solidarnościowej „kontrabandy”. Trzydziestodziewięciolatek najpierw był łącznikiem Solidarności regionu gdańskiego, a potem łącznikiem operacyjnym TKK Solidarność. Co dwa tygodnie regularnie pływał do Szwecji lub Hamburga.

Czytaj więcej

Tomasz Potkaj: Akwarium. Opowieść o Związku Literatów Polskich w PRL-u

Coś ekstra

Z kół przyczepy ze „szwedzkim ładunkiem” uszło powietrze. Mężczyźni przystępują więc do ich pompowania, aby móc przyczepę odholować. W tym samym momencie nadjeżdża radiowóz. Wyskakuje z niego czterech milicyjnych antyterrorystów. „Dzień dobry, co panowie tutaj robią?”. „Znajomemu zepsuł się samochód i poprosił o odholowanie przyczepy” – nerwowo tłumaczy Szymański.

W mig zdaje sobie sprawę, że nie jest to rutynowa kontrola, lecz pułapka. Po chwili na parkingu zjawia się kilkudziesięciu esbeków. Funkcjonariusze zdejmują z przyczepki brezentowy pokrowiec. Pod nim ulokowane są dwie zamrażarki, powielacze i podziemne wydawnictwa.

Jest jeszcze coś extra. Tzw. przesyłka specjalna. Po rozmontowaniu ścianek zamrażarek wewnątrz pianki izolacyjnej są umieszczone specjalne skrytki. A w nich ukryte jest 30 pojemników z gazem paraliżującym, 4 lunety karabinowe, 16 paralizatorów, 7 pistoletów gazowych, 4 pudełka z nabojami do pistoletów gazowych, 50 czystych blankietów praw jazdy i 66 druków dowodów rejestracyjnych.

Choć nie znaleziono materiałów wybuchowych, a przedmioty służą bardziej do samoobrony niż ataku, bezpieka kwalifikuje je jako sprzęt mogący służyć do działań terrorystycznych. A Szymański zostaje tymczasowo aresztowany. Kiedy Andrzej Kołodziej dowiaduje się o wpadce łącznika, jeszcze tego samego dnia wyjeżdża z narzeczoną Ewą do Wrocławia. Później będzie się ukrywał w Bieszczadach.

Szymański zostaje przewieziony na Rakowiecką. Historyk Witold Bagieński pisze, że w czasie pierwszych przesłuchań kluczy i usiłuje sprawić wrażenie nieświadomej niczego ofiary zbiegu okoliczności. To jednak nie trwa długo. Esbecy uciekają się do paskudnego szantażu. Żona Szymańskiego jest Hinduską, mają dwie córeczki. Bezpieka stawia Szymańskiemu ultimatum: albo zacznie zeznawać i wyjdzie na wolność, albo Sarę z dziećmi deportują do Indii, a jego samego zniszczą w więzieniu. Poza tym w czasie przesłuchań okazuje się, że śledczy o przesyłce wiedzą prawie wszystko.

Szymański załamuje się i zaczyna sypać.

Wywody Urbana

Jest 6 października 1987 roku. Na miesiąc i trzy dni przed aresztowaniem Morawieckiego na cotygodniowej konferencji prasowej występuje rzecznik rządu PRL – Jerzy Urban. Charakterystycznym skrzeczącym głosem oznajmia, że służby przejęły transport dla podziemia. „Pojawiły się materialne dowody tego, że co najmniej część nielegalnych grup, które używają nazwy Solidarność, zamierza przenieść do Polski terroryzm jako metodę walki politycznej” – mówi przyszły redaktor tygodnika „NIE”. „Gdańska przesyłka to sygnał o intencjach i przygotowaniach terrorystycznych, który władze polskie traktują z całą powagą” – kończy swój wywód Urban. Nie jest to swobodny komentarz byłego dziennikarza „Polityki”, lecz realizacja instrukcji przekazanych mu przez MSW.

Fragment książki Bogdana Rymanowskiego „Dopaść Morawieckiego. Życie doczesne i wieczne Kornela buntownika”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Kornel ukrywa się już prawie sześć lat. Dokładnie dwa tysiące sto pięćdziesiąt dni. To mniej więcej tyle, ile trwała druga wojna światowa.

Władysław Frasyniuk wpadł po dziesięciu miesiącach. Januszowi Pałubickiemu (późniejszemu koordynatorowi ds. służb za rządów AWS–UW) udało się przetrwać w podziemiu dwanaście miesięcy. Józef Pinior robił to skutecznie przez półtora roku. Bogdana Borusewicza aresztowano po czterech latach. Zbigniewa Bujaka po czterech i pół roku. A Morawiecki wciąż był na wolności.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi