Pociąg, stukając miarowo, wolno wlókł się wzdłuż Odry. Po nocy spędzonej w wagonie sypialnym Maria Dąbrowska stała przy oknie i patrzyła na zmieniający się krajobraz. Widok był malowniczy, rzeka u ujścia tworzyła nieregularne wyspy. Zanim na horyzoncie pojawiły się budynki – nadal bardzo zniszczone w pierwszych latach po wojnie – dostrzegła portowe dźwigi. Pomyślała wtedy, że to niezwykłe miasto: jest portem, choć nie leży nad morzem. Potem dostrzegała inne niuanse. Goście nie zatrzymywali się w hotelach, lecz w pensjonatach, które nie prowadziły kuchni, za to w każdym na parterze znajdowała się restauracja. Nic dziwnego, że Szczecin, który Piotr Semka określił nie tak dawno mianem „najdalszej Polski” i który pod zarządem polskiej administracji znalazł się najpóźniej, bo dopiero w lipcu 1945 roku, wywoływał u przyjezdnych wrażenie, jakby znaleźli się w Niemczech.
„Ach, jak ci ludzie tu żyli. Jak mieli wszystko pourządzane. Każdy miał koło domu ogród i kwiaty, i owoce… Ach, proszę pani, żyć nie umierać” – usłyszała Dąbrowska od konduktorki w tramwaju o poprzednich, niemieckich mieszkańcach, kiedy we wrześniu 1948 roku po raz pierwszy przyjechała do portowego miasta nad Odrą.
Jednym z celów administracji wojewódzkiej stolicy Pomorza Zachodniego była repolonizacja regionu. Chodziło o stworzenie środowiska kulturalnego – przyciągnięcie dziennikarzy, aktorów, plastyków, muzyków, a przede wszystkim uznanych pisarzy – którzy osiedlą się na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych i pomogą przekonać obywateli o rdzennie polskim charakterze tej części kraju. Nie przypadkiem w depeszach do delegatów IV zjazdu Związku Zawodowego Literatów Polskich, którzy obradowali w Szczecinie w styczniu 1949 roku – o czym opowiem za chwilę – znalazły się znamienne zdania o prastarym słowiańskim porcie, wywalczonym krwią żołnierzy polskich i radzieckich, który miał się stać bodźcem twórczości literackiej.
Obietnicę przekazania literatom „ładnych domków z ogródkami” na nowych „Ziemiach Zachodnich” złożył premier Rządu Tymczasowego Edward Osóbka-Morawski już w maju 1945 roku. Latem 1946 roku Ministerstwo Kultury i Sztuki wysłało do prezesów oddziałów ZLP pismo z zaleceniem skierowania na te tereny grupy pisarzy, szczególnie z przeludnionych Łodzi i Krakowa, i przydzielenie im „poniemieckich domów”. Do oddziałów ZLP zaczęły spływać podania. Poetka Nina Rydzewska z Łodzi wnioskowała o mały domek w okolicach Jeleniej Góry, zaznaczając, by był jako tako urządzony. Mieczysław Smolarski domagał się willi z ogrodem i pianinem w miejscowości górskiej i kąpielowej. A Marian Ruth-Buczkowski z Krupniczej zadowoliłby się domem z sadem i inwentarzem w Kłodzku lub Jeleniej Górze. Ostatecznie na Dolnym Śląsku na kilka lat zamieszka tylko Rydzewska. Napisze tam socrealistyczną powieść „Ludzie węgla”, którą zadedykuje Edmundowi Bączykowi, górnikowi z kopalni imienia Maurice’a Thoreza w Wałbrzychu. Dalsze losy zawiodą ich oboje do Szczecina.
Czytaj więcej
Teatralna adaptacja dzieła Krzysztofa Piesiewicza i Krzysztofa Kieślowskiego musi być wydarzeniem. A jeśli jej wystawienia podejmuje się jeden z najlepszych teatrów w Polsce – Narodowy Jana Englerta – jest takim wydarzeniem w dwójnasób. Tyle że w Polsce zwyczaj dyskutowania o zdarzeniach kulturalnych zanika, chyba że są one pretekstem do młócki ideologiczno-politycznej.