Polscy spadkobiercy Trumpa

Dziś właściwie obie strony politycznego sporu w naszym kraju są gotowe pójść śladami poprzedniego prezydenta USA i zakwestionować werdykt najbliższych wyborów, jeśli będzie nie po ich myśli.

Publikacja: 18.11.2022 10:00

Jarosław Kaczyński na spotkaniu w Bielsku-Białej 13 listopada ostrzegał przed przesadnym radykalizme

Jarosław Kaczyński na spotkaniu w Bielsku-Białej 13 listopada ostrzegał przed przesadnym radykalizmem, który może zaszkodzić w wyborach. Czyżby miał na myśli Zbigniewa Ziobrę?

Foto: PAP/Tomasz Wiktor

Wiecie państwo, jaki jest wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych? Mieli wygrać republikanie, a jest co najwyżej remis albo nawet można mówić o sukcesie demokratów – powiedział Jarosław Kaczyński na spotkaniu w Bielsku-Białej.

– Oni zastosowali mądrą metodę. W paru okręgach, gdzie się wahało, zaczęli bardzo mocno podbijać tych radykałów, którzy krzyczą, że wszystko da się załatwić jednym prostym posunięciem, że w gruncie rzeczy nie ma żadnych komplikacji, my dojdziemy do władzy i wszystko będzie dobrze. Oczywiście, tak nie będzie – dodał.

W Ameryce jest inaczej

Najpierw przypomnijmy kontekst. Wybory amerykańskie do Izby Reprezentantów i jednej trzeciej Senatu w połowie kadencji prezydenta zwykle przynoszą osłabienie partii rządzącej i wzmocnienie opozycji. Często partia opozycyjna zdobywa w Kongresie większość w dwóch lub przynajmniej jednej izbie. Inna sprawa, że specyfika systemu amerykańskiego pozwala koegzystować prezydentowi (będącemu zarazem głową państwa i szefem rządu) i Kongresowi od początku zdominowanemu przez drugą partię. Prezydent nie odpowiada bowiem przed izbami, ale też nie może ich rozwiązać.

Takie przypadki nie były w przeszłości rzadkie. Zwłaszcza republikańscy prezydenci mieli do czynienia z demokratycznym, całkowicie lub częściowo, Kongresem. Osiągano wtedy doraźne kompromisy.

Jak widać, ten model jest zupełnie inny niż w europejskich republikach parlamentarnych. Tym razem spodziewano się, że nastąpi fala rewindykacji republikańskich. Wszak prezydent USA Joe Biden z jednej strony boryka się z wysoką inflacją, z drugiej – próbuje forsować rozszerzenie państwa opiekuńczego, co sprzeczne jest z tradycją i nawykami wielu środowisk i grup społecznych.

Czytaj więcej

Jacek Nizinkiewicz: Igrzyska prezesa zamiast chleba

Ameryka zna różne populizmy, ale chyba mocniejszy bywał zwykle ten wolnorynkowy, traktujący bardziej omnipotentne państwo jako opresję. To skądinąd zasadnicza różnica między amerykańskimi i polskimi podziałami politycznymi. W Polsce to prawica doprowadziła do przełomu prospołecznego, nawet jeśli dziś jej możliwości w tej sferze się kurczą.

Kontratak republikanów okazał się słabszy, niż się tego spodziewano. Nie odzyskali większości w Senacie, a w izbie przewaga republikanów będzie minimalna. I teraz mamy kolejną specyfikę amerykańskiej polityki innej niż nasza. Choć mamy tam dwie dominujące partie, każda z nich jest luźną konfederacją frakcji i środowisk. Zwykle właśnie to sprzyjało wspomnianym już doraźnym kompromisom.

Wobec mechanizmu polaryzacji ta niejednorodność jest mniejsza niż 20, 40 czy 100 lat temu. Ale na przykład Biden nie zdołał skłonić frakcji demokratycznej przez dwa lata do stuprocentowej dyscypliny, bo jest to sprzeczne z amerykańską tradycją.

Jeszcze mocniej widać to u republikanów. Nie wszyscy członkowie Kongresu z tej partii uznawali przywództwo Donalda Trumpa jako prezydenta. Tym bardziej nie jest on bezdyskusyjnym liderem opozycji. Spodziewano się jednak ofensywy nie tylko Partii Republikańskiej, ale właśnie „republikanów Trumpa”. Mieli wymieść w prawyborach „republikanów dawnego mainstreamu”.

W efekcie podzieleni republikanie ponieśli więcej porażek wyborczych, niż się spodziewano. Ale też w kilku miejscach nie udało się kandydatom wspieranym przez Trumpa ukarać tych republikanów, którzy na przykład głosowali za impeachmentem dla niego – za domniemaną inspirację ataku jego zwolenników na Kongres 6 stycznia 2021 r. Mechanizm prawyborów, w których w większości stanów głosują wyborcy, a nie partyjne zgromadzenia, okazał się po raz kolejny nieprzewidywalny.

Mechanizm, o którym mówił Kaczyński, jest nie do wyobrażenia w Polsce (także i w innych demokracjach europejskich). Oto w niektórych stanach mamy tak zwane prawybory otwarte (open primaries). Wyborcy nawet się nie rejestrują jako republikanie czy demokraci (tak się dzieje w prawyborach zamkniętych – closed primaries). Podobno wystąpiło tam zjawisko wspierania przez wyborców demokratycznych „radykałów” spod znaku Trumpa. Po to im pomagano, żeby potem pokonać ich w wyborach właściwych.

Nietrafione analogie

W Polsce kandydatów desygnują partie, a tak naprawdę na listach umieszczają ich liderzy. A jednak ten przykład Kaczyńskiego miał pewne znaczenie dla wniosków dotyczących naszej polityki. Prezes PiS sugerował, że dla pragnącego wrócić do władzy liberalnego czy lewicowego mainstreamu wygodniejsza jest jako przeciwnik „twarda prawica”. Czy miał na myśli tylko Konfederację, swojego rywala z prawej strony czy także środowisko Zbigniewa Ziobry, czyli Solidarną Polskę? To już pozostanie jego słodką tajemnicą. Na pewno miał rację: ekstremizm nie służy konserwatyzmowi.

Rzecz jest ciekawa także z powodu snutych analogii między Trumpem i Kaczyńskim. „Gazeta Wyborcza” i publicystka Anne Applebaum już zdążyli chóralnie obwieścić, że zagrożenie dla amerykańskiej demokracji zostało niniejszym po raz kolejny powstrzymane. Jak możliwa była w obliczu owego „zagrożenia” porażka Trumpa przed dwoma laty i także obecny wynik, tego nie przeczytamy. Przeczytamy za to, że Kaczyńskiego czeka ten sam los. Wiekopomne publikacje propagandowe udające politologię jak „Tak umierają demokracje” Stevena Levitsky’ego i Daniela Ziblatta już dobre kilka lat temu przesądziły o istnieniu osi między Trumpowskim republikanizmem i prawicą ze wschodniej Europy (w tym kontekście wymieniany jest rytualnie także węgierski premier Viktor Orbán, skądinąd dużo lepiej się mający).

Zarazem nie da się ukryć, że w Polsce znaczna część prawicy uległa fascynacji Trumpem głównie jako człowiekiem, który gra na nosie liberalnym elitom i mediom. W istocie można było zauważyć pewne podobieństwa w agendach. Prezydent USA próbował kwestionować nieuchronność ekonomicznej globalizacji (akurat w tej sferze niewiele udało mu się zdziałać przez jedną kadencję). W Europie usiłował szkodzić Unii Europejskiej i podważać hegemonię Niemiec. Podobne, choć formułowane w odmiennych warunkach, było nastawienie Trumpa i PiS wobec zjawiska imigracji.

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Las Vegas a sprawa ukraińska

Zarazem populizm Trumpa był w znacznej mierze wolnorynkowy, dziedziczony po efemerycznej Partii Herbacianej. Powtórzmy: pisowska „dobra zmiana” miała dokładnie przeciwne wektory. Istotniejsza była chyba sama logika polaryzacji, która w USA spowodowała porażkę pewnego republikańskiego senatora w prawyborach po 30 latach urzędowania, bo nie chciał nazwać Baracka Obamy „socjalistą”.

Oczywiście i tam, i tu mamy do czynienia z wojną kulturową. Trump wpłynął na jej przebieg, mianując konserwatywnych członków Sądu Najwyższego, którzy podważyli wyrok „Roe versus Wade” uznający aborcję na życzenie za prawo obywatelskie. Wojna z tym wyrokiem zjednoczyła teraz elektorat demokratów chyba skuteczniej niż spory o gospodarkę i politykę społeczną. Zarazem jednak republikanie nie są w całości tak chrześcijańscy jak polska Zjednoczona Prawica. Nie ma tam jednolitego stanowiska także w kwestii aborcji. Nowe środowiska typu tzw. alternative right, zaangażowane po stronie Trumpa, są w sprawach światopoglądowych mało konserwatywne. Nieprzypadkowo trudno było PiS liczyć na zrozumienie amerykańskiej administracji, kiedy w grę wchodziły pretensje do Polski wyrażane przez wpływowe lobby LGBTQ.

Bynajmniej nie wszyscy polscy prawicowcy witali Trumpa od początku z entuzjazmem. Przypomnę, że w roku 2016 przyszły premier, a wtedy minister Mateusz Morawiecki, opisał wybór między nim a Hillary Clinton jako „wybór między dżumą i cholerą”. Potem nastąpiło złagodzenie spowodowane tym, że polityka europejska Trumpa była znacznie bardziej kontynuacją polityki poprzednich ekip, niż to zapowiadały jego izolacjonistyczne i prorosyjskie deklaracje wyborcze. Na dokładkę ten amerykański prezydent mamił nas wizją wsparcia polskich aspiracji ekonomicznych w Europie Środkowej.

Dziś z kolei ten entuzjazm znów się zmniejsza. Ludzie „alt-rightu” zaczęli okazywać sympatię Putinowi w dobie wojny z Ukrainą, a sam Trump komentował inwazję w sposób mocno dwuznaczny. Od razu trzeba zastrzec, że nie takie było i jest stanowisko wszystkich republikanów. Ci tradycyjni są też tradycyjnie antyrosyjscy, Kongres podejmował decyzje o pomocy dla Ukrainy w atmosferze bliskiej konsensusowi. To uwaga do tych komentatorów, którzy próbują przekonywać, że „światowa prawica” jest w całości genetycznie proputinowska. Nie jest.

O skrajnościach prezesa

Dziś ciekawe jest pytanie o to, na ile Ameryka stanowi przyczynek do dyskusji o skrajności polskiej polaryzacji. Tu paradoksalnie Donald Trump, choć jest postacią z lęków liberalnego mainstreamu, nie ma kartoteki aż tak bardzo obciążonej, jak wynikałoby to z jego czarnej legendy.

Ustroju demokratycznego Stanów Zjednoczonych przez swoją kadencję nie podważył. Byłoby to zresztą trudne, jest on wyjątkowo dobrze chroniony zapisami konstytucji, uprawnieniami sądów i zwyczajami. Książki ukazujące Trumpa jako kata demokracji przedstawiały jako koronne dowody jego wypowiedzi na Twitterze, pojedyncze polemiki z sądowymi wyrokami czy brak powagi w starciach z oponentami. Tylko tyle.

Oczywiście, cały ten bilans jest zaburzony finałem. Mike Pence, republikański wiceprezydent przy boku Trumpa, opublikował niedawno swoje wspomnienia. Pisze w nich, jakiej presji poddawał go jego szef i lider, aby podważył wyniki wyborów. Tworzenie mitu „skradzionego wyniku” to na razie najpoważniejszy występek Trumpa przeciw demokracji. Teraz popchnął pewną liczbę polityków, aby powtarzali to za nim. I ta strategia bardziej przegrała, niż wygrała.

O tym mówił Kaczyński. Czasem, oczywiście, kandydaci Trumpa okazywali się wyznawcami spiskowych teorii także w innych sferach, próbując walczyć z demokratami mitami o podstępnie podsuwanych Amerykanom szczepionkach czy o marszu administracji Bidena ku „komunizmowi”.

Zwracam jednak uwagę, że PiS przez siedem lat swoich rządów postawił na dużo bardziej ryzykowne kierunki już nie gadania, a postępowania. Nie myślę tu o udziale w wojnie cywilizacyjnej, strona konserwatywna ma bowiem pełne prawo bronić swoich poglądów. Stosunek do aborcji nie jest na przykład wyznacznikiem stosunku do liberalnej demokracji. Gdyby nim był, demokracje powstałyby dopiero wraz z legalizacją przerywania ciąży na życzenie. Przecież to nieprawda. Liberalna demokracja może, i zresztą mogła, funkcjonować w zgodzie z tradycyjnymi wartościami.

Myślę tu o zmianach ustrojowych czy instytucjonalnych. O awanturze wokół sądownictwa, nieprzemyślanej i niepotrzebnej. Także nie tyle nawet o przejęciu mediów publicznych (przejmowali je w Polsce wszyscy po kolei), ile o ich użyciu do wyjątkowo zmasowanej propagandy. Trump nawet nie miałby takich możliwości. Władza w USA jest dużo bardziej ograniczona i rozproszona. W polskim państwie każda władza może więcej. Przechylając różne instytucje bardzo mocno w jedną stronę, PiS psuł państwo albo przynajmniej debatę o państwie. Tyle że nie działo się to za sprawą skrajnego odłamu tego obozu, a z woli lub za zgodą samego jego prezesa.

Nie mamy po tym wszystkim w Polsce autorytaryzmu, jak krzyczy opozycja, ale mamy demokrację bardziej ułomną. Możliwe, że odkręcanie tych zmian przez obecną opozycję – jeśli wygra w przyszłorocznych wyborach – poprzez masowe czystki personalne czy omijanie prawa bez sankcji ustawowej (pojawi się wszak problem weta prezydenta Dudy) może ten proces jeszcze pogłębić. W szczególny sposób dopełnić.

To wydaje mi się ważniejsze niż radykalizm samego języka, o którym mówi Kaczyński. Choć ten problem także się pojawia. Dziś właściwie obie strony politycznego sporu w Polsce są gotowe pójść śladami Trumpa i zakwestionować werdykt najbliższych wyborów, jeśli będzie nie po ich myśli. Po stronie PiS pojawia się na dokładkę pokusa manipulowania prawem wyborczym, choć nie wiadomo, czy do tego ostatniego dojdzie. Możliwe, że nie, choćby z powodu prawdopodobnego oporu prezydenta.

Czytaj więcej

Adam Bodnar: Jarosław Kaczyński idzie w ślady Donalda Trumpa

Odnosząc się już tylko do samej temperatury wypowiedzi, to także jest dziełem obu stron. Kłopot w tym, że prezes i inni politycy obozu rządzącego słyszą tylko, prawda, nieraz karczemny, język opozycji. A przecież to w PiS opłacało się wrzeszczeć, zamiast mówić. Tacy ludzie jak Krystyna Pawłowicz czy Dominik Tarczyński byli za to chwaleni i wynagradzani. Podobnie architekci partyjnej propagandy w mediach, szczególnie publicznych.

Opłacało się nie tylko krzyczeć i obrażać, ale mnożyć inicjatywy ułatwiające rządzącym rozpychanie się łokciami w obronie swojej władzy. Że przypomnę pomysł na ustawowe uderzenie w strukturę własnościową prywatnej telewizji TVN. I znowu: żaden amerykański prezydent nie miałby podobnych możliwości. I nie ma tu nic do rzeczy, że wspomniana opozycyjna stacja w swoich wojenkach z rządem przekraczała nieraz granicę antypaństwowego nihilizmu. Ani to, że ten ruch zniweczył akurat, słusznie, prezydent Duda.

Czy odwołanie się do przykładu amerykańskich kandydatów związanych z Trumpem oraz części republikańskiego elektoratu rozgrzanego walką wyborczą oznacza jakąś trwalszą refleksję? Wszak preferowanie skrajności to konsekwencja polaryzacji generowanej również przez nowe środki komunikacji, zwłaszcza internet.

I pytanie jeszcze poważniejsze: czy PiS, zawsze przed wyborami przesuwający się ku centrum, przestanie wyznawać zasadę, że jest jeden grzech, który prezes może wybaczyć: skrajność w walce z „wrogami narodu”. Tym mniej to prawdopodobne, że w tej chwili podobna zasada obowiązuje już na dobre także w wojsku Donalda Tuska. Ba, jego intelektualne zaplecze doszło nawet do postulatu delegalizacji PiS. Obie strony gotowe są sobie nawzajem odmawiać prawa do istnienia.

I bez niego będzie brutalnie

Możliwe, że prezes sięgnął po przykład radykałów Trumpa, żeby powalczyć w obliczu wyborów z oponentami po prawej stronie. I może nawet nie wydusić, ale przyciąć wewnętrzną herezję: ziobrystów. Przedmiotu ich sporu, relacji z Unią Europejską, nie da się nijak przenieść na realia amerykańskie. Ale Kaczyńskiego musi co jakiś czas ogarniać irytacja, kiedy jego miniaturowy sojusznik pośrednio rozlicza go z patriotyzmu. Czy go spacyfikuje, nie wiem. Żadnych trwalszych wniosków co do języka czy metody politycznej się za to nie spodziewam. „Umiar” w relacjach z Unią to zresztą tylko chwilowa, wymuszona rejterada. Z powodu nastawienia i Kaczyńskiego, i Brukseli.

Na pewno za to można odetchnąć z ulgą na wieść o porażkach wielu trumpistów. Ich idol, teraz słabnący wobec wewnętrznych konkurentów typu Rona DeSantisa, podbił kiedyś Partię Republikańską niejako z zewnątrz, też przez mechanizm prawyborów. Dziś ich rosnąca pozycja w Kongresie mogłaby podważyć względnie (bo i tak nie całkiem) konsekwentny kurs w konfrontacji z Rosją.

I to akurat też się ma nijak do przykładu Polski. Rzekomo proputinowskie pokusy PiS to tylko produkt rosnącej paranoi w szeregach opozycji. Nawet Ziobro nie przejawia takich skłonności. W istocie mamy w Polsce w kwestiach geopolitycznych względny konsensus. Ale stawianie takich zarzutów oznacza, że polityczna walka będzie coraz brutalniejsza i gwałtowniejsza. Nie potrzebujemy szczególnej, narcystycznej osobowości Trumpa, żeby mieć to zagwarantowane.

Wiecie państwo, jaki jest wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych? Mieli wygrać republikanie, a jest co najwyżej remis albo nawet można mówić o sukcesie demokratów – powiedział Jarosław Kaczyński na spotkaniu w Bielsku-Białej.

– Oni zastosowali mądrą metodę. W paru okręgach, gdzie się wahało, zaczęli bardzo mocno podbijać tych radykałów, którzy krzyczą, że wszystko da się załatwić jednym prostym posunięciem, że w gruncie rzeczy nie ma żadnych komplikacji, my dojdziemy do władzy i wszystko będzie dobrze. Oczywiście, tak nie będzie – dodał.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS