Pamięć Szymona

Szymon Groskop milczał w Izraelu o tym, co przeżył po ucieczce z getta w Złoczowie. Dopiero gdy w Polsce miała być uchwalona nowelizacja ustawy o IPN, zaczął mówić. Po raz pierwszy opowiedział o swojej wędrówce od wioski do wioski. Szczególnie zapadła mu w pamięć pomoc chłopów z Huty Pieniackiej.

Publikacja: 28.10.2022 17:00

Szymon Groskop i jego syn Michael w 2019 r. na ulicy Kulisza (przed wojną Słonecznej) we Lwowie. Ogl

Szymon Groskop i jego syn Michael w 2019 r. na ulicy Kulisza (przed wojną Słonecznej) we Lwowie. Oglądają dom, w którym dorastał Michael. Opuścili go w 1976 r., kiedy to wyjechali ze Związku Sowieckiego

Foto: Leon Ackermann

Jest 2019 rok. Nikt jeszcze nie podejrzewa, że za rok wybuchnie pandemia koronawirusa, a dwa lata później rozpocznie się rosyjska inwazja na Ukrainę. Szymon siedzi na lotnisku we Lwowie, trzymając w ręku swoje zdjęcie z dzieciństwa. Widać na nim pięcioletniego chłopca z lekko odstającymi uszami i nieśmiałym uśmiechem. Siedzi na koniu, przed domem rodziców. Konia do galicyjskiego miasteczka Sasów przywiózł wędrowny fotograf w 1937 r. Szymon ma na sobie lnianą koszulę, marynarkę i skórzane buty. Jego brat Monja trzyma konia i się śmieje. Szymon tłumaczy, że za oknem widocznym na zdjęciu była kuchnia. Z kolei okna wspólnej sypialni i pokoju dziennego wychodziły na ulicę. Rodzina Groskopów wynajmowała dwa pokoje od Cynkowskich, z których synem Zdzisławem Szymon bawił się w ogrodzie. Pan Cynkowski wędził kiełbasę z wieprzowiny, której rodzice Szymona – Józef i Chaja – nigdy nie skosztowali, nawet w ciężkich czasach. Szymon pamięta jeszcze imię siostry Zdzisława Cynkowskiego – Ireny, ale jak nazywała się ta druga? A czy jego rodzina nie nazywała się Grosskopf?

Kiedy Szymon znajduje zdjęcie w 1944 r. w pustym domu na terenie byłego getta w centrum Złoczowa, cała jego rodzina została już wymordowana. Dwunastoletni wówczas chłopiec z całej siły wyrywa listwy z zabitych deskami drzwi domu, w którym mieszkał do kwietnia 1943 r., kiedy to getto zostało zlikwidowane. W ciasnym pokoju, gdzie spędził ostatnie tygodnie z matką, na podłodze wciąż leżą zdjęcia. Zbiera je i już nie wraca do Złoczowa, skąd zabrano jego matkę na egzekucję. Szymon nie wraca też do oddalonego o siedem kilometrów Sasowa, gdzie jego brat Monja i ojciec Józef do lata 1943 r. pracowali przymusowo. Potem i oni zostali zamordowani.

Czytaj więcej

Glina co trzy miesiące

Dom

Po 75 latach od opuszczenia krainy swojego dzieciństwa, Szymon Groskop wyrusza do niej z powrotem ze stosem zdjęć, synem i trójką wnuków. Ze Lwowa jedzie 109 kilometrów na wschód w mikrobusie. Droga prowadzi do Sasowa, który obecnie po ukraińsku nazywa się Sassiw. Szymon pamięta dobrze: – Dom był bardzo blisko rzeki, po lewej stronie.

Gdy zatrzymujemy się nad wąziutkim w tej miejscowości Bugiem (kilkanaście kilometrów dalej na wschód bije źródło rzeki) i rozglądamy się dookoła, widać jakieś gospodarstwo, ale jest ono zbyt daleko od drogi. – To nie może być miejsce, gdzie był ten dom! – Szymon wraca z synem tą samą drogą, którą przyszedł.

Po jego urodzeniu we Lwowie w 1973 r. nadał mu imię Michaił. – W Związku Radzieckim nie wolno było nadawać hebrajskich imion, ale ja chciałem, żeby miał na imię tak jak mój brat – mówi Szymon.

Ojciec i syn przechodzą obok nieotynkowanego domu ze starej, czerwonej cegły. W ogrodzie siedzą robotnicy. Ich rodziny przyjechały do Sasowa dopiero po zakończeniu wojny. Teraz stoją przed niebieską bramą i tłumaczą: – Dom jest zdecydowanie nowy. Kto mieszkał tu wcześniej, nie wiemy. Pewnie Polacy.

Przekazują numer telefonu do sąsiada o imieniu Andrzej, który być może pamięta, kto tu mieszkał przed wysiedleniem Polaków z Sasowa. Szymon idzie dalej, wskazując na niebieski dom z kolumnami w stylu wiejskich dworków szlacheckich. Czy to był może ten dom? Ale obecni mieszkańcy przeganiają z podwórka nieproszonych gości z Izraela. Na pewno mają swoje podstawy. A Szymon ma swoje powody, by sądzić, że ten właśnie budynek był domem jego dzieciństwa. Jest najpiękniejszy przy całej ulicy. I nadal stoi.

Sasów otaczają pola, niebo jest błękitne, dookoła kwitną słoneczniki. Przystanek autobusowy z kolorową radziecką mozaiką został w 2014 roku przemalowany w żółto-niebieskie barwy flagi ukraińskiej. Miejsce synagogi jest puste. Budynek szkoły Gminy Żydowskiej znajduje się w ruinie i nie ma na nim szyldu. Mimo to kobiety w administracji nie są zaskoczone wizytą z Izraela. Znajomi mówią im, że często przyjeżdżają tu Żydzi. Ale oni też nie potrafią pomóc Szymonowi. Wszystkie dokumenty znajdują się we Lwowie i Tarnopolu. Nieco później Andrzej, jeden z ostatnich polskich mieszkańców Sasowa, mówi: – Rodzina Cynkowskich miała troje dzieci: Zdzisława, Irenę i Czesława. Po wojnie wyjechała z Sasowa do Polski. Ich dom został zburzony. Z cegieł zbudowano nowy dom. Prawdopodobnie przed wojną mieszkali tam również Żydzi.

Zamek

Szymon nie lubi rozmawiać o Sasowie. Nic dziwnego, miejsce jego dorastania jest nierozerwalnie związane z utratą rodziny. Przypomina mu również, że jego dzieciństwo skończyło się, gdy miał dziewięć lat. Niemiecka okupacja w małym miasteczku doprowadziła do pierwszych grabieży i przemocy ze strony sąsiadów, którzy w niedziele chodzili do kościoła, gdzie przecież na ikonach byli tylko Żydzi: Jezus, Maria i Magdalena. Ale teraz Szymon zwraca się do swoich wnuków i opowiada po hebrajsku o początkach represji. – Musieliśmy stopniowo rezygnować ze wszystkiego – wspomina. Na początku kosztowności, później pierzyny i ciepłe ubrania. „Wkrótce nie było już nic. Zacząłem się włóczyć jak pies uliczny naokoło Niemców, zbierając ze śmietnika obierki z ziemniaków. Potem je gotowaliśmy i jedliśmy”.

Wnuki Yotam, Maja i Shahar wciąż obejmują dziadka, a on kontynuuje: – Kiedy tylko gestapo zbliżało się, żeby przeprowadzić jakąś akcję, wszyscy Żydzi znikali. Potem chowaliśmy się w lesie.

Jednak 3 grudnia 1942 r., kiedy nie było już czego wymuszać, a większość Żydów z Sasowa została wcześniej wywieziona podczas jednej z akcji, jego brat i ojciec zostali zabrani na roboty przymusowe. Szymon wraz z matką i pozostałymi Żydami z okolicznych miasteczek trafił do getta w pobliskim Złoczowie. To tam doszło wcześniej, 3 lipca 1941 r., do jednego z największych pogromów na tych terenach. Czy Szymon mógł wtedy zrozumieć, co oznaczają pogłoski o zajściach w Złoczowie?

Miejscowy historyk Wołodimir Siwak opowiada o 649 osadzonych w więzieniu nr 3 na zamku, którzy zostali zamordowani przez NKWD wkrótce po inwazji niemieckiej na Związek Radziecki. „W odwecie za to na zlecenie Wehrmachtu milicja aresztowała kilkuset Żydów, którzy zostali rozstrzelani. Liczba zlikwidowanych Żydów waha się od 300 do 500” – podsumował kolejne dwa tygodnie komendant niemieckiej Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa (Chef der Sicherheitspolizei und des Sicherheitsdienstes). Z tajnego raportu wydarzeń w ZSRR nr 24 wynika, że w akcjach mordowania w Złoczowie brało udział także niemieckie Einsatzkommando 4b. Dalej czytamy, że zwolennicy przywódcy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) Stepana Bandery utworzyli na miejscu „rewolucyjną administrację ukraińską, która na plakatach i w ulotkach okrzyknęła Niemców swoimi sojusznikami”.

Dziś wiemy z relacji naocznych świadków, że dwa dni po wkroczeniu 9. Dywizji Pancernej Wehrmachtu do Złoczowa rozpoczął się tam pogrom, który przebiegał według propagandowego scenariusza opracowanego i nadzorowanego przez niemieckich okupantów, a gorąco podsycanego przez miejscowy komitet ukraińskiej inteligencji. Miało to na celu skierowanie przemocy mieszkańców Złoczowa przeciwko ludności żydowskiej poprzez zrównanie bolszewizmu z judaizmem. W tym celu publicznie obwiniano Żydów o morderstwa dokonane przez NKWD i zmuszano ich do pracy przy porządkowaniu szczątków ofiar. Po publicznym zidentyfikowaniu ciał na dziedzińcu zamkowym rozpoczęło się trzydniowe polowanie, podczas którego Żydzi byli bici przez mieszkańców własnego miasta. W końcu ci, którzy opróżniali dół trupów na dziecińcu zamku, zostali rozstrzelani na krawędzi tego samego dołu. Wśród strzelców byli członkowie oddziału Waffen-SS „Wiking”, którzy odegrali ważną rolę w podsycaniu zamieszek. 8 lipca 1941 r. członkowie Einsatzkommando 6 rozstrzelali kolejnych 16 mieszkańców podejrzewanych o komunizm – wśród nich były trzy Żydówki. Dwa dni później, 10 lipca, Einsatzkommando zamordowało 300 prominentnych przedstawicieli złoczowskiej społeczności żydowskiej.

W sklepie z pamiątkami pod zamkiem można dziś kupić zapałki w opakowaniu przedstawiającym widok na zespół barokowy. W broszurze poświęconej historii budynku wspomina się o ofiarach NKWD, ale nie ma w nim wzmianki o pogromie ani o żydowskich ofiarach. Zamiast tego można tu kupić czarno-czerwoną flagę Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), która powstała w 1942 roku jako wojskowe skrzydło OUN. Taka też wisi w kokpicie autobusu u kierowcy Michaiła. Zestaw czarno-czerwony i żółto-niebieski kosztuje dwa euro. Przed budynkiem złoczowskiej administracji obwodowej obie flagi wiszą obok flagi Unii Europejskiej.

Czytaj więcej

„Nieznajomy: Psychopata z sąsiedztwa

Pompa

Szymon chce pokazać wnukom, gdzie ostatni raz widział swoją matkę. W odtworzeniu granic getta pomaga mu wspomniany lokalny historyk Wołodimir Siwak. Szymon nie rozpoznaje jednak żadnego budynku i wciąż pyta: – Gdzie tu w getcie były pompy wodne?

Ledwie pamięta, czym się żywili przez te wszystkie tygodnie. Nie pamięta też, kto był właścicielem domu, w którym mieszkała jego rodzina. – To był ostatni dom na ulicy. Pamiętam to wyraźnie. Na kilka dni przed likwidacją getta po mieście krążyły plotki o szykowanych transportach. Od miesięcy kopaliśmy na wszelki wypadek kryjówkę, ale potem ledwie wytrzymaliśmy w niej kilka dni. Pewnego ranka, kiedy nie mogłem już wytrzymać z pragnienia, mama kazała mi pobiec do pompy. Właśnie w chwili, gdy wyszedłem z naszego domu, zobaczyli mnie przechodnie, dlatego postanowiłem tam nie wracać, żeby nie zdradzić naszej kryjówki. Uciekłem i zacząłem szukać ojca i brata – Szymon raz po raz opowiada tę scenę. Wejście do domu, pompa oraz wejście do bramy zaginęły w jego pamięci.

Wołodimir Siwak jest bardzo zainteresowany takimi szczegółami. Urodził się już po wojnie, ale wie, gdzie w getcie stały żeliwne pompy. Nauczyciel pamięta, jak sam jako chłopiec bawił się przy ujęciach wody. Teraz Wołodimir i Szymon chodzą po dawnych granicach getta. Dwa razy Szymon stwierdza: – To nie mogło być tutaj!

Ale ukraiński historyk nie daje za wygraną i pyta go w pobliżu parku miejskiego o podłogę. 86-latek myśli, że pamięta gładką kamienną podłogę. Wchodzimy razem do pobliskiego domu. Na korytarzu podłoga jest gładka. W piwnicy Szymon przypomina sobie o skrytce: „Była pokryta deskami i innymi przedmiotami, nie rzucały się w oczy tak jak kryjówki na otwartej przestrzeni”. A jednak jest pewien, że ten dom również nie wchodzi w rachubę.

Pozostaje więc tylko jedna opcja. Na rogu ulic Puszkina i Feneweszi stał odpowiadający szczegółom dom. Ale został zburzony. Dziś na jego miejscu znajduje się plac zabaw z kolorowymi drabinkami i karuzelą.

Grób

Jeszcze przed deportacją rodziny Grosskopfów z Sasowa do Złoczowa miały miejsce dwie akcje w tamtejszym getcie. We wrześniu i listopadzie 1942 r. Niemcy zmusili członków Judenratu (rady żydowskiej utworzonej wśród Żydów na rozkaz Niemców) do sporządzenia listy trzech tysięcy nazwisk. 28 sierpnia 1942 r. miała miejsce pierwsza większa deportacja ze Złoczowa do obozu zagłady w Bełżcu, druga na początku listopada tego samego roku. Po transportach Żydów z Sasowa, Oleska i Białego Kamienia do Złoczowa, jeszcze w grudniu 1942 r. w tamtejszym getcie przebywały tysiące Żydów. Cztery miesiące po opuszczeniu getta przez Szymona rozpoczęła się jego likwidacja pod nadzorem SS i Gestapo. Pozostałych przy życiu Żydów gromadzono po kolei na Zielonym Rynku. Policjanci pomagający Niemcom odbierali Żydom pozostałe wartościowe przedmioty i po 150–200 osób przewożono ich ciężarówkami do wsi Jelechowice. Tam rozstrzeliwano ich w wykopanych wcześniej dołach.

Szymon jest przekonany, że wśród ofiar z Jelechowic była jego matka Chaja. Nie może tego wiedzieć na pewno, bo po wyjściu z getta nigdy więcej już jej nie widział. 75 lat później jedzie z synem i wnukami ze Złoczowa w kierunku Sasowa. W połowie drogi leży wieś, która po ukraińsku nazywa się Jełachowicze. Na przystanku autobusowym stoi dwóch mężczyzn, ale wskazówki udziela dopiero starszy mężczyzna na rowerze, Ihor, który nadjechał wiejską drogą: – Miejsce straceń? Oczywiście, że wiem, gdzie się znajduje.

Na skraju lasu Ihor wskazuje wejście na teren przeznaczony do ćwiczeń ukraińskiej armii. Drewniany płot pomalowany jest na żółto i niebiesko. Gdy nie pojawia się żaden strażnik, idziemy razem do lasu. Emeryt opowiada, że po latach wrócił z Kijowa do wsi swojego dzieciństwa. Wszyscy tutaj wiedzą, co się stało w lesie, bo egzekucji ponad pięciu tysięcy osób nie da się ukryć. – Kiedy idę przez las, modlę się za niewinne dusze, które tu zginęły – zapewnia Ihor po ukraińsku. – Moja matka była wśród nich – odpowiada Szymon w tym samym języku. Nagle przypomina sobie mowę, którą posługiwał się przez pięć lat w radzieckim sierocińcu tuż po zakończeniu wojny.

W środku lasu stoi kamień pamiątkowy w postaci kilku czarnych bloków. Upamiętnia żydowskie rodziny, których historia zakończyła się w tym miejscu w brutalny sposób. W 2010 roku amerykańskim potomkom nielicznych ocalałych udało się stworzyć to miejsce upamiętniające masowy mord. Kiedy Ihor chce się pożegnać, syn Szymona wręcza mu banknot. Ihor z uśmiechem odmawia i robi gest, jakby Michał nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. – Dokąd byśmy doszli, gdybyśmy brali pieniądze za najbardziej naturalną rzecz na świecie? W końcu gdy zrobisz komuś coś dobrego, nie dostajesz nagrody od razu, ale z łask wyższych i w późniejszym terminie – mówi. I dodaje: – Kiedy człowiek ma pieniądze, kupuje więcej jedzenia. Ale co zrobi, gdy pieniądze się kończą, a zapasy zostały zjedzone? Co on wtedy je? Zjada najbliższą osobę, którą może znaleźć! Mam dość na życie, więc nic nie biorę.

Szymon odmawia za swoich rodziców i brata kadisz – żydowską modlitwę za zmarłych – 75 lat po ich zamordowaniu. Czytanie wychodzi mu z trudem. Robi to po raz pierwszy, bo nigdy wcześniej nie był na miejscu zbrodni. Jego wnuki rejestrują ten moment na swoich telefonach komórkowych. Nogi obłażą im leśne czerwone mrówki.

Cmentarz

Tuż przed wjazdem do Sasowa znajduje się duże pole kukurydzy. W oddali widać poradzieckie radioteleskopy. Kombajny zbierają pszenicę. Za drewnianym krzyżem znajduje się łąka o powierzchni 400 na 200 metrów. Na miejscu grobowca chasydzkiego uczonego, cadyka z Sasowa, stoi bielona chałupa. Wokół niego leżą ledwie czytelne fragmenty macew.

Pustka cmentarza przypomina o dawnej wielkości gminy żydowskiej w Sasowie. A Szymonowi przywodzi też na myśl obóz pracy, w którym po raz ostatni widział swojego ojca. Około 200 mężczyzn zostało zmuszonych przez niemieckich okupantów do rozebrania żydowskich nagrobków i wykorzystania ich do wybrukowania pobliskiej drogi. W nocy spali w ziemiankach. Kilka razy Józefowi Grosskopfowi udało się podsunąć jedenastoletniemu synowi kawałek chleba. Pewnego dnia ojciec ostrzegł Szymona, że zrobiło się zbyt niebezpiecznie, by zostawać tam dłużej i wysłał go do starszego z rodzeństwa – Monji. To on zapoznał go z trzynastoletnim Saszą, którego brat również był robotnikiem przymusowym.

Podróżnicy przekonują się, że cmentarz bez nagrobków to coś więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Szukają pozostałości po obozie pracy na północ od Sasowa, w którym przed śmiercią przetrzymywany był brat Szymona. W nielicznych drewnianych domach mieszkają już tylko starsi ludzie, którzy na widok grupki ludzi nie otwierają drzwi. Bez ich wiedzy Szymon nie ma szans na odnalezienie miejsca, w którym wiosną 1943 roku po raz ostatni widział swojego brata. Monja wyjaśnił mu wtedy, że nie może się nim opiekować w obozie. Fakt, że przed każdym domem znajduje się niebieska weranda, a ogrody pełne są letnich kwiatów, nie daje podróżnym żadnego komfortu.

Wieś

Po rozstaniu z ojcem i bratem Szymon rozpoczął kilkumiesięczną odyseję. Wraz z Saszą przetrwał w lesie do wiosny 1944 roku. Dwójka dzieci nie przetrwałaby sama bez pomocy polskich i ukraińskich chłopów oraz partyzantów sowieckich. Raz po raz musieli żebrać o kawałek chleba w jednej z okolicznych wsi. Za każdym razem narażeni byli na ryzyko denuncjacji, bo wystarczyło, że chłop doniósł na nich do najbliższego żandarma. Za pomoc, ale też za niedoniesienie na ukrywających się Żydów okupant niemiecki wymierzał karę śmierci.

W Izraelu Szymon milczał na temat miesięcy po ucieczce z getta. Dopiero gdy w Polsce miała być uchwalona nowelizacja ustawy o IPN, zaczął mówić. W telewizji rozgorzała dyskusja na temat tego, czy członkowie polskiego społeczeństwa pomagali Żydom, czy też raczej szantażowali i zdradzali ukrywających się Żydów. W obliczu tego sporu Szymon przerwał milczenie i po raz pierwszy opowiedział o swojej wędrówce od wioski do wioski. Szczególnie zapadła mu w pamięć pomoc rolników z Huty Pieniackiej, kilkanaście kilometrów na północny-wschód od Sasowa.

Szymon spędził tam kilka nocy na strychu stodoły, gdzie ukrył się pod starą wanną. Kiedy miejscowe dzieci znalazły go przez przypadek, szukając ptasich gniazd, musiał opuścić wioskę. Ruszył dalej w poszukiwaniu jedzenia i schronienia. Kiedy tam wrócił po kilku dniach, wokół domów leżały dziesiątki ciał. Wśród ofiar były kobiety, starcy i dzieci. Wystarczy wpisać hasło Huta Pieniacka w wyszukiwarce internetowej, by przekonać się, że pamięć Szymona go nie zwodzi. Ukraińscy członkowie dywizji SS-Galizien 28 lutego 1944 r. z premedytacją wymordowali wszystkich mieszkańców wsi – w sumie ponad tysiąc osób. Huta Pieniacka była w tej okolicy jedną z tych wsi, w której mieszkali głównie Polacy. – Byłem tak wycieńczony, że wczołgałem się na strych znanej mi stodoły i przespałem tam jedną noc. Nigdy więcej tam nie wróciłem – opowiada Szymon.

Wieś przestała istnieć w 1944 roku i jest obecnie postrzegana w Polsce jako symbol ukraińskich działań mających na celu wysiedlenia polskich mieszkańców z Galicji Wschodniej. Tysiące ludzi padło ofiarą systematycznych mordów w tym regionie.

Spośród ponad tysiąca żydowskich mieszkańców Sasowa Holokaust przeżyło kilkunastu. Po zakończeniu wojny opuścili miasto. Z kolei po zawarciu polsko-radzieckiej umowy repatriacyjnej pod koniec lat 40. z 800 polskich mieszkańców Sasowa pozostało na miejscu zaledwie kilkunastu, bo pozostałych przesiedlono do Polski. Pan Andrzej, wspomniany mieszkaniec Sasowa, opowiada, że co roku 28 lutego, kiedy goście z Polski i Lwowa oficjalnie upamiętniają masowy mord w Hucie Pieniackiej, wielu okolicznych mieszkańców na znak protestu podnosi przed domami czarno-czerwoną flagę UPA.

Czytaj więcej

Piotr Uklański: „Naziści” nie pomogli mi w karierze

Mieszkanie

Po dwóch dniach spędzonych w Sasowie i Złoczowie Szymon ma tylko jedno życzenie. Chce pokazać wnukom mieszkanie we Lwowie, w którym mieszkał z żoną, dwójką dzieci oraz siostrzenicą i jej rodziną, zanim w 1976 r. wyemigrowali do Izraela. – Mąż mojej siostrzenicy przyjechał do pustego miasta latem 1944 r. Mógł sobie wybrać lepsze mieszkanie, ale wszędzie w szafach była jeszcze pościel, a w kuchni stały talerze. Nie chciał tego, bo wiedział, co się stało z mieszkańcami – wspomina Szymon. Dlatego wybrał niewielki lokal w dzielnicy robotniczej. Mieściła się ona przy ulicy Botwina 3, dzisiejszej ulicy Kulisza, a przed wojną Słonecznej.

Dom stoi do dziś w niezmienionym stanie. Jedyną różnicą, jaką Szymon widzi z zewnątrz, są białe plastikowe okna i zamek w drewnianej bramie. Niebieska farba olejna kruszy się ze ścian jak 50 lat temu. Okrągła balustrada prowadzi do portyków, z których można wejść do mieszkań. Na trzecim piętrze kobieta rozpoznaje dawnych lokatorów z mieszkania nr 14 i głośno woła przez podwórko na powitanie: „Szymon!”. Ten pokazuje swojemu synowi Michałowi, gdzie ten się bawił jako dwulatek z sąsiadami, którzy mieszkają tu do dziś.

W mieszkaniu po raz pierwszy pojawia się coś w rodzaju déjà vu: wszystko wydaje się być tak, jak Groskopowie zostawili to w 1976 roku. – Nawet zlew jest wciąż w tym samym miejscu! I patrzcie, myśmy tu wtedy tę szafę zostawili! – woła Szymon, śmiejąc się i jednocześnie kręcąc głową. Wychodząc z domu, odkrywają na fasadzie kolejnego budynku historyczne napisy kupca handlującego towarami kolonialnymi w języku polskim, hebrajskim i w jidysz. Zostały odsłonięte podczas prac konserwatorskich. Nad napisem w jidysz „Mydło, świece, zapałki” ktoś namalował czarną farbą szubienicę z wiszącą gwiazdą Dawida.

Szymon Groskop siedzi wśród bliskich na lwowskim lotnisku. W ręku trzyma rolkę papieru toaletowego z portretem Władimira Putina, na którym jest napisane: „Putin Chujło”. Zabiera go jako suwenir do Izraela. Nagle przypomina coś sobie i śmieje się serdecznie: „Pamiętam, jak po wojnie stałem w kolejce, aby dostać papier toaletowy. Wydawano wtedy po jednej rolce”.

Felix Ackermann jest kulturoznawcą i historykiem, pracownikiem naukowym Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Obronił doktorat na temat radzieckiej oraz niemieckiej okupacji Grodna. Od września jako profesor tworzy katedrę Historii Publicznej w FernUniversität w Hagen. Artykuł powstawał przed inwazją rosyjską na Ukrainę, w czasie gdy autor badał w Niemieckim Instytucie Historycznym w Warszawie historię więziennictwa w Polsce, na Litwie, Białorusi oraz w Ukrainie.

Pięcioletni Szymon Groskop siedzi na koniu, obok jego brat Monja. Zdjęcie wykonane w 1937 r. przez w

Pięcioletni Szymon Groskop siedzi na koniu, obok jego brat Monja. Zdjęcie wykonane w 1937 r. przez wędrownego fotografa w Sasowie

archiwum prywatne Szymona Groskopa

Dawny Sasów, w którym dorastał Szymon Groskop, dziś nosi nazwę Sassiw i leży w Ukrainie, w obwodzie

Dawny Sasów, w którym dorastał Szymon Groskop, dziś nosi nazwę Sassiw i leży w Ukrainie, w obwodzie lwowskim. Kilkanaście kilometrów na wschód, w Werchobużu, biją źródła Bugu

Leon Ackermann

Jest 2019 rok. Nikt jeszcze nie podejrzewa, że za rok wybuchnie pandemia koronawirusa, a dwa lata później rozpocznie się rosyjska inwazja na Ukrainę. Szymon siedzi na lotnisku we Lwowie, trzymając w ręku swoje zdjęcie z dzieciństwa. Widać na nim pięcioletniego chłopca z lekko odstającymi uszami i nieśmiałym uśmiechem. Siedzi na koniu, przed domem rodziców. Konia do galicyjskiego miasteczka Sasów przywiózł wędrowny fotograf w 1937 r. Szymon ma na sobie lnianą koszulę, marynarkę i skórzane buty. Jego brat Monja trzyma konia i się śmieje. Szymon tłumaczy, że za oknem widocznym na zdjęciu była kuchnia. Z kolei okna wspólnej sypialni i pokoju dziennego wychodziły na ulicę. Rodzina Groskopów wynajmowała dwa pokoje od Cynkowskich, z których synem Zdzisławem Szymon bawił się w ogrodzie. Pan Cynkowski wędził kiełbasę z wieprzowiny, której rodzice Szymona – Józef i Chaja – nigdy nie skosztowali, nawet w ciężkich czasach. Szymon pamięta jeszcze imię siostry Zdzisława Cynkowskiego – Ireny, ale jak nazywała się ta druga? A czy jego rodzina nie nazywała się Grosskopf?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi