Jerzy Haszczyński: Rzeźnia nr 1, czyli Libijczyk zostanie tutaj

Jest tu rasizm, ale ja nie mam żadnych problemów, ani moja żona i troje dzieci. Wobec nas Niemcy są raczej mili.

Publikacja: 21.10.2022 17:00

W Niemczech, gdzie Adel el-Mszaiti mieszka, prawie nikt nie wie, że jest Libijczykiem i że napisał p

W Niemczech, gdzie Adel el-Mszaiti mieszka, prawie nikt nie wie, że jest Libijczykiem i że napisał pieśń, która ma masę fanów nawet w dalekiej Malezji i Indonezji

Foto: Jerzy Haszczyński

Oślepiające zachodzące słońce. Gdy pierwszy raz usłyszałem tę pieśń prawie dziesięć lat temu oraz dwa i pół tysiąca kilometrów stąd, słońce też oślepiało. Wtedy nie wiedziałem, że on jest jej autorem. Potem go szukałem, zbierałem informacje, zarzucałem sieć. I również w sieci nawiązałem z nim kontakt. Upłynęła niemal dekada. Od razu go rozpoznałem wśród kilkudziesięciu gości najbardziej znanej kawiarni tego niemieckiego miasteczka. Choć był w okularach przeciwsłonecznych i czapeczce bejsbolowej. Choć przy wielu stolikach siedzieli mężczyźni pochodzenia arabskiego. Jak on.

Czytaj więcej

Demokracja według kalendarza arabskiego

1

Afryka Północna i Niemcy – tematy się krzyżują. Bohaterowie przechodzą z jednej książki do drugiej. Adel el-Mszaiti pojawił się w tomie reportaży o przemianach w świecie muzułmańskim „Mój brat obalił dyktatora”.

Szukałem go w Bengazi, drugim co do wielkości mieście w Libii, podczas rewolucji przeciw dyktatorowi Muammarowi Kaddafiemu. Do spotkania dochodzi w końcu w Niemczech, przed moim powrotem do Polski po kilku dniach zbierania materiałów o koronawirusie w zakładach mięsnych Tönniesa.

– Znam tę rzeźnię – mówi.

Mimo że tyle czasu czekałem na to spotkanie, zaczynamy rozmowę od fabryki w Rhedzie-Wiedenbrücku. Pierwszym tematem stają się kotlety, choć po głowie chodzi mi tyle pytań związanych z nim, niezwykłym Libijczykiem.

Adel el-Mszaiti jest lekarzem. Ale nie z tego powodu stał się przed laty bohaterem reportażu. Wtedy, gdy ja szukałem go w Libii, pracował w pogotowiu ratunkowym w Gütersloh, z którego do wielkiej niemieckiej rzeźni jest kilkanaście kilometrów.

– Byłem w tej rzeźni po wybuchu dwutlenku węgla – opowiada mi teraz. – Cały dzień pracowaliśmy, woziliśmy ludzi do szpitali, na miejscu było ze trzydziestu lekarzy. Ja z moją ekipą pojawiłem się tam pierwszy. Ale szczegółów nie pamiętam, to był chyba rok 2012. Wie pan, do czego w rzeźni jest używany dwutlenek węgla?

Już wiem. Dla niego, muzułmanina, wielka przetwórnia świńskiego mięsa to coś nieczystego. To zabawne, że zaczynamy od wieprzowiny. Adel el-Mszaiti kojarzył mi się z duchowym uniesieniem, z rozpaczą libijskich wdów, z miłością do ojczyzny. I z tajemnicą. Z tajemnicą będzie się kojarzył nadal.

2

Odnoszę wrażenie, że się ukrywa. Że prześladują go nie tylko wspomnienia z czasów dyktatury. Prawie pięć lat spędził w najgorszym więzieniu Kaddafiego, Abu Salim.

– Nie, to nie było więzienie, bo w więzieniu ma się jakieś prawa, choćby do odwiedzin, ma się adwokata. Tam ludzie znikali. Nie wytoczono mi żadnego procesu, od 1996 do 2000 roku moja rodzina nie wiedziała, czy żyję, a ja nie wiedziałem, co z moją mamą, rodzeństwem. To nie było więzienie, lecz izolacja, zapomnienie. Przez długie miesiące nie istniałem. Nie widziałem słońca – opowiada mi Adel el-Mszaiti w gwarnej kawiarni na starówce niemieckiego miasteczka. Czterdziestopięciolatek, szczupły, drobny, o młodzieńczym wyglądzie, z krótko przystrzyżonym czarnym zarostem. Okulary zdejmuje tylko raz, gdy pada pytanie o tęsknotę za Libią. Wróciłby tam natychmiast, gdyby mógł. Nie może.

Wydusza ze mnie obietnicę, że nie podam, gdzie dokładnie mieszka i pracuje. Mogę napisać tylko tyle, że w Dolnej Saksonii, dużym landzie na północy. I zachowam dla siebie jeszcze kilka innych szczegółów.

W internecie prawie nic o El-Mszaitim nie ma, zwłaszcza o jego pobycie w Niemczech. Jego nazwisko pojawia się na liście pracowników gabinetu lekarskiego w dolnosaksońskim miasteczku. Ale to nieaktualny trop, zmienił miasto, gabinet ma już swój. Nie ma go w książce telefonicznej, trudno znaleźć jakikolwiek artykuł o nim w niemieckich portalach, choć dzieło Adela el-Mszaitiego uzyskało i w Niemczech spory rozgłos. Najpierw, gdy Libijczycy wystąpili przeciw dyktaturze. I kilka lat później, gdy jego pieśń „Zostaniemy tutaj” (po arabsku „Sawfa nabka huna”) śpiewali niechciani we wschodnich landach uchodźcy z Bliskiego Wschodu. Chór złożony z młodych imigrantów i Niemców w specyficzny sposób uczcił rocznicę powstania antymuzułmańskiej organizacji Pegida. Zaśpiewał utwór El-Mszaitiego na placu przed operą w Dreźnie, na którym lubili demonstrować zwolennicy Pegidy. Pieśń była uzupełniona niemieckim tekstem: „Żadnej Pegidy. Drezno jest nasze, Drezno jest kolorowe i dlatego nie ma tu miejsca dla nazistów. Zostaniemy tutaj”. Tę wersję „Sawfa nabka huna” śpiewali też uczniowie w kilku szkołach w mniejszych miastach Saksonii, co wywołało debatę w mediach społecznościowych. Dominowało w niej oburzenie: niewinne dzieci indoktrynuje się hymnem „islamistów”, a wszystkich przeciwników masowej migracji przedstawia się jako nazistów.

Czytaj więcej

Rymkiewicz, Tokarczuk, Twardoch. Kto wart mieszkania na Zamku

3

„Sawfa nabka huna” to hymn arabskich rewolucji, od Libii po Syrię. Dawno oderwał się od twórcy i pierwszego wykonawcy, śpiewały go gwiazdy z Egiptu, Libanu, Tunezji i Maroka. Jedno tylko nagranie pieśni, w wykonaniu egipskiego piosenkarza Ramiego Mohameda, obejrzano na YouTubie siedemdziesiąt milionów razy. Autorem nikt się nie interesuje. Tak było i w 2011 roku w jego ojczystej Libii – choć pieśń śpiewało pół kraju, radio rewolucjonistów puszczało ją w przerwach między informacjami z frontu, była dzwonkiem w telefonach, dobiegała z posterunków, samochodów, kawiarń, domów.

Nie jestem muzykalny, rzadko czuję ciarki na plecach, gdy słyszę śpiew. Ale pod koniec lutego 2011 roku w Bengazi czułem. Stałem przed kilkoma rzędami śpiewających kobiet w chustach – wdów, matek i sióstr ofiar reżimu Kaddafiego, trzymających w rękach zdjęcia młodych mężczyzn, czarno-białe, staroświeckie, wykonane przed laty. Nie trzeba było rozumieć arabskiego tekstu, by łzy same cisnęły się do oczu. To wtedy pierwszy raz usłyszałem tę pieśń, przed gmachem sądu w Bengazi, który przemienił się w siedzibę władz rewolucyjnych.

Wszyscy znali „Sawfa nabka huna”, ale nikt nie znał autora.

– To tekst wyjątkowy jak na Libię. Wyrafinowany. Tu jest prosty naród i teksty, nawet poetyckie, są proste. Aż trudno uwierzyć, że to napisał lekarz – mówiła Marta Trzopek, polska arabistka mieszkająca w Bengazi. Razem z mężem, Libijczykiem Chalifą Hamadem Miladem, przetłumaczyła dla mnie tekst pieśni na polski. Trzymam to tłumaczenie, wypisane ręcznie, równo i wyraźnie, w teczce z czerwono-czarno-zieloną flagą z półksiężycem i gwiazdą oraz arabskim napisem: „Wolna Libia. Rewolucja 17 Lutego”.

„Nie bacząc na agresję, na całą tę nienawiść

Postaramy się, aby wszyscy wiedli dostatnie życie

[…] Nie przestaniemy dążyć do celów najwyższych

I staniemy się naprawdę najlepszym wśród narodów”.

Na dole data tłumaczenia: 3 marca 2011 roku.

Trzymam w teczce także tekst oryginalny, złożony z wykorzystaniem kaligraficznych ozdobników; niektóre litery ciągną się na parę centymetrów.

4

Wolontariuszka, która pomagała zagranicznym dziennikarzom w siedzibie władz rewolucyjnych w Bengazi, obiecała mi, że dowie się, kto jest autorem pieśni. Po kilku dniach zapisała mi w notesie, który też przechowuję w prywatnym archiwum, nazwisko po angielsku: Adel Elmshaiti, z dopiskiem „doctor”. Zapisała je także po arabsku, czego wówczas nie umiałem odczytać. Opanowałem alfabet kilka miesięcy później.

Wolontariuszka nie miała pojęcia, gdzie szukać doktora El-Mszaitiego. Potem się dowiedziałem, że niegdyś pracował w najważniejszym szpitalu Bengazi, Al-Dżala, do którego w pierwszym dniu buntu przeciw Kaddafiemu w lutym 2011 zwożono rannych i zabitych, ponad dwieście ciał.

Już dawno jednak go tam nie było, pracował w Niemczech.

– Jestem tu od 2009 roku. Gdybym marzył o karierze naukowej, to sensowniej byłoby się dostać do USA czy Wielkiej Brytanii. Od strony praktycznej, pracy z pacjentem, Niemcy są dla lekarza jednak lepsze. Choć język trudny. – Doktor El-Mszaiti mówi teraz do mnie po niemiecku, dobrze, choć nie perfekcyjnie. – Gdy wyjeżdżałem z Libii, następowała tam liberalizacja. Rewolucja w 2011 roku bardzo mnie zdziwiła.

5

W kawiarni podchodzi do naszego stolika Niemka, jego pacjentka. Jest wdzięczna za skuteczną terapię, dręczyły ją bóle, a doktor El-Mszaiti to wybitny specjalista od ich zwalczania. Pacjentka nie wie, skąd pochodzi lekarz. Prawie nikt nie wie, że jest Libijczykiem i że napisał pieśń, która ma masę fanów nawet w dalekiej Malezji i Indonezji.

– Nikomu o tym nie mówię, ale większość kolegów po fachu w okolicy wie, sami się dowiedzieli. Ja skupiam się na pracy. Nie dbam o rozgłos, także w mediach społecznościowych – mówi.

Przypominam sobie, że gdy w 2011 roku znalazłem go na Facebooku, miał tam ledwie dziewiętnastu znajomych. W Libii dyktator wyłączył wówczas internet i międzynarodowe połączenia telefoniczne. Można było jedynie wysyłać SMS-y. Przekazałem w ten sposób prośbę do berlińskiego korespondenta „Rzeczpospolitej”, by skontaktował się z El-Mszaitim. Udało się. Adel powiedział korespondentowi, że pracuje w Gütersloh. Jeszcze nie ukrywał swojego miejsca zamieszkania, choć wolał pozostać w cieniu. Zaszył się na dobre parę lat później.

Przed dekadą mieliśmy kontakt facebookowy, już wtedy poznałem historię jego uwięzienia w Abu Salim. Pomagał rannym w czasie demonstracji przeciwko Kaddafiemu. Opatrywał, podawał lekarstwa. 11 kwietnia 1996 roku tuż po północy jego dom w Bengazi otoczyły policyjne samochody. Potem były tortury i kilka lat w izolacji i zapomnieniu.

– Nie miałem nic wspólnego z polityką, nie byłem żadnym opozycjonistą. Byłem studentem medycyny – mówi teraz.

Pieśń „Sawfa nabka huna” powstała, gdy po opuszczeniu więzienia wrócił na uniwersytet. Napisał ją na ceremonię rozdania dyplomów. Opowiada o Libijczyku, który kończy studia, obiecuje, że zostanie w kraju i będzie pomagał rodakom. Teraz śpiewa ją wielu absolwentów uczelni w różnych krajach arabskich.

– Muzyka to moje hobby od dzieciństwa, miałem w domu akordeon, wsłuchiwałem się w uliczny folklor Bengazi. To trochę inny akordeon niż używany w Europie, ten nie ma ćwierćtonów. W muzyce arabskiej, która jest bardziej skomplikowana, są. To był mój pierwszy instrument, drugi to ud, czyli lutnia arabska, a potem keyboard. Na instrumentach elektronicznych wszystko można zagrać. W rodzinie nie miałem profesjonalnych muzyków, choć trochę grywano. Ojciec miał sklep, ale potem nie było już można prowadzić własnych biznesów, pracował jako urzędnik.

O jego pieśni dowiedzieli się ludzie reżimu. Rok po ceremonii, na której ledwie kilkudziesięciu absolwentów wydziału medycyny słuchało pierwszego wykonania „Sawfa nabka huna”, zaproponowali, by wystąpił w telewizji Kaddafiego w specjalnym ramadanowym programie.

– Nie miałem wyjścia, zaśpiewałem, chcieli mnie przeciągnąć na swoją stronę. Syn dyktatora Saif al-Islam próbował wpuścić do kraju trochę wolności – opowiada El-Mszaiti. Ale on, gdy tylko pojawiła się okazja, wybrał emigrację.

6

Czy Niemcy to dobre miejsce dla imigranta z Libii?

– Jest tu rasizm, ale ja nie mam żadnych problemów ani moja żona i troje dzieci. Wobec nas Niemcy są raczej mili. Lekarzy się ceni, nikt im nie mówi, by sobie poszli, bo są tutaj niezbędni. Niemcy nie mogą już funkcjonować bez imigrantów. W pierwszym szpitalu, w którym mnie zatrudniono dekadę temu, ponad czterdzieści procent personelu to nie byli Niemcy. Nawet cudzoziemcy, którzy teraz nie pracują, mają przecież dzieci; one się uczą, kiedyś będą fachowcami i będą płaciły podatki. Niemcy mają mało dzieci. Przyznam, że byłem przeciwnikiem wpuszczenia w krótkim czasie miliona imigrantów w 2015 roku. Ale przecież nie można ich było zatrzymać tak po prostu, zwłaszcza że Niemcy nic nie zrobiły w sprawie wojny w Syrii. Nie można szturmującym granicę powiedzieć: „Wracajcie do siebie i umierajcie”. Niedawno znajomy internista, też pochodzący z Libii, zorganizował spotkanie z okazji Id al-Adha, Święta Ofiar. Złożyliśmy w ofierze dużego barana, piętnastu muzułmanów, sami medycy, poza Libijczykami koledzy z Libanu, Turcji, Arabii Saudyjskiej; wszyscy są dobrze wykształceni i wszyscy pracują tu dla dobra Niemców. Zdarza się, że cały personel to muzułmanie, a Niemcy to tylko pacjenci. W moim gabinecie pracują też Niemcy i dwie pielęgniarki pochodzenia tureckiego. W gronie specjalistów jest wielu Arabów, w naszym mieście: urolodzy, gastrolog i anestezjolodzy.

7

Tak jak przed laty, teraz również nawiązałem kontakt z el-Mszaitim dzięki Facebookowi.

Zagląda na swoje konto rzadko, na odpowiedzi na moje pytania czekałem po dziesięć dni. W pierwszej wiadomości podał mi nazwę miasta, w którym mieszka. Gdy tam dotarłem, poinformował mnie, że chodzi o inną miejscowość, ale położoną w pobliżu.

Kilka dni po spotkaniu dostałem wiadomość. El-Mszaitiego dręczył dokument, który mu pokazałem. To jedyny tekst w sieci, w którym występuje jego imię i nazwisko wraz z informacją, że jest muzykiem i lekarzem mieszkającym obecnie w Niemczech. Bez żadnych szczegółów. Podczas spotkania El-Mszaiti sprawiał wrażenie wstrząśniętego, że taki dokument można znaleźć w internecie. Przeglądał nerwowo kilka stron, które miałem ze sobą. Sfotografował je telefonem komórkowym.

8

Ten dokument był związany ze sprawą, która wstrząsnęła Stanami Zjednoczonymi. Z jej powodu Amerykanie dowiedzieli się o istnieniu Bengazi. Banda brodatych dżihadystów uzbrojonych w granatniki przeciwpancerne, moździerze, kałasznikowy i kanistry z benzyną zabiła w tym mieście amerykańskiego ambasadora Christophera Stevensa. Zafascynowany światem arabskim dyplomata opuścił Trypolis, w którym urzędował od paru miesięcy, by złożyć wizytę w stolicy libijskiej rewolucji. Z nieliczną ochroną odbywał spotkania w zatłoczonych miejscach, nocował w również słabo strzeżonej misji amerykańskiej w tym mieście. Był 11 września 2012 roku, jedenasta rocznica zamachów Al- -Kaidy na Amerykę. Atak na misję w Bengazi zaplanowany przez miejscowego klona Al-Kaidy trwał kilkanaście godzin. Ambasador Stevens nie żył po kilku. Przyczyna śmierci brzmi naukowo: hipoksja. Niedotlenienie. Udusił się. Osaczony w placówce dyplomatycznej słyszał, jak dżihadyści rozlewają benzynę na terakotowej posadzce, rzucają puste kanistry. Jak krzyczą wrogie słowa, podpalając lont. Rozumiał je, od dawna znał arabski.

Wstrząs był wielki. Od trzydziestu trzech lat nikt nie zabił amerykańskiego ambasadora. Jak mogło do tego dojść? W taki dzień, w takim miejscu. Pełnym fundamentalistów islamskich, podzielonych na zwalczające się frakcje, połączone jednak nienawiścią do Zachodu.

Dlaczego zignorowano ostrzeżenia? Stevens był na czarnej liście dżihadystów. Po jego śmierci musieli się tłumaczyć najważniejsi ludzie w USA, od sekretarz stanu Hilary Clinton po prezydenta Baracka Obamę. Republikanie wykorzystywali śmierć ambasadora w Bengazi w walce z demokratami.

Czytaj więcej

Prof. Rotfeld: Zachód wkroczył w etap deficytu przywództwa

9

I w tej historii pojawił się Adel el-Mszaiti, autor hymnu libijskiej rewolucji. Dokument, którego wydruk oglądał z zaniepokojeniem w kawiarni w niemieckim miasteczku, pochodzi z sądu dystryktowego Stanów Zjednoczonych dla Dystryktu Kolumbii. To opinia sędziego w sprawie Mustafy Mohameda Mufty al-Imama, oskarżonego o udział w przygotowaniach ataku na placówkę dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych w Bengazi w 2012 roku. Al-Imama amerykańscy agenci złapali pięć lat później w libijskiej Misracie i natychmiast zabrali się do przesłuchań na pokładzie cumującego w pobliżu okrętu amerykańskiej marynarki. Wśród zarzutów znalazło się wspieranie ataku terrorystycznego ze skutkiem śmiertelnym. Al-Imama skazano w styczniu 2020 roku na dziewiętnaście lat i osiem miesięcy więzienia.

Adel el-Mszaiti drobiazgowo tłumaczył mi, jak to się stało, że w pobocznym wątku sprawy Mustafy Mohameda Mufty al-Imama pojawiło się jego nazwisko. W tle słychać było szum kawiarnianych rozmów, głównie po niemiecku. Oślepiało nas słońce zachodzące nad renesansowym zamkiem.

Po kilku dniach poprosił, bym zachował tę opowieść dla siebie. Muszę to uszanować. Lepiej rozumiem, dlaczego nie może wrócić do ojczyzny, nie ciągnie go do Bengazi. Autor hymnu libijskiej rewolucji „Zostaniemy tutaj” zostaje tu, w Niemczech.

Fragment książki Jerzego Haszczyńskiego „Rzeźnia numer i jeden i inne reportaże z Niemiec”, która ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2022

Tytuł pochodzi od autora

Jerzy Haszczyński jest reportażystą i publicystą „Rzeczpospolitej”, kierownikiem działu zagranicznego gazety, specjalnym wysłannikiem w rejony ogarnięte wojną (m.in. Jugosławia, Afganistan, Irak, Gruzja, Jemen, Libia, Strefa Gazy, Ukraina). Był stałym korespondentem „Rzeczpospolitej” w Berlinie. W połowie lat 90. kierował tygodnikiem „Słowo Wileńskie” w Wilnie. W 2003 wydał zbiór reportaży „Nie tylko pani Steinbach”, a w 2012 roku reportaże o wydarzeniach w świecie islamu „Mój brat obalił dyktatora”.

Oślepiające zachodzące słońce. Gdy pierwszy raz usłyszałem tę pieśń prawie dziesięć lat temu oraz dwa i pół tysiąca kilometrów stąd, słońce też oślepiało. Wtedy nie wiedziałem, że on jest jej autorem. Potem go szukałem, zbierałem informacje, zarzucałem sieć. I również w sieci nawiązałem z nim kontakt. Upłynęła niemal dekada. Od razu go rozpoznałem wśród kilkudziesięciu gości najbardziej znanej kawiarni tego niemieckiego miasteczka. Choć był w okularach przeciwsłonecznych i czapeczce bejsbolowej. Choć przy wielu stolikach siedzieli mężczyźni pochodzenia arabskiego. Jak on.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS