Prof. Rotfeld: Zachód wkroczył w etap deficytu przywództwa

Droga do budowania Polski bezpiecznej, silnej i nowoczesnej prowadzi przez wykorzystanie wielostronnych instytucji międzynarodowych. Nie ma lepszego wyboru niż umacnianie siły wewnętrznej kraju oraz zwartości Unii Europejskiej i NATO – mówi Jerzemu Haszczyńskiemu prof. Adam Daniel Rotfeld, były szef naszej dyplomacji.

Publikacja: 30.10.2020 10:00

Prof. Rotfeld: Zachód wkroczył w etap deficytu przywództwa

Foto: Rzeczpospolita

Plus Minus: Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych 3 listopada uchodzą za niezwykle ważne. Czy po tym, kto wygra, dowiemy się, w jakim świecie żyjemy?

Powszechne jest przekonanie, że prezydentura Donalda Trumpa przyśpieszyła spadek przywódczej roli USA w świecie. Przyczyny tego stanu rzeczy mają głównie charakter wewnętrzny. Hasło „Make America Great Again" („Uczyńmy Amerykę znów wielką") opierało się na jego biznesowym doświadczeniu i transakcyjnym podejściu do polityki bezpieczeństwa. Ameryka – w jego rozumieniu – ponosi nadmierne koszty. Skoro produkt krajowy brutto (PKB) Niemiec i innych państw Europy Zachodniej jest wysoki, to należy stosownie podnieść poziom ich wydatków na zbrojenia.

Istotnym elementem w procesie podejmowania decyzji był też narcyzm i promocja własnej osoby. Trump zrażał do siebie nawet tych, którzy mieli bliskie poglądy albo wręcz tożsame. Jak John Bolton, kompetentny, doświadczony, zaliczany do grupy jastrzębi; poszukiwał rozwiązań opartych na sile, ale bez jej użycia. Wydawało się, że znajdą wspólny język, stało się coś odwrotnego – wytrzymał niewiele ponad rok w roli doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa.

A wynik wyborów jest przewidywalny? I co będzie, jeżeli Trump wygra?

Rozmawiamy ponad tydzień przed wyborami, wynik nie tylko nie jest do przewidzenia, ale wiele wskazuje na to, że jego definitywne ustalenie zajmie wiele czasu, jeśli pierwsze obliczenia okażą się dla Trumpa niekorzystne. Ze względu na specyfikę systemu wyborczego w USA – można wygrać, mając znacznie mniej zdobytych głosów niż rywal.

Jeżeli Trump wygra, to będzie jeszcze bardziej nieprzewidywalny. Nie będzie już musiał myśleć o następnej kadencji. Będzie robił to, co chce, podważając rolę instytucji, które są filarami amerykańskiej demokracji, jak pojmował ją już 175 lat temu Alexis de Tocqueville. Będzie je nadal dewastował. W efekcie nastąpi też dalsza erozja porządku międzynarodowego, ponieważ prezydent Trump jest otwartym przeciwnikiem multilateralizmu, czyli respektowania takich instytucji i struktur ukształtowanych po drugiej wojnie światowej, jak np. system wyspecjalizowanych organizacji ONZ, WHO, UNESCO etc. Najważniejszym elementem tej dekompozycji jest wyzwanie rzucone sojusznikom w Europie, co bezsprzecznie osłabiło transatlantycką wspólnotę demokratycznych państw. Doszło do tego po raz pierwszy po drugiej wojnie światowej.

Sprawa zwiększenia wydatków zbrojeniowych w NATO znajdowała się na porządku dziennym w sojuszu od wielu lat. Fakt, że Stany Zjednoczone ponoszą 70 proc. kosztów, a pozostałe państwa członkowskie ok. 30 proc., wymaga pewnego wyjaśnienia. Te ogromne koszty, które Ameryka ponosi, są związane z jej globalną strategią zapewnienia stabilizacji i bezpieczeństwa w różnych regionach świata. Cele i zadania sojuszu Północnoatlantyckiego są skromniejsze: ma on zapobiec użyciu siły i próbom jej użycia przez potencjalnego agresora przeciwko państwom członkowskim. Stany w ostatnich latach znacznie bardziej interesują się zagrożeniami w regionie Pacyfiku niż Atlantyku, bardziej Półwyspem Koreańskim i Tajwanem niż Europą. W percepcji amerykańskiej Europa jest nie tylko bezpieczna, ale zdolna do ponoszenia zwiększonych wydatków na własną obronę. Z zobowiązań przyjętych w ramach wspólnoty demokratycznych państw wynika, że USA mogą liczyć na lojalność Europy z założeniem, że Europa może liczyć na to samo – na zasadach wzajemności i lojalności – ze strony amerykańskiego sojusznika. Do tej pory tak to funkcjonowało. Największym, choć – jak sądzę – niezamierzonym błędem niefortunnych wypowiedzi Trumpa było podważenie jedności wspólnoty transatlantyckiej. Podobnie w sprawach Unii zachował się premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson. Świat zachodni niepostrzeżenie wszedł w pewien etap, który można określić jako deficyt przywództwa.

A było coś dobrego w polityce międzynarodowej Trumpa?

Bezsprzecznie. Warto pamiętać, że polityka zagraniczna nie jest zbiorem spektakularnych enuncjacji, tweetów i deklaracji. Nie rozwija się też od jednego wyrazistego wydarzenia do następnej jeszcze ważniejszej wizyty czy spotkania. Polityka bezpieczeństwa jest procesem. Poprzednicy w Białym Domu – Barack Obama, George Bush, a w szczególności Bill Clinton – budowali bezpieczeństwo oparte na wspólnych wartościach, którymi w największym skrócie są demokracja, pluralizm polityczny, rządy prawa oparte na trójpodziale władzy, respektowaniu praw człowieka i praw mniejszości oraz swobód obywatelskich. Ilustracją takiej strategii było zwołane w Warszawie w 2000 r. – z inicjatywy Madeleine Albright i Bronisława Geremka – spotkanie ministrów spraw zagranicznych 108 państw, którzy uruchomili proces pod hasłem „Ku wspólnocie demokracji".

Elementem ciągłości w polityce Trumpa było to, że USA i NATO podjęły decyzję o dyslokacji wojsk na te obszary Europy, na których pojawiły się nowe zagrożenia. Zachód po zakończeniu zimnej wojny i rozpadzie ZSRR już nie kończy się na Łabie. Decyzje w tej sprawie podejmowane były z rozwagą, by zapewnić bezpieczeństwo nowych członków sojuszu, ale w taki sposób, by nie były przez Rosję postrzegane jako zagrożenie w pobliżu jej granic.

Przecież tak naprawdę nie są zagrożeniem.

Powiem więcej: Rosja nigdy nie miała tak bezpiecznych granic zachodnich, jak ma teraz. Rosjanie wiedzą to lepiej od nas obu, że ostatnią rzeczą, której by chciał Sojusz

Północnoatlantycki, jest konflikt z nią. Na początku przemian w naszym regionie, w USA i w Europie Zachodniej popularna była teza, że interesy Rosji mają priorytet. Wysunięto wtedy hasło „Russia first" („Najpierw Rosja"). W rokowaniach z Polską zwracano uwagę, czy nasza akcesja do sojuszu nie będzie budzić zastrzeżeń ze strony Moskwy, czy nie skłoni jej do obrania antyzachodniego kursu. Podczas pierwszej wizyty w Polsce prezydenta Borysa Jelcyna (sierpień 1993 r.) podpisana została deklaracja, w której Rosja i Polska wprowadziły parafrazę zdania z pierwszej zasady Aktu Końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, zgodnie z którym: „Państwa uczestniczące (...) mogą być lub nie być stroną międzynarodowych umów sojuszniczych". Ta zdawałoby się oczywista konstatacja była wówczas interpretowana w taki sposób, że prezydenci obu naszych państw otworzyli dla Polski i innych krajów regionu drogę do NATO.

Co prawda dwa tygodnie później Jelcyn w poufnym liście do przywódców czterech zachodnich mocarstw wyjaśniał, że osobiście nie uważa NATO za sojusz wrogi, ale w szerokich kręgach rosyjskiego społeczeństwa utrzymuje się bardzo krytyczny stosunek do NATO, nawet w jego „najbliższym otoczeniu". Jelcyn pisał: „Opowiadamy się za sytuacją, w której stosunki między naszym krajem a NATO byłyby o kilka stopni cieplejsze niż te między sojuszem a Europą Wschodnią". Dalej postulował, aby „wspólnie z NATO zaproponować państwom Europy Wschodniej oficjalne gwarancje bezpieczeństwa, które zapewniłyby im suwerenność, integralność terytorialną, nienaruszalność granic i zachowanie pokoju w regionie".

Jaką wartość miałyby takie gwarancje, najlepiej świadczy Memorandum Budapeszteńskie z 1994 r., w którym mocarstwa jądrowe (Rosja, USA, Wielka Brytania) zapewniły Ukrainę, że w zamian za wyrzeczenie się dyslokowanej na jej terytorium poradzieckiej broni jądrowej otrzymuje uroczyście proklamowane wszystkie możliwe zapewniania suwerenności, integralności, nienaruszalności. Po inkorporacji Krymu do Rosji sygnatariusze tego dokumentu nie spełnili żadnego z tych przyrzeczeń. Po czasach Gorbaczowa i Jelcyna nastąpiła bowiem w Rosji fundamentalna zmiana. W otwarty sposób demonstrowane są imperialne ambicje, zgodnie z którymi państwa sąsiadujące z Rosją należą do jej strefy „uprzywilejowanych interesów". Są one określane jako „limitrofy". Tak w czasach cesarstwa rzymskiego nazywano państwa przygraniczne, które miały obowiązek podporządkowania się strategii Rzymu, a nawet utrzymywania na swoim obszarze rzymskich obozów wojskowych.

Czy administracja Trumpa podjęła decyzje neutralizujące te zagrożenia?

Tak. Donald Trump jest tym prezydentem USA, który sfinalizował dwie sprawy: bezwizowego ruchu obywateli Polski do USA i dyslokacji wojsk amerykańskich na nasze terytorium. Przy tym Amerykanie nie naruszyli Aktu Stanowiącego między Rosją a NATO podpisanego w 1997 r. w Paryżu przez ówczesnego sekretarza generalnego sojuszu Javiera Solanę i rosyjskiego premiera Jewgienija Primakowa. Akt ten poprzedził decyzję o rozszerzeniu paktu. Zakłada on, że NATO nie będzie dyslokować znaczących sił na obszar nowo przyjętych państw. Amerykańskie jednostki na naszym terytorium spełniają kryteria przewidziane porozumieniem z Paryża: nie są to formacje znaczące i dyslokowane są na zasadzie rotacyjnej. Gdyby nawet obecność amerykańska była w Polsce dwu- czy trzykrotnie większa, nadal nie byłaby to obecność znacząca.

Były też inne kroki, które ocenia pan pozytywnie?

Zapewne nie byłoby porozumienia między Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi bez osobistego zaangażowania Trumpa. Może ono sprzyjać w perspektywie stabilizacji na Bliskim Wschodzie. Nie bez znaczenia były też rozmowy Trump–Kim Dzong Un. Co prawda oprawa i nadany rozgłos sprawiły, że oczekiwania związane z tymi spotkaniami były niewspółmierne większe niż osiągnięte rezultaty. Był to kolejny krok po wizytach w Korei Północnej byłego prezydenta Jimmy'ego Cartera, sekretarza obrony Williama Perry'ego i sekretarz stanu Madeleine Albright. Wspominam o tych wcześniejszych wysiłkach, bo ich aktorzy działali dyskretnie i w różnych okresach skutecznie uświadamiali przywódcom Korei Północnej, że nie mogą ignorować oczekiwań świata w sprawie ograniczenia swojego programu jądrowego.

Nie padła nazwa „Chiny". A w ich sprawie Trump dokonał największego zwrotu. Czy gdyby Biden wygrał, robiłby to, co obecny prezydent?

Chiny to, jak mówią Niemcy, „ein Kapitel für sich", rozdział sam w sobie. Na naszych oczach, w ciągu niespełna jednego pokolenia, zmieniły się z państwa, które deklarowało, że należy do świata rozwijającego się i nie pretenduje do rywalizacji z innymi potęgami, dokonały w historycznie krótkim czasie skoku w nowoczesność i urosły do roli wielkiego gracza.

Stały się globalnym mocarstwem i głównym rywalem USA, przede wszystkim na płaszczyźnie gospodarczej oraz w zakresie nowych technologii cyfrowych. Reakcja Trumpa była – podobnie jak w wielu innych sprawach – radykalna do tego stopnia, że wypowiedział wojnę handlową. Uznał, że USA nie będą największym importerem chińskiej produkcji, jeśli import ten nie będzie równoważony eksportem amerykańskiej produkcji do Chin. Zdecydował się postawić tamę nowej jakościowo ekspansji Chin w sferze najnowszych technologii. Podejście to wynika, jak można sądzić, ze swoistego dysonansu poznawczego. Z Chinami nie można rozmawiać tak, jak z Koreą Północną czy nawet z Iranem. Chiny to nie tylko rywal, ale też główny partner USA. Należy we wzajemnych relacjach przyjmować je takimi, jakie są. Można kierować się w tej mierze rekomendacjami, które pozostawił w swej spuściźnie Zbigniew Brzeziński i zaleceniami Henry'ego Kissingera, który za czasów Nixona w pierwszej połowie lat 70. zapoczątkował nową politykę wobec Pekinu. Sygnalizował też gotowość doradzania obecnej administracji. Z Kissingerem spotykałem się kilka razy w ostatniej dekadzie i z własnej inicjatywy podejmował ten wątek. Myślę, że jeżeli wygra Biden, Ameryka dokona pewnej korekty – może nie tyle co do istoty polityki wobec Pekinu, ale zmieni się styl i sposób jej uprawiania.

Zaskoczył mnie pan, sporo ekspertów chwali właśnie politykę Trumpa wobec Pekinu, może nie wszystkie metody, ale jednak to doceniają. Bo Chiny zagrażają przynajmniej części świata nie tylko gospodarczo. I coś z tym trzeba zrobić. Pan mówi, że nic nie można na nich wymusić. To tak jakbyśmy mieli się godzić na wszystko, co robią Chińczycy.

To nieporozumienie. Chiny nie są państwem demokratycznym i zapewne jeszcze długo nie obiorą demokratycznego sposobu sprawowania władzy. Stawiają wyżej zasady Konfucjusza niż Monteskiusza. Tego nie zmienimy. Cywilizowany świat nie może jednak milcząco godzić się z faktem, że – wbrew przyjętym uniwersalnym normom prawa międzynarodowego – podjęły działania zmierzające do eliminacji mniejszości religijnych i wynaradawiania Ujgurów. Swoje możliwości w zakresie nowych technologii cyfrowych wykorzystują do systemowej inwigilacji całego społeczeństwa na niespotykaną skalę. Kraj ten stoi przed ogromnymi wyzwaniami, jak zapewnienie prawie półtoramiliardowej ludności zaopatrzenia w wodę pitną, energię, żywność. Również czynnik demograficzny sprawia, że Chiny obrały autorytarny, a po części totalitarny sposób sprawowania władzy. Niemniej, jeśli łamią zasady prawa międzynarodowego, do przestrzegania których są zobowiązane, jak każde inne państwo, to społeczność międzynarodowa nie może pozostać obojętna i nie reagować.

Przy tym obawy związane z polityką chińską wynikają w znacznym stopniu z tego, jak sobie wyobrażamy rolę, którą Pekin będzie odgrywał za 15 czy 20 lat, jeśli nie wyznaczymy czerwonej linii, której nie może przekroczyć. Z tego względu powinniśmy się skupić na poszukiwaniu rozwiązań, które są do przyjęcia dla nich i dla nas. Rzecz w tym, że wielkie narody i mocarstwa mają równie wielkie oczekiwania w sprawie respektowania ich specyfiki i godności. Najbardziej obawiam się zmian zachodzących wewnątrz Chin – narastającej arogancji, nacjonalizmu i szowinizmu. Może to popychać je do ekspansjonizmu nie tylko wobec najbliższego otoczenia, ale również wobec wielu innych regionów. Sygnały takiej polityki odnotowują obserwatorzy i eksperci w Australii, jak również w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej, a nawet na Bliskim Wschodzie i w Europie.

Ale gdyby zrobiły kolejny krok i zagroziły Tajwanowi, postanowiły w praktyce zrealizować zasadę jednych Chin, to jaka powinna być reakcja Zachodu, nie tylko Stanów?

Tajwan przeszedł inną drogę niż Chiny kontynentalne. Po porażce Partii Narodowej (Kuomintangu), założonej przez Sun Yats-Sena, w wojnie domowej z komunistami, rząd nacjonalistyczny Czang Kaj-szeka przeniósł się w 1949 roku do Tajpej na Tajwanie. Jako dyrektor Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) odwiedziłem w latach 90. Tajwan na zaproszenie władz Tajpej. Podczas spotkania z prezydentem Republiki Chińskiej Lee Teng-hui spytał, co mnie najbardziej zaskoczyło w czasie tej wizyty. Powiedziałem, że oczekiwałem, iż na każdym placu będzie pomnik Czang Kaj-szeka, a zobaczyłem tylko jeden. On na to: „To trafne spostrzeżenie, bo my odchodzimy od polityki nacjonalizmu. Jest pan z Europy, gdzie doświadczyliście zbrodni nacjonalizmu niemieckiego, chciałbym pana ostrzec, że nacjonalizm chiński może być równie niebezpieczny albo i większy niż ten, co był w Niemczech". Odpowiedziałem, że może byłby większy, bo Chiny są większe, ale trudno mi sobie wyobrazić, by dokonały większych zbrodni, niż dokonały Niemcy. „Chiny komunistyczne, jeżeli nie zostaną powstrzymane, mogą stać się zagrożeniem dla całego świata" – powiedział.

Tajwan ma ogromne powiązania gospodarcze z Chinami kontynentalnymi. Myślę, że obecny modus vivendi i rozwiązanie „jeden naród, dwa kraje" jest dla Pekinu korzystne. Tajwan postrzegany jest w Pekinie jako swoiste laboratorium funkcjonowania nowoczesnego chińskiego państwa opartego na rządach prawa i z dynamiczną gospodarką. Zresztą myślenie w Chinach ma inny wymiar czasowy niż w Europie. W kategoriach stuleci, a nawet tysiącleci.

Sam pan mówił, że w ciągu pokolenia zaszły nieprawdopodobne zmiany w Chinach. Następuje wielkie przyśpieszenie, widać, że Pekin nie akceptuje zasady dwóch systemów w odniesieniu do Hongkongu. Może nie myśli już w kategoriach stuleci i Tajwan może być zagrożony znacznie szybciej?

W strategicznym długofalowym myśleniu należy brać pod uwagę różne scenariusze, również najgorsze (the worst case scenario). Jednak w praktyce preferuję podejście pragmatyczne: dopóki nie mam dowodów, dopóty zakładam, że można zapobiec najgorszemu scenariuszowi. Powtarzam: należy współpracować z Chinami takimi, jakie są, ale przyjąć też do wiadomości, że historia przyśpieszyła kroku w całym świecie, również w Chinach.

Wielu polityków i analityków ignoruje istotne zmiany pokoleniowe. Każda generacja na nowo tworzy system własnych wartości, reguł zachowania. Sądzę i wierzę, że Chiny, które w tak krótkim czasie stworzyły tak potężną technologię – co kilkadziesiąt lat temu było niewyobrażalne – będą gospodarowały niezwykle rozsądnie swoim kapitałem intelektualnym, czyli nowymi pokoleniami. Setki tysięcy młodych Chińczyków wyjeżdżało na studia do Australii, Stanów Zjednoczonych, Nowej Zelandii. Większość z nich ma tak głębokie przywiązanie do tradycji i kultury oraz poczucie przynależności do wspólnoty, że wracali do ojczyzny, choć mogliby pozostać w krajach bogatszych i zasobniejszych. To nowe, dobrze wykształcone pokolenie młodych Chińczyków było mądrą zachodnią inwestycją w rozwój Chin i one mają tego świadomość. Przez tysiąclecia się izolowały. Chiński Mur był tego symbolem. Chiny wchłaniały kulturę tych sąsiednich narodów, z którymi prowadziły wojny. Na tym polegała ich specyficzna mądrość. Teraz wchłaniają technologię Zachodu i to z nadspodziewanym sukcesem. Myślę, że cywilizacja Zachodu przyśpieszy wewnętrzne przemiany w Chinach. Jakkolwiek, nic nie jest przesądzone.

Mam przed oczami trzy pana książki. „Myśli o Rosji", o Rosji już trochę mówiliśmy, jeszcze wrócimy. Poza tym „Polska w niepewnym świecie" i „W poszukiwaniu strategii". Może połączymy te dwa tytuły. I spytam, czy my w Polsce zastanawiamy się nad strategią wobec Chin czy wobec zagrożeń dla Zachodu? Czy jesteśmy tak sobą zajęci, że nie?

Z natury rzeczy strategiczne myślenie wyrasta z doświadczeń przeszłości. Są tacy, co uważają, że źródłem, z którego powinniśmy korzystać, było rozwijanie polskiej państwowości w czasach piastowskich. Apogeum były rządy Kazimierza Wielkiego. Był to jedyny król, który – zasłużenie – dostał przydomek Wielki. Na czym polegała wielkość? Skupił się na przyśpieszeniu rozwoju wewnętrznego państwa, na jego dobrej organizacji, na budowie miast, dróg.

Z tym konfrontowana jest często strategia nawiązania czy powrotu do idei Jagiellonów skierowana na Wschód.

I co pan wybiera?

Ani jedno, ani drugie nie powinno stanowić fundamentu i punktu wyjścia w myśleniu

o strategii Polski na XXI i XXII wiek. Niezwykle ważne jest rozpoznanie potencjału własnego państwa. Po fundamentalnej zmianie w 1989 roku do mniej więcej 1991 roku na czele państwa znalazła się grupa ludzi, którzy reprezentowali najlepsze cechy wyrastające z polskiej tradycji, polskiej myśli politycznej. Zakładali, że trzeba się zająć jak najszybszym rozwojem wewnętrznym, bo od tego zależy przyszłość narodu i państwa. Ze wszystkimi sąsiadami układali stosunki poprawne, a jeżeli to możliwe, bliskie i sojusznicze. I to się udało w sposób nadzwyczajny. Polska stała się wzorem dla regionu i nie tylko. To nie był przypadek, że najpierw szefem Parlamentu Europejskiego, a potem Rady Europejskiej zostali dwaj byli polscy premierzy.

W poszukiwaniu strategii powinno się kierować dewizą prezydenta Finlandii Urho Kekkonena: „szukać przyjaciół blisko, a wrogów daleko". Tak postąpiłem, gdy jako szef MSZ w rządzie Marka Belki miałem pewien wpływ na formułowanie strategii wobec naszych dwóch największych sąsiadów, Niemiec i Rosji. Wychodziłem z założenia, że polska strategia powinna polegać na tym, by relacje między Warszawą i Berlinem oraz Warszawą i Moskwą były równie dobre, a jeśli to możliwe, lepsze niż te między Berlinem a Moskwą.

Dlaczego?

W polskiej pamięci od stu lat pozostaje to, co nazwałbym zmorą – „duch Rapallo". To w tym uroczym włoskim miasteczku dwa mocarstwa – przegrane

i zmarginalizowane po pierwszej wojnie światowej

– porozumiały się kosztem Polski. Ciągiem dalszym była inna diabelska zmowa zawarta w 20 lat później

(23 sierpnia 1939 roku), która przeszła do historii pod nazwą paktu Ribbentrop-Mołotow. W budowaniu strategii dla Polski należy zapobiegać najgorszemu scenariuszowi, czyli osamotnieniu w obliczu potencjalnego zagrożenia. Służy temu optymalnie umacnianie naszej pozycji w Unii Europejskiej i NATO. Budowanie dobrych relacji z USA ma znaczenie fundamentalne, ale państwa średnie i małe muszą mieć instytucjonalne wsparcie większej wspólnoty państw. Porozumienia, które podpisaliśmy z Unią i NATO, to są ramy i struktura, które należy wypełnić treścią i codziennym wysiłkiem z myślą o dzisiejszych i następnych pokoleniach. Oznacza to wykorzystanie obu struktur do polepszenia naszej pozycji w świecie.

UE to nie tylko sprawy gospodarcze, to coś znacznie więcej, to modernizacja nie tylko poprzez budowę autostrad i oczyszczalni ścieków. To także kształtowanie norm odpowiadających społeczeństwu nowoczesnemu, poczynając od etykiet z wyliczeniem składu i kalorii na towarach w supermarkecie. Tego dawniej nie było również w Portugalii czy Francji, a dziś obowiązuje w całej Unii. Traktujemy to jak coś oczywistego. Obrażanie się na Unię, porównywanie Brukseli do „moskiewskiej centrali", występowanie w roli państwa, które będzie blokowało podejmowanie wspólnych decyzji, może przynieść w końcu skutki odwrotne od zamierzonych.

Droga do budowania Polski bezpiecznej, silnej i nowoczesnej prowadzi przez wykorzystanie wielostronnych instytucji międzynarodowych. Nie ma alternatywy i lepszego wyboru niż umacnianie siły wewnętrznej Polski oraz zwartości Unii Europejskiej i NATO. Multilateralizm jest skuteczniejszym instrumentem niż drogi na skróty. Zarzuty, że te instytucje nie są skuteczne, oznaczają w istocie krytykę adresowaną do samych siebie.

Pan jako minister chciał się kierować zasadą, że stosunki Warszawa–Berlin i Warszawa–Moskwa mają być lepsze niż stosunki Berlin–Moskwa. To się na pewno nie udało. Czy mamy się zatem obawiać nowego Rapallo?

To się nie udało. Jednak nie ze względu na błędną politykę Polski. Stało się tak, bo w Rosji zwyciężyły silne tendencje neoimperialne. Zwyciężyły dlatego, że Rosja ma bardzo poważny problem z rozwojem wewnętrznym. Jej gospodarka nie odpowiada rosyjskim ambicjom, ani nie nadąża za tempem rozwoju najważniejszych państw i sąsiadów. Były okresy w ostatniej dekadzie, gdy rozwój był tam poniżej średniej światowej. Jest to o tyle dziwne, że Rosja dokonała skoku w zakresie nowoczesnych technologii na potrzeby uzbrojenia. Innymi słowy powiodła się militaryzacja gospodarki, a nie modernizacja, która wymaga znacznie głębszych reform. W efekcie, nastąpił spadek stopy życiowej.

Rosja wybrała model rynkowy, ale weszła w koleiny gospodarki radzieckiej, której kryzys stał się przyczyną katastrofy gospodarczej ZSRR. Jak pisano w latach Gorbaczowa: „Rosja zazbroiła się na śmierć". Dziś powróciły tęsknoty, by ogromnym państwem zarządzać jak sowchozem. Sygnałem ostrzegawczym są rządy Łukaszenki na Białorusi. Rosjanie zadają sobie pytanie: Jak to jest, że produkujemy hiperdźwiękowe rakiety

i samoloty, a nie możemy zaspokoić potrzeb zwykłych gospodarstw domowych i podnieść poziomu życia społeczeństwa? Odpowiedź w pewnej mierze sprowadza się do tego, że zbrojenia i cały kompleks wojskowo-przemysłowy funkcjonują tam w obiegu zamkniętym, utajnionym. Nie ma przepływu i przełożenia produkcji wojskowej na potrzeby cywilne.

W Stanach Zjednoczonych w zakładach należących do korporacji prywatnych produkuje się czołgi i traktory, rakiety i wagony. Amerykanie dla potrzeb wojskowych wynaleźli i internet, i GPS po to, by amerykańscy lotnicy, gdy się katapultują w górach Afganistanu czy Pakistanu, mogli być odwiezieni do szpitala. Po krótkim czasie GPS-y przeszły do użytku cywilnego, mają je wszystkie samochody. Jeżeli jakiś produkt jest wykonany dla wojska za pieniądze z budżetu państwa, to w szybkim czasie nakłady te zwracają się z wielomiliardowym zyskiem budżetowi i społeczeństwu, korzysta z tego nie tylko Ameryka, ale i reszta świata.

W Rosji rakiety ani czołgu ludzie nie potrzebują do życia w czasach pokoju. Za Jelcyna próbowano temu zaradzić, ale dawało to niekiedy efekt komiczny. Od rosyjskich naukowców dostałem w prezencie samowar wyprodukowany w Tule, z bogatym ornamentem ludowym. W domu rozkręciłem go i okazało się, że najważniejszy element – rura, która rozprowadza ciepło – to łuska z wielkokalibrowego pocisku produkowanego w sąsiednim zakładzie zbrojeniowym. Pocisk musi wytrzymać wysokie ciśnienie, łuska jest z najlepszej stali. Taki samowar był bardzo drogi. W ten sposób wcielano popularne wtedy biblijne proroctwo z Księgi Izajasza: „Przekujemy miecze na lemiesze".

Dręczy mnie jeszcze to Rapallo. Czy to nie jest tak, że Niemcy są jednak bardzo zainteresowane dobrymi stosunkami z Rosją? Widać to po słabej reakcji na próbę otrucia Aleksieja Nawalnego czy na wydarzenia na Białorusi, w których Moskwa odgrywa znaczącą rolę.

Gdy słyszę, że Niemcy są z natury prorosyjskie, to przypomina mi się wydarzenie z czasu, gdy sprawowały przewodnictwo w Unii Europejskiej w roku 2007. W tym półroczu sprawują je po raz kolejny. Wtedy spotkanie na szczycie UE–Rosja odbywało się w Samarze. Angela Merkel – tyle lat upłynęło, a nadal jest kanclerzem – powiedziała wówczas prezydentowi Władimirowi Putinowi, że zanim przystąpi do rozmów w sprawie rozwoju stosunków Unii z Rosją, Moskwa musi znieść blokady nałożone na dostawy polskich artykułów rolnych. Unia nie będzie tolerować dyskryminacji Polski. Nikt pani Merkel tego nie nakazywał, zrobiła to w interesie naszego kraju i Unii.

Wspomniał pan o Nawalnym, a to Angela Merkel wydała polecenie, by został przewieziony do berlińskiego szpitala, uratowany. To ona postawiła sprawę zbadania Nawalnego przez wybitnych toksykologów, którzy stwierdzili definitywnie, że były w jego krwi substancje z grupy nowiczok. To Merkel uważała, że UE powinna zająć jednoznaczne stanowisko, że takie działanie jest sprzeczne z normami prawa, zasadami moralności i cywilizacji. Jest prawdą, że są w Niemczech wpływowe siły prorosyjskie, zainteresowane tym, by rurociąg Nord Stream uczynił z Niemiec główną stację rozprowadzającą rosyjski gaz po całej Europie. Jednak w sprawie relacji z Rosją zdania są w Niemczech podzielone. W XIX wieku, kiedy były ambasador w Petersburgu Otto von Bismarck został kanclerzem, chciał postawić na dobre stosunki z Rosją, ale ona wtedy wybrała bliskie relacje z innymi mocarstwami.

Ja mam jednak wrażenie, że siły prorosyjskie w Niemczech dominują. Rozmawiałem niedawno z premierem Saksonii Michaelem Kretschmerem z partii pani Merkel. On mówi otwarcie, że sankcje wobec Moskwy nie mają sensu, że Niemcy muszą mieć bardzo dobre stosunki z Rosją i że tak uważają szefowie wszystkich wschodnich landów. Taka prorosyjska frakcja jest nie tylko w byłej NRD.

W byłej NRD w naturalny sposób jest silniejsza. Tamtejsze społeczeństwo miało przez lata stosunki przede wszystkim ze Związkiem Radzieckim. Powiadają, że przyzwyczajenie to druga natura. Ale takie postawy przeważają w niemal wszystkich krajach południowej Europy, w Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii. Byłem świadkiem, z jak wielkim podziwem odnosił się do prezydenta Rosji Silvio Berlusconi, co wywoływało nieukrywane zakłopotanie siedzącego obok mnie jednego z byłych włoskich premierów. We Francji podobnym uczuciem darzy przywódcę Rosji Marine Le Pen. Są też tacy politycy w Wielkiej Brytanii.

Z różnych powodów. Nie na ostatnim miejscu wskazałbym na skorumpowanie elit przez wielkie rosyjskie koncerny.

Odwołam się do opublikowanych niedawno dzienników Donalda Tuska „Szczerze". W jego zapiskach powraca ten wątek, o który pan pyta. Tusk wypominał swoim partnerom, szefom państw i rządów tę wyrozumiałość wobec Rosji. Ta postawa wynika też z faktu, że oni uważają, iż Rosja była, jest i będzie niedemokratyczna. W związku z tym Unia musi utrzymywać z nią silne powiązania gospodarcze, by nie sprzyjać rosyjskiej wrogości i nie doprowadzić do konfliktu zbrojnego. W rosyjskich oficjalnychi nieoficjalnych enuncjacjach trzeba odróżnić warstwę werbalną, deklaratywną od tego, co jest  istotnym przesłaniem i czym są zatroskani. W moim przekonaniu, rosyjskie elity polityczne mają pełną świadomość poważnych słabości swego państwa. Z tego względu obrały strategię osłabiania partnerów, dyskredytowania zachodnich instytucji, rozbijania jedności demokratycznych wspólnot Zachodu. Słaba Unia, spory między USA i Europą oraz oskarżanie o wszystkie grzechy NATO i marginalizowanie sojuszu to niezmienna strategia od lat 40. ubiegłego wieku po dzień dzisiejszy. Na zwartej i dynamicznej Unii oraz silnym NATO Polsce powinno zależeć bardziej niż jakiemukolwiek członkowi obu tych instytucji. 

Prof. Adam Daniel Rotfeld – profesor nauk humanistycznych, wykładowca na wydziale „Artes Liberales" Uniwersytetu Warszawskiego, w 2005 r. minister spraw zagranicznych w rządzie Marka Belki. Autor m.in „W poszukiwaniu strategii" (2018)

Plus Minus: Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych 3 listopada uchodzą za niezwykle ważne. Czy po tym, kto wygra, dowiemy się, w jakim świecie żyjemy?

Powszechne jest przekonanie, że prezydentura Donalda Trumpa przyśpieszyła spadek przywódczej roli USA w świecie. Przyczyny tego stanu rzeczy mają głównie charakter wewnętrzny. Hasło „Make America Great Again" („Uczyńmy Amerykę znów wielką") opierało się na jego biznesowym doświadczeniu i transakcyjnym podejściu do polityki bezpieczeństwa. Ameryka – w jego rozumieniu – ponosi nadmierne koszty. Skoro produkt krajowy brutto (PKB) Niemiec i innych państw Europy Zachodniej jest wysoki, to należy stosownie podnieść poziom ich wydatków na zbrojenia.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi