Iran płonie. Starcy rozprawiają się z młodymi

Przez Iran przetaczają się protesty. I choć ulice spłynęły krwią, a świat solidarnie śle wyrazy sympatii z protestującymi, to niewiele wskazuje, by ta „rewolucja” miała szanse powodzenia.

Publikacja: 21.10.2022 10:00

Protesty po śmierci 22-letniej Mahsy Amini przybrały rewolucyjną formę. Towarzyszy im często palenie

Protesty po śmierci 22-letniej Mahsy Amini przybrały rewolucyjną formę. Towarzyszy im często palenie hidżabów. Jak podczas demonstracji na ulicach Teheranu, 1 października (na zdjęciu)

Foto: Getty Images

Taśma numer jeden: Mahsa Amini

Wystarczy rzut oka na kilka dostępnych w sieci zdjęć: 22-latka z położonego w irańskim Kurdystanie Saghghezu nosiła się tak, jak olbrzymia większość dziewcząt w bogatszych dzielnicach irańskiej klasy średniej i biznesowego establishmentu. Nonszalancko zsunięta niemal na czubek głowy chusta, swobodnie narzucona bluza, odsłonięta szyja, mocny makijaż, starannie ułożona fryzura. Iranki od lat testują granice swobody obyczajowej, jakie są w danej chwili akceptowalne dla reżimu.

W ostatnich miesiącach granice te przesunęły się na niekorzyść kobiet. Gasht-e Ershad – czyli Patrole Przewodnictwa, wiadomo: islamskiego, pod rządami stosunkowo nowego jeszcze prezydenta Ebrahima Raisiego mają swoje pięć minut. Poprzednik Raisiego, jak spekulowano, chciał tę obyczajową policję rozwiązać. Raisi zafundował Patrolom renesans: podniósł budżet formacji i płace, zatrudnił nowych funkcjonariuszy i funkcjonariuszki. Na ulicach największych miast miało się ich pojawić w tym roku około 7 tysięcy.

Mahsa Amini, stając 13 września naprzeciw Patrolu, być może zlekceważyła poczucie misji oraz własnej wagi, jakie mieli funkcjonariusze. Może uznała, że może wdać się z nimi w kłótnię, a może zakpiła z powagi, z jaką traktowali swoje zadanie sprawdzania, ile tam pod chustą widać. Dość, że z nagrania zrobionego przez jedną z przyjaciółek wynika, że członkowie Patrolu zaczynają szarpać i popychać zatrzymaną, padają razy pałkami, ktoś uderza jej głową o karoserię furgonu. W aucie prawdopodobnie bicie kontynuowano, może też w areszcie. Zresztą wkrótce po przewiezieniu Mahsa zasłabła: „nagłe zaburzenie pracy serca”. Przewieziono ją do szpitala, gdzie trzy dni później zmarła.

Czytaj więcej

Czy Al-Kaida przetrwa po stracie lidera?

Kobiety

Nawet jeśli rewolucja zwycięża, nie zawsze oznacza to osiągnięcie wszystkich celów, jakie postawili sobie jej ekstremistyczni zwolennicy” – pisze wieloletnia bliskowschodnia korespondentka „The Wall Street Journal”, Geraldine Brooks, w swoim książkowym reportażu o kobietach z tego regionu „Nine Parts of Desire. The Hidden World of Islamic Women”. „Tacy ekstremiści nie zdawali sobie sprawy, że gdy chodzi o całkowitą segregację płci, Chomeini nie był całkowicie po ich stronie. Chomeini czytał Koran dosłownie. Jeśli przeczytał, że żony Proroka mają pozostać w domu, to uznawał, że w domu mają pozostać żony Proroka – i tylko żony Proroka” – dodaje.

Rewolucja islamska wiele zatem zmieniła w życiu Iranek, ale nie wszystko na gorsze. W czasach szacha i jego nierzadko wymuszanej westernizacji kraju, państwo było skonstruowane na potrzeby elit i bez wymuszonej segregacji płci. To oznaczało, że w wielu zawodach mężczyźni mogli obsługiwać zamożne klientki: mężczyźni prowadzili lekcje w zawodach dla kobiet, byli ginekologami, fryzjerami, trenerami sportsmenek. Po rewolucji to odeszło, ale w tym nowym świecie nie wszystko można było cofnąć.

Dziś odsetek kobiet kończących studia wyższe jest w Iranie wyższy niż w przypadku mężczyzn. Brooks opisuje przypadki, w których rodzina zgodziła się na studia córek właśnie z tego powodu, że uczelnia gwarantowała brak kontaktu z mężczyznami, co w czasach szacha byłoby niemożliwe. Ale w irańskim życiu publicznym idea separacji płci nigdy się nie przyjęła. „W teokratycznym państwie kobiety regularnie były wiceministrami, a przy każdych wyborach Rafsandżani (prezydent Iranu w latach 1989–1997) wzywał wyborców do głosowania na kandydatki na deputowanych. Spotkałam kobietę, która kierowała fabryką lamp i posiadaczkę firmy transportowej” – wspomina amerykańska dziennikarka.

W ostatnich dwóch latach kruszyły się stopniowo również mury rygorystycznie pojmowanej obyczajowości. Gdyby zajrzeć do telefonu komórkowego przeciętnego młodego Irańczyka, znalazłoby się zapewne niemało zdjęć koleżanek, przyjaciółek i znajomych – nieliczne pozują do zdjęć w chustach. Flirtowanie i randkowanie odbywa się za pomocą specjalnych aplikacji. Pary bez ślubu coraz śmielej pokazują się w parkach i miejscach publicznych, takich jak modne, naśladujące zachodnie sieci restauracje w Teheranie i  innych dużych miastach.

Ba, Iran zaliczał nawet własne seksskandale, w tym sekstaśmę Zahry Amir Ebrahimi, wówczas 25-letniej popularnej aktorki serialowej, która w tamtym czasie – a było to już dobre kilkanaście lat temu – w popularnej operze mydlanej odgrywała rolę intrygantki, a w realu – rodzimej seksbomby. 100 tysięcy płyt z nagranymi telefonem igraszkami Ebrahimi z jej ówczesnym chłopakiem rozeszło się w Iranie jak świeże bułeczki. Bohaterki skandalu nie ominęły konsekwencje. Jej kariera w irańskim kinie dobiegła końca i aktorka musiała wyjechać z kraju. Podobny los spotkał zresztą inną irańską gwiazdę ekranu, Golszifte Farahani. Znana z irańskiego „Co wiesz o Elly” czy hollywoodzkiego „W sieci kłamstw” aktorka musiała emigrować z powodu rozbieranych sesji o artystycznym charakterze, w tym dla francuskiego magazynu kobiecego. Z drugiej strony łatwo sobie wyobrazić znacznie tragiczniejszy koniec tych historii, gdyby rozegrały się one choćby w Arabii Saudyjskiej czy, dajmy na to, Sudanie.

Podziały co do tego, ile wolno kobietom, nie są jednak w Iranie oczywiste. Z jednej strony męscy mieszkańcy wielkich miast, zwłaszcza „lepszych” dzielnic, chętnie włączają się w kampanie organizowane przez rodzime feministki – w ostatnich latach dotyczyły one m.in. praw kobiet do uprawiania niektórych dyscyplin sportowych, możliwości brania udziału w imprezach publicznych, antyprzemocowych i prorodzinnych. We wrześniu, po śmierci Mahsy Amini, do demonstrantek szybko dołączyli męscy towarzysze. Z drugiej strony jednak u bliskowschodnich chirurgów specjalizujących się w odtwarzaniu błony dziewiczej nie brak klientek z Iranu, które przed zawarciem małżeństwa chcą mieć gwarancję, że po ślubie nie zostaną odrzucone przez męża z uwagi na to, że inicjację seksualną mają już za sobą. W biednych dzielnicach miast, z natury rzeczy bardziej konserwatywnych, samotna kobieta na ulicy musi się liczyć z zaczepkami wystających na ulicy zwolenników „dobrego prowadzenia się kobiet”.

Oznacza to jednak, że sama kampania na tle obyczajowym – w tym przypadku na rzecz praw kobiet – nie uzyska w Iranie tak masowego poparcia, by przerodzić się w rewolucję, która miałaby szansę zmienić reżim albo przynajmniej doprowadzić do jakichś szeroko zakrojonych reform.

Inna sprawa, że w protestach, jakie wybuchły po śmierci Amini, już nie chodzi wyłącznie o prawa kobiet. Dołączają do nich mieszkańcy wspomnianych biednych dzielnic, Dolnego Teheranu – Naziabad, Valiasar, Fallah. O ironio, to tam reżim rekrutował do niedawna najwięcej chętnych do swoich służb bezpieczeństwa i porządkowych, w tym Patroli Przewodnictwa. Motywy protestów w tych dzielnicach są jednak zupełnie inne – to biedni, którzy wychodzą na ulice, by protestować przeciwko rosnącej drożyźnie, cenom żywności i paliw, znikającym subsydiom. Solidarnie biorą udział w protestach, ale czy solidaryzują się z Irankami zdzierającymi chusty z głów – to raczej wątpliwe. Póki jednak reżim nie potrafi wykorzystać różnic między swoimi adwersarzami, póty maszerują oni na ulicach ramię w ramię.

Taśma numer dwa: Gohardaszt pod Teheranem

Kolejne wideo z telefonu. Liczący sobie kilkadziesiąt, może setkę, dziewcząt tłum zakrzykuje urzędnika, który chciał zaprowadzić porządek w ich szkole. Na nagraniu widać, jak urzędnik macha rękami, próbuje przekonywać czy grozić, w końcu popychany – na tyle, na ile zwalisty mężczyzna może zostać popchnięty przez nastolatki – wycofuje się pospiesznie do furtki, przez którą można się wydostać ze szkolnego dziedzińca. Nastolatki zaś triumfują, wyrzucając chusty wysoko w górę.

Czytaj więcej

Czy pomoc humanitarna pozwoli pokonać Chiny i Rosję

Liderzy

Rzadko się o tym wspomina czy nawet pamięta, ale demonstracje na olbrzymią skalę wybuchają w rewolucyjnym Iranie stosunkowo często. W 1999 r. studenci z Uniwersytetu Teherańskiego zaprotestowali przeciw zamknięciu przez władze reformistycznej gazety „Salam” – pacyfikacja tego protestu przerodziła się w serię demonstracji w dużych miastach, co z kolei przyniosło najazd służb bezpieczeństwa i zamieszki na kampusach uniwersyteckich. Oficjalnie zginęło kilkanaście osób, ale realne statystyki mogą być znacznie wyższe.

W 2009 r. wybuchła Zielona Fala. Wywołała ją frustracja zwolenników reform po – najprawdopodobniej zmanipulowanej – reelekcji konserwatywnego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada. Jego rywale, Mir Hossein Musawi i Mehdi Karubi, stanęli wówczas na czele demonstrantów i zażądali powtórki wyborów, a najlepiej uznania zwycięstwa Musawiego, który mierzył się z Ahmadineżadem w drugiej turze elekcji. Demonstracją siły opozycji była wówczas gigantyczna, trzymilionowa demonstracja w centrum Teheranu, a brutalnie stłumiony Zielony Ruch odżywał jeszcze w 2010 r. (w rocznicę wyborów), 2011 r. (po wybuchu Arabskiej Wiosny) i 2012 r. (w rocznicę osadzenia Musawiego i Karubiego w areszcie domowym).

Po Zielonej Fali gniew ulicy zaczął przepływać z Górnego do Dolnego Teheranu. Coraz częściej protestowali biedniejsi Irańczycy. Hasło, które pojawiło się nieśmiało w 2009 r. – „Śmierć dyktatorowi” – stało się powszechnie używaną frazą, tym razem dotycząc już wyłącznie Najwyższego Przywódcy Iranu, ajatollaha Alego Chameneiego. Pierwsza fala protestów na tle ekonomicznym i socjalnym przetoczyła się przez kraj w 2017 i 2018 r. Drugą wywołały w 2019 r. raptowne podwyżki cen paliw. I tak gwałtownej fali niezadowolenia Iran jeszcze nie widział – zapłonęły ulice, a bezpieka odpowiedziała z niewidzianą wcześniej furią, co sprawiło, że najgorętszą fazę konfrontacji nazwano potem Krwawym Listopadem. Według irańskiego MSW zginęło w niej 225 osób, Reuters szacował już liczbę śmiertelnych ofiar na ok. 1500 osób. Liczba aresztowanych była niemal dwukrotnie większa niż w przypadku poprzednich zamieszek – dobiła 7000 ludzi. Mimo że wszystkie wyliczone wyżej zrywy skończyły się porażką, młoda generacja Irańczyków jest pełna nadziei. „Jedna rzecz, która dziś jest tak ważna: zerwałam hidżab, przechodząc przed nosem policji. Widziałam, jak inne kobiety robią to samo, a policja nie może nic z tym zrobić. To znak, że wygrywamy” – opowiadała dziennikarzom BBC 24-letnia Nil z miasta Bukan. „Jestem pewna, że zwyciężymy. Ludzie są naprawdę odważni, pomimo brutalności reżimu. Jestem pewna, że nie będą w stanie tłamsić ludzi zawsze” – dorzucała.

Problem w tym, że wielotysięczne tłumy na ulicach irańskich miast nie mają dziś ani klarownego przywództwa, ani jasno sformułowanego programu, bo też samo „śmierć dyktatorowi” i żądanie odejścia znienawidzonych polityków i duchownych, którzy dzierżą stery władzy, nie wystarczy. Kto miałby ich zastąpić? W jaki sposób? Jakie decyzje powinien podjąć po przejęciu władzy? Nawet gdyby część protestujących miała jakieś odpowiedzi na te pytania, jest raczej wątpliwe, czy inni protestujący podzielaliby entuzjazm wobec wskazanych osób oraz ich programu.

Rewolucja w 1979 r. udała się nie tylko z tego powodu, że opozycja wobec szacha była tak silna, a ajatollah Chomeini miał taki posłuch. Przede wszystkim szach był słaby i bojaźliwy, jego armia postanowiła się nie mieszać do konfrontacji między pałacem a ulicą, a służby bezpieczeństwa okazały się bezsilne wobec dobrze zorganizowanej opozycji. A ta miała wszystko: struktury podziemnych organizacji mudżahedinów ludowych, fedainów ludowych czy komunistów z partii Tudeh, względnie obeznanych z bronią bojowników tych organizacji, a na dodatek moralną przewagę w postaci sympatii i autorytetu szyickiego duchowieństwa, czego ukoronowaniem była pozycja Chomeiniego. Gdyby w 1978 r. protestowali sympatycy tylko jednej z tych opcji, bezpieka szacha zapewne poradziłaby sobie z nimi bez większych problemów.

Z wzajemnej współzależności rozmaitych graczy i ich rozbieżnych interesów zdawał sobie sprawę Chomeini, który wkrótce po zwycięstwie rewolucji zaczął budować własne struktury paramilitarne – pod postacią Korpusu Strażników Rewolucji, mające zastąpić tak bojowników świeckich współtowarzyszy rewolucji, jak i dawną armię szacha. Nie trzeba było długo czekać na oczyszczenie rewolucyjnego przedpola z potencjalnych rywali: czystki rozpoczęły się już w 1981 r. i skończyły uwięzieniem tysięcy sympatyków świeckich formacji oraz wygnaniem pozostałych.

Ale natura nie znosi próżni. W establishmencie Republiki Islamskiej narodziły się frakcje, które w dużym uproszczeniu sprowadzano potem do kalki „konserwatyści” kontra „reformatorzy” i swobodnie rozgrywający ich przeciw sobie „pragmatycy”. Ci, którzy wychodzili w ciągu ostatniego ćwierćwiecza protestować przeciw reżimowi, zwykle liczyli na liderów skrzydła reformatorskiego.

W 1999 r. był to ówczesny „uśmiechnięty ajatollah” czy „irański Gorbaczow” – prezydent Mohammad Chatami. Chatami nie udźwignął nadziei ówczesnego młodego pokolenia Irańczyków – odciął się od demonstrujących studentów i najprawdopodobniej uznał, że to ich rebelia podcięła skrzydła reformom reżimu, wzmacniając twardogłowych jastrzębi. W 2009 r. wybór był bardziej skomplikowany. Najważniejszy rywal Ahmadineżada – Mir Hosein Musawi – miał w biografii kilka mało chlubnych kart, m.in. piastował stanowisko szefa rządu w latach 80., przykładając rękę do ówczesnych prześladowań opozycji i tych zwolenników szacha, którzy odważyli się pozostać w kraju. Po latach jednak, 68-letni wówczas Musawi zaprezentował się rodakom jako lider ruchu liberalizacji Republiki i konsekwentnie przewodził Zielonej Fali przez dwa lata, za co zapłacił trwającym już ponad dekadę aresztem domowym. W okresach pomiędzy wybuchami społecznego niezadowolenia krytycy reżimu pokładali też niemałe nadzieje w ruchu związkowym, który miał kilku rozpoznawalnych w ojczyźnie (ale nie na świecie) przywódców.

Z perspektywy czasu widać, że właśnie te kampanie oporu przeciw reżimowi, które miały realnych – a przynajmniej pożądanych, jak w przypadku Chatamiego – liderów, najbardziej zapadły światu i Irańczykom w pamięć. Pozostałe protesty ostatniej dekady wybuchały spontanicznie, były bezpardonowo pacyfikowane i w końcu zamierały, nikt nawet nie wie, kiedy i jak.

Czy na fali obecnych protestów może wypłynąć jakiś przywódca? To raczej wątpliwe. Związkowcy zostali profilaktycznie spacyfikowani kilka tygodni temu serią aresztowań, czy właściwie zatrzymań pod nieznanymi bliżej zarzutami. Słabiutka dziś frakcja reformatorów zareagowała żądaniem zniesienia restrykcyjnych przepisów dotyczących kobiecego stroju, a funkcjonujący dziś na dalekim planie irańskiej polityki były prezydent Chatami utyskiwał, że w oczach świata cała sprawa zrówna Iran z praktykami afgańskich talibów. Prezydent z lat 2013–2021, uważany za członka liberalnej frakcji Hasan Rouhani, zachowuje milczenie. Z aresztów domowych odezwali się liderzy Zielonej Fali: Mehdi Karubi i Mir Hosein Musawi. Pierwszy jednak tylko przekazał, że Najwyższy Przywódca od lat blokuje reformy w kraju, drugi zaś wezwał armię – do dziś słabą i stojącą w cieniu Korpusu Strażników Rewolucji – do stanięcia po stronie demonstrantów.

Innymi słowy, reformatorzy są dziś wyjątkowo słabi. Dawni liderzy zazwyczaj nie żyją. Ajatollah Ali Montazeri, autorytet o wyjątkowej pozycji, w swoim czasie uważany przez Chomeiniego za naturalnego następcę – aż do momentu, gdy okazało się, że Montazeri nie popiera koncepcji duchownych u władzy – zmarł w 2009 r. Były prezydent Ali Rafsandżani, przez wiele lat zakulisowy patron pragmatyków, a po 2009 r. reformatorów, zmarł w tajemniczych okolicznościach w 2017 r. w wieku 82 lat. Oficjalnie na zawał serca, choć sekcja miała wykazać ślady wystawienia na promieniowanie radioaktywne. Pozostali, jak już wspomniano, nabrali wody w usta lub są już zbyt sędziwi, by zaangażować się w protesty. Udział wziął w nich jeden z synów Rafsandżaniego, ale pokolenie synów i wnuków przywódców rewolucji – choć sympatyzuje z liberałami – nie chciało lub nie zdołało zbudować własnej pozycji politycznej.

Taśma numer trzy: Buenos Aires, 30 listopada 2018 r.

Sala obrad przywódców zgromadzonych na szczycie G20 w Argentynie. Wkracza prezydent Władimir Putin, pewnym i pospiesznym krokiem zmierzając ku swojemu fotelowi. Intencjonalnie lub nie, jego miejsce wypada tuż przy fotelu zwalistego Następcy Tronu Arabii Saudyjskiej, księcia Mohameda bin Salmana. Obaj liderzy przybijają entuzjastyczną, zapewne głośną na całą salę, „piątkę” z szerokimi, najwyraźniej niewymuszonymi uśmiechami. I nawet jeśli to scena zaaranżowana pod towarzyszące politykom kamery, to serdeczność relacji chyba nie jest udawana. A dziś przekuwana jest w antyzachodni sojusz polityczny.

Czytaj więcej

Bin Salmani. Wyklinany książę wraca na salony

Zachód

Reakcja Bidena na protesty w Iranie była bardziej zdecydowana niż niegdysiejsze reakcje administracji Obamy” – odnotował niedawno dziennik „The Washington Post”. Rzeczywiście, Biały Dom stosunkowo szybko obłożył dodatkowymi sankcjami tych irańskich dygnitarzy, którzy kierują pacyfikacją demonstracji. Już w październiku Biden wspomniał o losie aresztowanych i bitych Irańczyków w ONZ, wspomina też o nich na briefingach dla prasy.

Ale nie miejmy złudzeń. Polityka Waszyngtonu wobec Iranu jest dziś wyjątkowo skomplikowaną łamigłówką. Od początku roku Zachód musiał stawić czoła rosyjskiej agresji na Ukrainę oraz będącemu jej konsekwencją deficytowi surowców energetycznych. Kryzys ten pogłębiają liczne przyjaźnie, jakie Kreml zawierał w ostatnich latach z czołowymi państwami – eksporterami ropy i gazu: Arabią Saudyjską, Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Wenezuelą, Angolą. Dziś zachodnie rynki desperacko szukają alternatyw dla rosyjskich paliw.

Iran miałby tu do odegrania niepoślednią rolę, zarówno jako dostawca ropy, jak i gazu. Przywrócone za prezydentury Donalda Trumpa sankcje ponownie sparaliżowały branżę wydobywczą w Republice Islamskiej. Jej powrót do gry mógłby przynieść niemałą ulgę branży energetycznej i pozytywnie wpłynąć na ceny. Ale żeby można było mówić o takim powrocie, należałoby najpierw zawrzeć kolejne porozumienie w sprawie irańskiego programu atomowego.

W ten sposób dochodzimy do kluczowego paradoksu. Protesty uświadamiają władzom w Teheranie palącą konieczność poprawy sytuacji gospodarczej i socjalnej. To argument za szybkim zawarciem kompromisu i uruchomieniem przemysłu wydobywczego. Ale jest i druga strona medalu: triumf demonstrantów i jakiś rodzaj nowej rewolucji w Iranie na długo sparaliżowałby decyzyjność tego kraju – nie jest też powiedziane, że potencjalne „odejście” ajatollahów będzie automatycznie oznaczać zwrot Republiki ku Zachodowi. Na porozumienie i dodatkowe surowce na rynku należałoby więc poczekać znacznie dłużej. A zatem sukces protestów? Jak najbardziej, byle nie za duży.

Taśma numer jeden: Mahsa Amini

Wystarczy rzut oka na kilka dostępnych w sieci zdjęć: 22-latka z położonego w irańskim Kurdystanie Saghghezu nosiła się tak, jak olbrzymia większość dziewcząt w bogatszych dzielnicach irańskiej klasy średniej i biznesowego establishmentu. Nonszalancko zsunięta niemal na czubek głowy chusta, swobodnie narzucona bluza, odsłonięta szyja, mocny makijaż, starannie ułożona fryzura. Iranki od lat testują granice swobody obyczajowej, jakie są w danej chwili akceptowalne dla reżimu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi