Piotr Żak: Kredyt zaufania dla Wałęsy wyparował

Spora część społeczeństwa pewnie do dzisiaj myśli, że Solidarność wspiera PiS i wpływa na decyzje rządu. A przecież Solidarność po 1989 roku wielokrotnie stawiała się tzw. swoim rządom, bo musiała przede wszystkim dbać o interesy pracowników - mówi Piotr Żak, rzecznik NSZZ Solidarność w latach 90.

Publikacja: 14.10.2022 17:00

Związek wziął na siebie obowiązek zjednoczenia prawicy dlatego, że ówczesne partie nie były w ogóle

Związek wziął na siebie obowiązek zjednoczenia prawicy dlatego, że ówczesne partie nie były w ogóle w stanie nie tylko dogadać się w sprawie wspólnego startu w wyborach, ale nawet pociągnąć za sobą społeczeństwa. To my doprowadziliśmy do zjednoczenia, w ramach jednego bloku. Na zdjęciu: Piotr Żak w roli rzecznika NSZZ Solidarność, październik 1994 roku

Foto: Michał Sadowski/forum

Plus Minus: Dlaczego Solidarność, która od siedmiu lat dobrze dogadywała się z rządem PiS, ostatnio grozi protestami i domaga się 20-proc. podwyżki dla sfery budżetowej? Skąd ta zmiana? Skończyła się miłość do PiS?

Solidarność dogadywała się z niektórymi rządami. Najtrudniej było nam się porozumieć z rządem koalicji SLD-PSL w latach 1993–1997. Wielokrotnie próbowaliśmy i nie szło się dogadać, bo nie było dobrej woli po drugiej stronie. Natomiast rolą związku zawodowego jest pilnowanie interesów pracowników. Dlatego czasami związek będzie się dogadywał z władzą, a czasami nie. Niedobrze by było, gdyby jakikolwiek związek stawał się pasem transmisyjnym dla władzy, bo to jest pewna recepta na jego śmierć.

A jednak Solidarność całą dekadę lat 90. była bardzo blisko polityków i polityki.

Wtedy nie mogło być inaczej, skoro znaczna część elity rządzącej wywodziła się z opozycji PRL-owskiej, która skupiła się w pierwszej Solidarności. W latach 90. związek nieustannie dostarczał ludzi do świata polityki. Ostatni raz na masową skalę miało to miejsce w 1997 roku. Wtedy mnóstwo ludzi odeszło ze związku do polityki.

Owszem, ludzie przechodzili od działalności związkowej do polityki, ale raczej miałam na myśli te słynne parasole, które Solidarność rozpinała nad rządami albo je zwijała.

W Polsce pokutuje takie przekonanie, że w niektórych momentach po 1989 roku związek zawodowy rządził. Nigdy tak nie było. Po reaktywacji Solidarności w 1989 roku związek nie był tak masowym ruchem, jak w 1980 roku. Co więcej, nasze związki zawodowe na tle Europy są nieliczne i słabe. Jeżeli popatrzy pani na uzwiązkowienie w Polsce i w Europie, a szczególnie w krajach skandynawskich, to u nas jest ono wielokrotnie mniejsze. Nie wiem, czy wynosi 15 proc. wszystkich zatrudnionych.

Dokładnie 10,5 proc. pracowników najemnych, a np. w Szwecji 65 proc. To są dane Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

No właśnie. Zatem to przekonanie, że władze związku miały wpływ na władze państwowe, to jest mitologia. Owszem, mieliśmy kontakty osobiste z ludźmi na szczytach władzy, bo to byli nasi koledzy z podziemia. Łatwiej się rozmawiało ze znajomym z Solidarności, bo można było prosto wykładać swoje postulaty, a gdy się wkraczało na drogę formalną, to już tak pięknie to nie wyglądało. Spora część społeczeństwa pewnie do dzisiaj myśli, że Solidarność wspiera PiS i wpływa na decyzje rządu. Stąd się bierze zdziwienie, że związek stawia się PiS. A przecież Solidarność po 1989 roku wielokrotnie stawiała się tzw. swoim rządom, bo musiała przede wszystkim dbać o interesy pracowników.

Czytaj więcej

Danuta Waniek: Ratyfikowanie konkordatu było błędem

Po wyborach w 1989 roku bardzo szybko doszło do wojny na górze między Lechem Wałęsą, przywódcą Solidarności, a premierem Tadeuszem Mazowieckim. Jak pan to odbierał?

Uważam, że podziały, które się wówczas ujawniły, były czymś naturalnym, bo zaczęła się tworzyć normalna scena polityczna. Wojna na górze wybuchła, ponieważ Lech miał ambicje prezydenckie i w ich realizacji oparł się na politykach, którzy jeszcze byli w związku, oraz na takich, którzy nie byli zaangażowani w rząd Mazowieckiego, jak np. bracia Kaczyńscy i gdańscy liberałowie. Odrzucił natomiast lewicę solidarnościową z prof. Bronisławem Geremkiem i Tadeuszem Mazowieckim na czele. Później ujawniały się inne linie podziałów, bo Lech Wałęsa dosyć szybko odrzucił współpracę z braćmi Kaczyńskimi. I te podziały towarzyszyły nam przez pierwszą połowę lat 90.

Jak działacze związkowi odbierali wojnę na górze?

Większość popierała Lecha, ale nie wszyscy. Byli związkowcy, którzy nie popierali jego aspiracji i dawali temu wyraz na spotkaniach. I to nie był jedyny podział, jaki występował w związku. W 1993 roku jako rzecznik związku byłem na zjeździe regionu małopolskiego Solidarności. Ośrodek badawczy Komisji Krajowej przeprowadzał tam ankietę, której jedno z pytań brzmiało: „Czy jesteś członkiem jakiejś partii politycznej?”. Na około 550 delegatów ponad połowa należała do partii. A 12 proc., czyli 66 osób, zadeklarowało przynależność do Unii Polityki Realnej.

Do partii, która najchętniej zlikwidowałaby związki zawodowe?

No właśnie. (śmiech) Trudno wyobrazić sobie bardziej schizofreniczną sytuację – działacz związkowy, który należy do partii skrajnie liberalnej. Przeglądając te ankiety, pękaliśmy ze śmiechu. Ale świadczyło to o tym, że działacze Solidarności szczebla podstawowego „wyżywali” się nie tylko w działalności związkowej, ale także byli aktywni politycznie. Solidarność była nie tylko związkiem zawodowym, ale też ruchem wolnościowym. Na naszych zjazdach panowała prawdziwa demokracja, a wybory były realne, nieudawane. Gdy przewodniczący obrad próbował je jakoś uporządkować, to od razu ktoś z sali krzyczał o manipulacji i odbierano przewodniczącemu prowadzenie. W partiach politycznych było już wtedy wszystko poukładane, wiało nudą, a w związku buzowało. Każdy mógł wyjść i powiedzieć, co mu leżało na wątrobie.

Popierał pan pomysł, żeby Wałęsa, lider związkowy, kandydował na prezydenta?

Głosowałem na niego w wyborach, ale żebym był absolutnie przekonany, to tego nie powiem. Wałęsa był wtedy najbardziej znanym Polakiem na świecie. Rozumiałem, że z punktu widzenia promocji Polski jego wybór na prezydenta to jest dobry ruch. Ale zarazem oznaczało to pójście w politykę, co różnie mogło się skończyć. I dwa lata później cały kredyt zaufania dla Lecha Wałęsy wyparował. Mimo to w 1995 roku, przed kolejnymi wyborami prezydenckimi, związek próbował spowodować, żeby cała solidarnościowa strona sceny politycznej wystawiła wspólnego kandydata na prezydenta. Nie udało się.

W 1993 roku Solidarność, która rok wcześniej rozpięła „parasol ochronny” nad rządem Hanny Suchockiej, postanowiła go zwinąć i doprowadziła do upadku tego gabinetu. Jak do tego doszło?

Do upadku doprowadził minister sprawiedliwości rządu Suchockiej Zbigniew Dyka. Natomiast rzeczywiście wniosek o głosowanie nad wotum nieufności dla rządu złożył Alojzy Pietrzyk, związkowiec, członek klubu Solidarności. Ale to była decyzja Komisji Krajowej NSZZ Solidarność, zobowiązująca klub do głosowania za odwołaniem rządu Suchockiej. I potwierdził to Zjazd Krajowy Solidarności. Oczywiście nie było tak, że 100 proc. delegatów głosowało za odwołaniem rządu Suchockiej, ale chciała tego bardzo wyraźna większość – ok. 80 proc. delegatów.

Dlaczego?

Nie chodziło o wielką politykę, tylko o czystą ekonomię. Byliśmy już po kilku latach ciężkiej transformacji. Zakłady pracy padały jak muchy. W mojej rodzinnej Łodzi nie było już ani jednej fabryki włókienniczej, a przed transformacją było ich tysiąc. Nowi właściciele zakładów pracy zmuszali ludzi do harówki po 15 godzin dziennie, bo im się w głowach poprzewracało. Sądzili, że mamy koniec XVIII wieku – ludzie mają tyrać i nie pyskować. Na dodatek wzrost płac w przedsiębiorstwach był cały czas tłumiony przez tzw. popiwek, czyli podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń. W 1989, 1990 i 1991 roku miało to sens, ale w 1993 roku już nie. Prowadziliśmy długie rozmowy w Ministerstwie Pracy z Jackiem Kuroniem, Michałem Bonim oraz Andrzejem Bączkowskim i próbowaliśmy przekonać tych naszych kolegów z Solidarności, bo oni wszyscy byli w Solidarności, że popiwek musi być zniesiony. Mówiliśmy, że jeżeli nie chcą całkowicie uwolnić płac, to przynajmniej niech poluzują system. Nie chcieli. No to dostali to, co dostają politycy, którzy nie chcą. Jeżeli politycy nie wyczuwają nastrojów społecznych, nie wiedzą, czego ludzie oczekują, to przegrywają.

Uważa pan, że słusznie ugrupowania solidarnościowe przegrały kolejne wybory? Bo nie słuchały ludzi?

To, że rząd upadł, to było słuszne. Natomiast przegrane później wybory parlamentarne to była inna para kaloszy. Wynikało to z niechęci do łączenia się. Wszyscy poszli oddzielnie do wyborów i przegrali. 36 proc. głosów poszło do piachu. Solidarność też wystartowała sama i zdobyła 4,8 proc. głosów, a trzeba było przekroczyć 5-proc. próg w skali kraju. Takich partii było w 1993 roku od groma. Pycha kroczy przed upadkiem – wszyscy byli pewni, że przekroczą próg. A efekt był taki, że SLD razem z PSL, zdobywając łącznie 37 proc. głosów, uzyskały prawie większość konstytucyjną i uchwaliły konstytucję. Dwa lata później ciągle z tej porażki wyborczej 1993 roku nie potrafiliśmy wyciągnąć wniosków. Nie wiem, czy pamięta pani taki twór, jak Konwent Świętej Katarzyny?

Oczywiście, że pamiętam te niesławne próby dogadania się na prawicy, w rezultacie których wszyscy się jeszcze bardziej pokłócili i poobrażali.

Efekty rzeczywiście były mizerne, ale nikt nie wymyślił lepszego sposobu na porozumienie się niż rozmowy. Tych spotkań, odbywających się w podziemiach kościoła św. Katarzyny, było kilka. Pamiętam je doskonale, ponieważ nijak nie można się było dogadać w sprawie kandydata na prezydenta. Stworzyliśmy listę potencjalnych kandydatów, na której byli: prezydent Lech Wałęsa, Hanna Gronkiewicz-Waltz, urzędująca prezes NBP, i prof. Adam Strzembosz, ówczesny I prezes Sądu Najwyższego. 80 proc. ludzi wskazało na Lecha Wałesę, ale Jarosław Kaczyński, lider Porozumienia Centrum, z punktu powiedział: „Lecha Wałęsy nie poprzemy nigdy”. Tak samo zapierał się Marian Piłka, prezes ZChN. Związek przykazał mi, żebym próbował ich przekonać do Wałęsy. Poszedłem z Kaczyńskim i Piłką do innego pokoju. Ksiądz Maj udostępnił nam salonik na te rozmowy i osobiście przyniósł herbatę w porcelanowym czajniczku. W krótkich żołnierskich słowach zwróciłem się do obu szefów ugrupowań, żeby przestali uprawiać obstrukcję, bo musimy kogoś wybrać. Używałem słów powszechnie uznanych za nieparlamentarne, a panowie siedzieli cicho jak trusie. Związek był wtedy jeszcze potężną organizacją, liczącą ok. 1 mln członków i dysponującą biurami w całej Polsce. Natomiast wszystkie partie na prawicy to były małe organizacje, kilkutysięczne, i to bliżej 1 tys. niż 10 tys. działaczy. Dzisiaj byłoby niemożliwe, żeby przedstawiciel związku zawodowego brutalnie przymuszał liderów partyjnych do zajęcia stanowiska.

Tylko że nie udało się panu przekonać ani Piłki, ani Kaczyńskiego.

No nie. ZChN poparło Gronkiewicz-Waltz, a PC Strzembosza. W II turze wyborów prezydenckich i tak wszyscy poparli Wałęsę, ale było już za późno.

Czytaj więcej

Janusz Zaleski: Państwo musi działać jak policjant

Myśli pan, że gdyby prawicowe partie poparły od początku Lecha Wałęsę, to mógł wygrać z Aleksandrem Kwaśniewskim?

Myślę, że tak. Gdyby ta kampania była poprowadzona lepiej, to mógłby wygrać. Pamięta pani pierwszą debatę Wałęsa–Kwaśniewski, która wypadła tragicznie dla Lecha? Prezydium Komisji Krajowej Solidarności wysłało mnie do Warszawy, żeby Lecha przygotować do drugiej debaty telewizyjnej. Wałęsa mnie przyjął, rozmawiałem z nim półtorej godziny. Wykorzystał część moich argumentów podczas drugiej debaty, w której wypadł dużo lepiej, ale sprawa była już przegrana.

I dopiero po tej porażce wszyscy zrozumieli, że tylko łączenie, porozumienie przyniesie nam pozytywny efekt. Jeszcze na rok przed wyborami nie było widać partii na scenie politycznej, która mogłaby odebrać władzę koalicji SLD-PSL. W czerwcu 1996 roku na Krajowym Zjeździe Solidarności w Poznaniu podjęliśmy decyzję o powołaniu AWS i to był przełom.

Związek wziął władzę, choć przed chwilą się pan zarzekał, że nigdy nie rządził.

Związek wziął na siebie obowiązek zjednoczenia prawicy dlatego, że ówczesne partie nie były w ogóle w stanie nie tylko dogadać się w sprawie wspólnego startu w wyborach, ale nawet pociągnąć za sobą społeczeństwa. To my doprowadziliśmy do zjednoczenia, w ramach jednego bloku. Na dodatek AWS szła do wyborów, mając konkretny program. To był chyba ostatni raz w polskiej polityce, kiedy ugrupowanie jasno i wyraźnie powiedziało społeczeństwu, co zrobi, żeby Polska mogła się rozwijać i iść do przodu. Nasz program liczył 300 stron. Wszystko było jasne i przedyskutowane. Związek wynegocjował z partnerami politycznymi zgodę na realizację tego programu. A to, że po dwóch latach rządów koleżanki i koledzy z UW uznali, że nie chcą być w koalicji z nami, to trudno, taka jest polityka.

Niektórzy mówili, że Konwent Świętej Katarzyny to było preludium do powołania AWS, bo skoro raz liderzy partyjni usiedli do rozmów, to potem łatwiej im było dogadać się w sprawie powołania AWS.

My w Solidarności zaraz po przegranych wyborach parlamentarnych powiedzieliśmy sobie, że związek nie powinien sam startować w kolejnych wyborach, tylko organizować szeroki ruch, który miałby szansę wygrać i realizować postulaty związku. Konwent Świętej Katarzyny to była pierwsza próba zorganizowania jakiegoś bloku po prawej stronie sceny politycznej. Nieudana, można się z tego śmiać, ale rzeczywiście wtedy wszyscy się bliżej poznaliśmy. Później łatwiej było ponownie usiąść do rozmów.

Po wygranych wyborach jako związkowcy znaleźliście się w dwuznacznej sytuacji. Pamiętam Mariana Krzaklewskiego, który szedł na czele demonstracji związkowej, protestując przeciwko decyzjom rządu Jerzego Buzka.

Owszem, ale rząd był koalicyjny, bo AWS miała po wyborach 201 posłów, a jeden wystąpił na pierwszym posiedzeniu klubu – to był Ludwik Dorn. Potrzebowaliśmy koalicjanta i zawiązaliśmy koalicję z Unią Wolności. Stąd oczywiście pojawiały się różne napięcia. Unia Wolności na pewne rzeczy z naszego programu się zgodziła, ale nie na wszystkie. Przykładowo, za obopólną zgodą został powołany Instytut Pamięci Narodowej, ale już ustawy dekomunizacyjnej UW nie chciała poprzeć. Tylko dwóch posłów z tego klubu zagłosowało za ustawą dekomunizacyjną. Jednym był Janusz Onyszkiewicz, który od razu wybiegł z sali plenarnej i krzyczał, że się pomylił. A drugi to był mało znany młody poseł Grzegorz Schetyna, który pytany, czy też się pomylił, odpowiedział: „Nie. Musiałem zagłosować za tą ustawą. Byłem w Solidarności Walczącej. Jestem antykomunistą”. Ale i tak ustawa przeszła dzięki głosom znacznej części PSL. Zatem mieliśmy większość do jej uchwalenia, ale nie mieliśmy dość głosów, żeby odrzucić weto prezydenta Kwaśniewskiego.

Dlaczego prezydent to zawetował?

Możemy się tylko domyślać. W ustawie przesądzaliśmy, że członkowie aparatu PZPR nie będą mogli przez określony czas zajmować stanowisk publicznych, ani wykonywać zawodów zaufania publicznego – nie mogli być nauczycielami, sędziami, adwokatami, nawet listonoszami. Była to dokładnie taka sama ustawa, jaka obowiązywała we wszystkich krajach byłego bloku socjalistycznego. Polska jako jedyna takich przepisów nie miała. W rezultacie w Polsce nie było dekomunizacji.

Jednak nie z powodu dekomunizacji rozpadł się klub AWS, tylko z powodu ruchów odśrodkowych.

To prawda. Od początku byłem zwolennikiem powołania jednej dużej partii z prawdziwego zdarzenia, czegoś na wzór niemieckiej CDU. Mówiłem o tym już na pierwszym spotkaniu klubu AWS w Gdańsku. Przekonywałem liderów partyjnych, m.in. Jana Rokitę i Mariana Krzaklewskiego, że czas małych partii się skończył. Oni przytakiwali, kiwali ze zrozumieniem głowami, ale żadnych działań nie podjęli. To pierwsze posiedzenie klubu to był doskonały moment, żeby coś takiego zaproponować, lecz Marianowi chyba zabrakło odwagi, a potem moment minął i dały o sobie znać partykularne interesy. Partie polityczne interesuje realizacja ich programu, a żeby mogły to robić, potrzebują swoich ludzi na różnych stanowiskach. Dlatego ich przede wszystkim interesowały stanowiska i to było źródło wszystkich konfliktów. Dopóki mieliśmy do przeprowadzenia cztery wielkie reformy, to jakoś trzymaliśmy się razem. A później już nie.

W 2000 roku Marian Krzaklewski wystartował na prezydenta. Czy uważał pan za właściwe, żeby lider związkowy ubiegał się o takie stanowisko?

Osobiście byłem temu przeciwny. Kilka innych osób namawiało Mariana, żeby zrezygnował ze startu na prezydenta. Ale on szedł drogą Kwaśniewskiego. Został szefem klubu parlamentarnego i nie objął żadnej funkcji publicznej, po to, żeby tak jak Kwaśniewski nie być obciążonym żadnymi niepopularnymi decyzjami. Liczył na to, że partie wchodzące w skład AWS go wesprą. A to już była faza rozpadu i o jednomyślnym poparciu nie było mowy. W 1997 roku odnieśliśmy spektakularny sukces w wyborach parlamentarnych, później zrealizowaliśmy cztery wielkie reformy, a następnie Marian przegrał z kretesem wybory prezydenckie, zaś w wyborach parlamentarnych 2001 roku ugrupowanie rządzące nawet nie weszło do kolejnego Sejmu. Od tamtej pory związek już nie podejmował prób zaangażowania w politykę.

Ale też niektórzy mówią, że związek tracił z powodu zaangażowania w politykę.

To nie ulega wątpliwości. Za każdym razem to był upust krwi, bo związkowcy odchodzili do polityki. W skali kraju te odejścia szły w tysiące. Na tym polega wielka zasługa Solidarności, że związek wykształcił dziesiątki tysięcy lokalnych działaczy. Ale jego siła malała. Rządzący przyjmowali rozwiązania niekorzystne dla pracowników, a my niewiele mogliśmy na to poradzić. Do dzisiaj nie ma ustawy o reprezentatywności związków zawodowych. To oznacza, że można zakładać minizwiązki i występować z tej samej pozycji, co wielkie centrale. Pracodawcom to na rękę, bo mogą stosować metodę „dziel i rządź”. A ludzie coraz bardziej odwracają się od związku.

Plus Minus: Dlaczego Solidarność, która od siedmiu lat dobrze dogadywała się z rządem PiS, ostatnio grozi protestami i domaga się 20-proc. podwyżki dla sfery budżetowej? Skąd ta zmiana? Skończyła się miłość do PiS?

Solidarność dogadywała się z niektórymi rządami. Najtrudniej było nam się porozumieć z rządem koalicji SLD-PSL w latach 1993–1997. Wielokrotnie próbowaliśmy i nie szło się dogadać, bo nie było dobrej woli po drugiej stronie. Natomiast rolą związku zawodowego jest pilnowanie interesów pracowników. Dlatego czasami związek będzie się dogadywał z władzą, a czasami nie. Niedobrze by było, gdyby jakikolwiek związek stawał się pasem transmisyjnym dla władzy, bo to jest pewna recepta na jego śmierć.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi