Związek wziął na siebie obowiązek zjednoczenia prawicy dlatego, że ówczesne partie nie były w ogóle w stanie nie tylko dogadać się w sprawie wspólnego startu w wyborach, ale nawet pociągnąć za sobą społeczeństwa. To my doprowadziliśmy do zjednoczenia, w ramach jednego bloku. Na dodatek AWS szła do wyborów, mając konkretny program. To był chyba ostatni raz w polskiej polityce, kiedy ugrupowanie jasno i wyraźnie powiedziało społeczeństwu, co zrobi, żeby Polska mogła się rozwijać i iść do przodu. Nasz program liczył 300 stron. Wszystko było jasne i przedyskutowane. Związek wynegocjował z partnerami politycznymi zgodę na realizację tego programu. A to, że po dwóch latach rządów koleżanki i koledzy z UW uznali, że nie chcą być w koalicji z nami, to trudno, taka jest polityka.
Niektórzy mówili, że Konwent Świętej Katarzyny to było preludium do powołania AWS, bo skoro raz liderzy partyjni usiedli do rozmów, to potem łatwiej im było dogadać się w sprawie powołania AWS.
My w Solidarności zaraz po przegranych wyborach parlamentarnych powiedzieliśmy sobie, że związek nie powinien sam startować w kolejnych wyborach, tylko organizować szeroki ruch, który miałby szansę wygrać i realizować postulaty związku. Konwent Świętej Katarzyny to była pierwsza próba zorganizowania jakiegoś bloku po prawej stronie sceny politycznej. Nieudana, można się z tego śmiać, ale rzeczywiście wtedy wszyscy się bliżej poznaliśmy. Później łatwiej było ponownie usiąść do rozmów.
Po wygranych wyborach jako związkowcy znaleźliście się w dwuznacznej sytuacji. Pamiętam Mariana Krzaklewskiego, który szedł na czele demonstracji związkowej, protestując przeciwko decyzjom rządu Jerzego Buzka.
Owszem, ale rząd był koalicyjny, bo AWS miała po wyborach 201 posłów, a jeden wystąpił na pierwszym posiedzeniu klubu – to był Ludwik Dorn. Potrzebowaliśmy koalicjanta i zawiązaliśmy koalicję z Unią Wolności. Stąd oczywiście pojawiały się różne napięcia. Unia Wolności na pewne rzeczy z naszego programu się zgodziła, ale nie na wszystkie. Przykładowo, za obopólną zgodą został powołany Instytut Pamięci Narodowej, ale już ustawy dekomunizacyjnej UW nie chciała poprzeć. Tylko dwóch posłów z tego klubu zagłosowało za ustawą dekomunizacyjną. Jednym był Janusz Onyszkiewicz, który od razu wybiegł z sali plenarnej i krzyczał, że się pomylił. A drugi to był mało znany młody poseł Grzegorz Schetyna, który pytany, czy też się pomylił, odpowiedział: „Nie. Musiałem zagłosować za tą ustawą. Byłem w Solidarności Walczącej. Jestem antykomunistą”. Ale i tak ustawa przeszła dzięki głosom znacznej części PSL. Zatem mieliśmy większość do jej uchwalenia, ale nie mieliśmy dość głosów, żeby odrzucić weto prezydenta Kwaśniewskiego.
Dlaczego prezydent to zawetował?
Możemy się tylko domyślać. W ustawie przesądzaliśmy, że członkowie aparatu PZPR nie będą mogli przez określony czas zajmować stanowisk publicznych, ani wykonywać zawodów zaufania publicznego – nie mogli być nauczycielami, sędziami, adwokatami, nawet listonoszami. Była to dokładnie taka sama ustawa, jaka obowiązywała we wszystkich krajach byłego bloku socjalistycznego. Polska jako jedyna takich przepisów nie miała. W rezultacie w Polsce nie było dekomunizacji.
Jednak nie z powodu dekomunizacji rozpadł się klub AWS, tylko z powodu ruchów odśrodkowych.
To prawda. Od początku byłem zwolennikiem powołania jednej dużej partii z prawdziwego zdarzenia, czegoś na wzór niemieckiej CDU. Mówiłem o tym już na pierwszym spotkaniu klubu AWS w Gdańsku. Przekonywałem liderów partyjnych, m.in. Jana Rokitę i Mariana Krzaklewskiego, że czas małych partii się skończył. Oni przytakiwali, kiwali ze zrozumieniem głowami, ale żadnych działań nie podjęli. To pierwsze posiedzenie klubu to był doskonały moment, żeby coś takiego zaproponować, lecz Marianowi chyba zabrakło odwagi, a potem moment minął i dały o sobie znać partykularne interesy. Partie polityczne interesuje realizacja ich programu, a żeby mogły to robić, potrzebują swoich ludzi na różnych stanowiskach. Dlatego ich przede wszystkim interesowały stanowiska i to było źródło wszystkich konfliktów. Dopóki mieliśmy do przeprowadzenia cztery wielkie reformy, to jakoś trzymaliśmy się razem. A później już nie.
W 2000 roku Marian Krzaklewski wystartował na prezydenta. Czy uważał pan za właściwe, żeby lider związkowy ubiegał się o takie stanowisko?
Osobiście byłem temu przeciwny. Kilka innych osób namawiało Mariana, żeby zrezygnował ze startu na prezydenta. Ale on szedł drogą Kwaśniewskiego. Został szefem klubu parlamentarnego i nie objął żadnej funkcji publicznej, po to, żeby tak jak Kwaśniewski nie być obciążonym żadnymi niepopularnymi decyzjami. Liczył na to, że partie wchodzące w skład AWS go wesprą. A to już była faza rozpadu i o jednomyślnym poparciu nie było mowy. W 1997 roku odnieśliśmy spektakularny sukces w wyborach parlamentarnych, później zrealizowaliśmy cztery wielkie reformy, a następnie Marian przegrał z kretesem wybory prezydenckie, zaś w wyborach parlamentarnych 2001 roku ugrupowanie rządzące nawet nie weszło do kolejnego Sejmu. Od tamtej pory związek już nie podejmował prób zaangażowania w politykę.
Ale też niektórzy mówią, że związek tracił z powodu zaangażowania w politykę.
To nie ulega wątpliwości. Za każdym razem to był upust krwi, bo związkowcy odchodzili do polityki. W skali kraju te odejścia szły w tysiące. Na tym polega wielka zasługa Solidarności, że związek wykształcił dziesiątki tysięcy lokalnych działaczy. Ale jego siła malała. Rządzący przyjmowali rozwiązania niekorzystne dla pracowników, a my niewiele mogliśmy na to poradzić. Do dzisiaj nie ma ustawy o reprezentatywności związków zawodowych. To oznacza, że można zakładać minizwiązki i występować z tej samej pozycji, co wielkie centrale. Pracodawcom to na rękę, bo mogą stosować metodę „dziel i rządź”. A ludzie coraz bardziej odwracają się od związku.