Wielkie dni Ołeksandra Usyka

W boksie największe emocje budziły zawsze walki w wadze ciężkiej. Każda epoka miała swych bohaterów, ich pojedynki przechodziły do historii nie tylko sportowej, opisywali je wielcy ludzie pióra, tacy jak Jack London czy Norman Mailer. Dziś swoje wielkie dni przeżywa ukraiński pięściarz Ołeksandr Usyk.

Publikacja: 26.08.2022 17:00

Ołeksandr Usyk przed zwycięską walką z Anthonym Joshuą w Arabii Saudyjskiej

Ołeksandr Usyk przed zwycięską walką z Anthonym Joshuą w Arabii Saudyjskiej

Foto: Giuseppe CACACE/AFP

Właśnie po raz drugi pokonał Brytyjczyka Anthony’ego Joshuę. Ich walka odbyła się w Arabii Saudyjskiej tylko dlatego, że Saudowie przebili wszystkich i za prawo jej organizacji zapłacili 80 mln dol. A przecież jeszcze nie tak dawno wydawało się, że takie pojedynki toczyć się będą już tylko na wielkich stadionach, w krajach, gdzie boks ma najwierniejszych kibiców. Joshua, mistrz olimpijski wagi superciężkiej z Londynu (2012), zapełniał na Wyspach Brytyjskich największe sportowe obiekty, a kiedy dołączył do niego ekscentryczny Tyson Fury, mówiono, że „Bitwa o Wielką Brytanię” między nim a Joshuą przebije wszystko, co było wcześniej, trzeba tylko powiększyć Wembley.

Walka Fury–Joshua o wszystkie pasy w wadze ciężkiej była zaplanowana na sierpień ubiegłego roku, ale o swoje prawa upomniał się były mistrz, Amerykanin, Deontay Wilder, sąd przychylił się do jego argumentów i ostatecznie to on bił się w Las Vegas z „Królem Cyganów”, jak nazywa się Fury'ego. Był to ich trzeci pojedynek i druga wygrana Fury’ego, który dwukrotnie padał w tym boju na deski, ale wstawał i to samo, tylko trzykrotnie, fundował rywalowi, by go w końcu znokautować.

Czytaj więcej

Być wielkim, jak polski szermierz

Dusza Kozaka

Pierwsza wygrana Usyka z Joshuą, 11 miesięcy temu na stadionie Tottenhamu, na oczach 67 tys. widzów, była szokiem dla kibiców urodzonego w Londynie Brytyjczyka nigeryjskiego pochodzenia. Rewanż w Dżeddzie potwierdził jednak mistrzowską klasę Ukraińca. Joshua płakał na konferencji po walce, nie mogąc się pogodzić z kolejną porażką. A Usyk, któremu po ogłoszeniu werdyktu zaszkliły się oczy ze szczęścia, chce, by jego kolejnym rywalem był rzeczony Tyson Fury.

Taka walka byłaby z pewnością megahitem. Ukrainiec w wielkim stylu przebił się bowiem do świadomości kibiców boksu, ale nie tylko. W kozackim stroju, z kozacką fryzurą, w Dżeddzie godnie reprezentował kraj walczący z rosyjskim najeźdźcą. Nie szukał bezpiecznej przystani, nie opuścił Ukrainy ogarniętej wojną, wziął do ręki broń, dołączył do wojsk obrony terytorialnej. Tak jak jego przyjaciel, inny mistrz boksu, Wasyl Łomaczenko.

Gdy zwycięski Usyk mówi, że dalej chce wygrywać dla Ukrainy, bo proszą go o to żołnierze z pierwszej linii frontu, jest bardziej wiarygodny niż kiedykolwiek wcześniej. Chciał za własne pieniądze kupić prawa telewizyjne do swojej walki z Joshuą w Ukrainie, założył fundację, która pomaga walczącym, obiecał, że część swojego wielomilionowego honorarium przeznaczy na ich potrzeby. A udowodnił już, że nie rzuca słów na wiatr.

Przy tym jest mistrzem pełną gębą. Znakomitym, niepokonanym, który wygrywa od dekady. Już dziś w sportowym rankingu największych bokserskich gwiazd Ukrainy wyprzedził braci Witalija i Władimira Kliczków. Jeśli pokona „Króla Cyganów”, co jest możliwe, dołączy do takich gigantów, jak jego idol Muhammad Ali.

Najwięksi z największych

O „walkach stulecia” pięknie pisze dr Jan Skotnicki w cyklu książkowym „Zawodowcy”. I wyjaśnia, że termin ten po raz pierwszy pojawił się przed pojedynkiem Jima Jeffriesa z Jackiem Johnsonem, do którego doszło 4 lipca 1910 r. w Reno w stanie Nevada. Znaczący udział miał w tym słynny pisarz Jack London, który dwa lata wcześniej relacjonował z Sydney wygraną Johnsona z białym mistrzem Tommym Burnsem i apelował do Jeffriesa, by wrócił z emerytury i rozprawił się z Johnsonem, pierwszym czarnoskórym czempionem.

Aleksander Reksza z kolei w swojej książce „Słynne pojedynki” pisze, że nadzieja na to, że Jeffries pokona Johnsona i tytuł mistrza świata królewskiej kategorii znów będzie w rękach przedstawiciela rasy białej, ogarnęła szerokie kręgi amerykańskiego społeczeństwa. Mówiono o tym nawet w kuluarach Kongresu.

Datę walki Jeffries–Johnson ustalono na 4 lipca, w amerykańskie Święto Niepodległości. Naprędce budowano hotele i zajazdy, by pomieścić tłumy ludzi chcących zobaczyć ten pojedynek. A rosnące napięcie umiejętnie podsycali dziennikarze, podkreślając, że Jeffries będzie bronił honoru białej rasy. Na żywo walkę obejrzało 42 tys. osób, co było światowym rekordem. W innych miastach ludzie na stadionach i placach czekali na nadchodzące depesze i przesyłane wiadomości, jak przebiega pojedynek. Jack London w relacji dla „New York Herald” pisał, że gdy „Tex” Richard, organizator tej walki, ogłosił wygraną Johnsona, rozległy się strzały, a mistrz cudem uszedł z życiem.

Później przyszła moda na „walki stulecia”. Nie wszystkie zasługiwały na takie miano, ale wiele przeszło do historii. W latach 30. na pewno wielkim wydarzeniem był zwycięski pojedynek Jacka Dempseya z Francuzem Georges’em Carpentierem (2 lipca 1921) i dwie wygrane walki Gene’a Tunneya z Dempseyem (1926 i 1927). Jak pisze Reksza, wydarzenia te znalazły się na pierwszych stronach największych gazet, które posyłały do obsługi tych pojedynków najlepszych dziennikarzy i znanych pisarzy.

Walka Dempseya z Carpentierem interesowała Amerykę i Europę, a w Paryżu przed rozpoczęciem pojedynku tłumy były tak gęste, że w wielu dzielnicach ruch kołowy został przerwany. Wcześniej zdarzyło się to w stolicy Francji tylko raz, 11 listopada 1918 r., w dniu zawieszenia broni.

Na walce Carpentiera w Ameryce byli Charlie Chaplin, George Gershwin i Douglas Fairbanks, a po porażce depeszę wysłał mu premier Wielkiej Brytanii Lloyd George. Pięć lat później gorycz przegranej na oczach 120 tys. widzów (kolejny rekord) przeżyje Dempsey, a Tunney za wygraną zarobi jako pierwszy w historii boksu milion dolarów.

Czytaj więcej

Kozacka dusza Ołeksandra Usyka

Pupil Hitlera

Żadna z przedwojennych walk nie odbiła się jednak takim echem, jak dwa pojedynki Joego Louisa z Niemcem Maxem Schmelingiem na nowojorskim Yankee Stadium. Nic dziwnego, z jednej strony mieliśmy przecież amerykańskiego króla ringu, z drugiej pupila Adolfa Hitlera.

„Po pierwszej, 12-rundowej wygranej na punkty Schmelinga w 1936 r. odżyły rasistowskie nastroje. To, czego nie udało się dokonać Jeffriesowi w starciu z Johnsonem, stało się faktem za sprawą sukcesu Schmelinga. Niemiecki bokser wygrywający z czarnoskórym mistrzem i wykazujący wyższość rasy białej to była gratka dla hitlerowskiej propagandy – czytamy w „Słynnych pojedynkach”.

Przed rewanżem, do którego doszło 22 czerwca 1938 r., Hitler miał wysłać do Schmelinga depeszę z gratulacjami za kolejne zwycięstwo. Sam bokser nigdy tego nie potwierdził, niechętnie też wspominał bolesną porażkę.

Aleksander Reksza tak pisze o tym, co się stało wtedy w Nowym Jorku: „Według czasu warszawskiego walka rozpoczęła się około godziny trzeciej rano (...) Spiker hamburski zapowiadał transmisję wyjątkowo uroczystym i podniosłym tonem, w którym wyraźnie wyczuwało się pewność zwycięstwa. Potem z bardzo daleka, na załamującej się fali dźwięku dobiegł nas głos ringowego announcera, który obwieścił, że pierwszy między linami znalazł się Max Schmelling, a za nim Joe Louis. Z całej transmisji usłyszeliśmy tylko dźwięk gongu i zaraz potem nieartykułowany wrzask, który wznosił się i opadał, ale trwał nieprzerwanie (...). Raptem w głośniku zapadła kompletna cisza. Sądziliśmy, że nastąpiła przerwa w transmisji. Jednakże po upływie może pół minuty rozległ się zupełnie wyraźny, ale jakiś odmieniony głos hamburskiego spikera: – Z Nowego Jorku przeprowadziliśmy transmisję z meczu bokserskiego o mistrzostwo świata pomiędzy Maxem Schmellingiem i Joe Louisem. I po chwili przerwy: – Heil Hitler!

To było wszystko! Nie podano wyniku walki! Cóż to mogło znaczyć? Chyba tylko jedno: Schmelling został unicestwiony tuż po starcie”.

Tyle Reksza. Tak było w istocie. Schmeling został znokautowany przez Louisa w 2 minucie i 4 sekundzie pierwszej rundy i przestał być ulubieńcem Hitlera.

Obaj płakali

Karierę Louisa skończy kilkanaście lat później Rocky Marciano, jedyny w historii zawodowego boksu, niepokonany mistrz wagi ciężkiej. Gdy odchodził na sportową emeryturę, miał na koncie 49 zwycięskich walk i żadnej porażki.

Louis był jego idolem, ale ich pojedynek w 1951 r. nie miał większego sportowego sensu. Stary mistrz wszystko co najlepsze miał już za sobą, walczył, by zapłacić zaległe podatki, a Marciano szedł od wygranej do wygranej. Najczęściej przez nokaut. Louisa też znokautował, a później razem w szatni płakali.

Po roku Marciano był już mistrzem. Jego walkę z Jerseyem Joem Walcottem obejrzało w Filadelfii ponad 40 tys. ludzi. Pierwszy na deski padł Marciano, ale wstał i dalej szukał swojej szansy na wygraną z broniącym tytułu Walcottem. Gdy wychodzili do 13. rundy, Marciano przegrywał wyraźnie na punkty i wiedział, że musi znokautować mistrza. Zapędził go do lin, obaj wystrzelili prawym, ale o ułamek sekundy szybszy był Rocky. Mistrz osunął się na kolana, a po chwili padł na deski. Rewanż był znacznie krótszy, Marciano potrzebował 145 sekund, by znokautować Walcotta.

Kilkanaście lat później Marciano zginął w katastrofie prywatnej cessny, lecąc na swoje 46. urodziny.

Czytaj więcej

Tyson Fury. Cygański król podniósł się z upadku

Mistrz, który budził grozę

Sonny Liston to już dziś trochę zapomniany mistrz wagi ciężkiej. Legendarny Angelo Dundee, trener Muhammada Alego, mówił mi w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych”, że Liston kogoś takiego, jak Evander Holyfield, zgniótłby jedną ręką. Rozmowa miała miejsce na Florydzie pod koniec 1996 r., jeszcze przed wygranymi Holyfielda z Mikiem Tysonem, więc może wybitny trener zmieniłby później zdanie, ale nie ulega wątpliwości, że darzył estymą Listona, choć był to typ spod ciemnej gwiazdy. Nokautował w ringu i poza nim. Czasami zwykłych ludzi, czasami przedstawicieli prawa. Siedział w więzieniu, mówiono o jego związkach z mafią, tak też tłumaczono jego przedwczesną śmierć. W ringu był jednak dobrze wyszkolonym technicznie potworem, którego lewy prosty stanowił wzorzec dla innych. Prawie się nie uśmiechał, był raczej ponury, małomówny. A przy tym krępy, bardzo mocno zbudowany, potwornie silny i bezlitosny dla rywali. Mierzył 185 cm, ale jego zasięg ramion – 213 cm – sprawiał, że nie było przed nim ucieczki. To w walkach z Listonem narodził się wielki Muhammad Ali.

Zaczynał jako dzieciak, skończył jako mistrz

Angelo Dundee cenił starych mistrzów, to zrozumiałe, bo przypominali mu młodość. Pytany jednak, kto zasługuje na miano najlepszego w historii, nie miał wątpliwości – Ali. – W ringu i poza nim – mówił z błyskiem w oku.

W boksie najgroźniejsze są ciosy, których nie widzisz. Ali był mistrzem w ich zadawaniu. W 1965 r., w Leviston, przekonał się o tym Liston, znokautowany już w pierwszej rundzie ciosem, o którym przez lata pisano, że go nie było. Liston zapytany w szatni, czy widział błyskawiczny prawy, który rzucił go na deski, powiedział tylko: – Zobaczyłem zbyt późno – pisze Thomas Hauser w biografii Muhammada Alego – „Moje życie, moja walka“.

15 miesięcy wcześniej, w Miami, gdy spotkali się po raz pierwszy, mistrzem był Liston. Ali, wtedy jeszcze Cassius Clay, przyzna po latach, że potężny rywal budził w nim strach. Po czwartej rundzie krzyczał do sekundantów, że nic nie widzi, był oślepiony tajemniczą substancją, która dostała mu się do oczu. Angelo Dundee szybko je przemył, wytarł czystym ręcznikiem i poradził, by trzymał się od mistrza z daleka.

Finał znamy. Pod koniec piątej rundy Ali znów był sobą, a po szóstej Liston, narzekając na kontuzję barku, pozostał w swoim narożniku.

Ali zaczynał tamtą walkę jako dzieciak, którego skazywano na porażkę, kończył jako nowy mistrz świata. Miał 22 lata.

A jeszcze cztery lata wcześniej, w Rzymie, walczył o olimpijskie złoto w niższej kategorii (81 kg) ze Zbigniewem Pietrzykowskim, polskim mistrzem wagi półciężkiej. Nie brakowało głosów, że Polaka oszukano, ale on sam w rozmowie z „Rz” z okazji swych 70. urodzin mówił: – Clay był po prostu lepszy. Miał dopiero 18 lat i już był wybitny, nie sposób było go trafić. A przy tym sam bił jakby od niechcenia, szybko i boleśnie.

Większy niż boks

Walki Alego z Frazierem i Foremanem były większe niż boks, mówił o nich cały świat, nie tylko Ameryka. Odmawiając służby w wojsku i wyjazdu do Wietnamu w 1967, skazany na banicję i utratę tytułów Ali zyskał jednak więcej, niż ktokolwiek mógł przewidzieć.

Banicja trwała trzy i pół roku, po niej przyszły najgłośniejsze walki i najwyższe honoraria. Trzy wojny z Joem Frazierem, dwie z Kenem Nortonem i „Rumble in the Jungle“ z George’em Foremanem w Kinszasie.

Wydarzeniem, które zapisało się w historii boksu, była pierwsza walka z Frazierem z 1971 r. w Madison Square Garden, przegrana przez Alego, w której Frazier rzucił go na deski swoim firmowym lewym sierpowym w ostatniej rundzie. Bilety wyprzedano błyskawicznie, choć najdroższe kosztowały 150 dol. Ali z Frazierem zarobili po 2,5 mln, co było niespotykanym wynagrodzeniem.

„Rumble in the Jungle” to już zupełnie inna historia. Świat pamięta o niej przede wszystkim dzięki tekstom Normana Mailera. Walkę w Afryce wymyślił Don King, przyszły król promotorów, a sfinansował Mobutu Sese Seko, cieszący się złą sławą dyktator Zairu. Główni aktorzy, Ali i Foreman, otrzymali rekordowe honoraria, po 5 mln dol., ale broniący mistrzowskiego tytułu Foreman nie mógł dobrze wspominać tej wyprawy. Był faworytem, stawiano, że znokautuje Alego, ale to on został znokautowany i Ali znów był królem.

Rok później Don King doprowadził do kolejnego hitu, jakim było trzecie starcie Alego z Frazierem. Sfinansował je tym razem prezydent Filipin Ferdinand Marcos, też dyktator. Legendarna „Thrilla in Manila” w Quezon City była nieziemskim widowiskiem.

– Jeszcze przed jej rozpoczęciem czułem się jak w piekle – mówił w jednym z wywiadów Angelo Dundee. Nie przesadzał, walka była rozgrywana w godzinach południowych, by dostosować się do czasu amerykańskiego, żar był niesamowity. Frazier i Ali mieli walczyć 15 rund jak na rozpalonym dachu. Po 14. rundzie Frazier został poddany przez Eddiego Futcha, który dostrzegł, że jest on praktycznie ślepy, bo nie widział już nic przez zapuchnięte oczy. Frazier obraził się śmiertelnie na Futcha, wiele miesięcy nie odezwał się do niego słowem. Ali po walce znalazł się w szpitalu, był krańcowo wycieńczony. Powiedział, że gdyby Frazier wyszedł do ostatniej rundy, on prawdopodobnie by zrezygnował.

Tyson i jego wojny

Nokautowali go Evander Holyfield i Lennox Lewis, ale to Mike Tyson wywoływał dreszcze, gdy wchodził do ringu. Z emocji drżeli nie tylko widzowie, ale i rywale. Niektórzy, tak jak Frank Bruno, żegnali się po wielokroć, innym trzęsły się nogi. Bruce Seldon padł bez czucia, choć cios Tysona tylko przeszył nad jego głową powietrze.

„Żelazny Mike” stoczył wiele ringowych bitew, ale żadna, nawet sensacyjna porażka z Jamesem „Busterem“ Douglasem w Tokio, nie odbiła się tak szerokim echem, jak rewanż z Evanderem Holyfieldem w Las Vegas.

Sama walka, rozegrana 28 czerwca 1997 r., była krótka. Po trzech dramatycznych rundach sędzia Mills Lane zdyskwalifikował Tysona za odgryzienie kawałka ucha Holyfieldowi. Decyzję o dyskwalifikacji podjął jednak dopiero, gdy Tyson próbował odgryźć Holyfieldowi drugie ucho.

Początek pojedynku pozwalał oczekiwać na wielkie widowisko. Mimo porażki przed czasem w pierwszej walce siedem miesięcy wcześniej, faworytem rewanżu był Tyson, który zaczął znakomicie. Kiedy jednak w drugim starciu Holyfield rozbił mu głową łuk brwiowy, a sędzia nie zareagował, wpadł we wściekłość. W tym momencie było już pewne, że coś się wydarzy.

O Tysonie i Holyfieldzie na kanwie tej walki pisano książki, kręcono filmy, słynni raperzy przypominali o niej w swych utworach. 16 października 2009 r. w programie „Oprah Winfrey Show” Tyson pogodził się z Holyfieldem.

Czy do historii może przejść też walka Usyka z Tysonem Furym? „Król Cyganów“ w swoim stylu nie gryzie się w język i zaczyna promocję od słów, że zbije ukraińskiego menela, tak jak to zrobił z innym menelem, Władimirem Kliczką, siedem lat temu. Znając Usyka, odpowie w lepszym stylu. Już dziś mówi się, że do tego pojedynku może dojść 17 grudnia, dzień przed finałem piłkarskich mistrzostw świata. Oczywiście tam, gdzie zapłacą najwięcej, w Arabii Saudyjskiej.

Korzystałem z książki „Słynne pojedynki“ Aleksandra Rekszy, książki Jana Skotnickiego z cyklu „Zawodowcy” oraz biografii Muhammada Alego „Moje życie, moja walka“ Thomasa Hausera.

Właśnie po raz drugi pokonał Brytyjczyka Anthony’ego Joshuę. Ich walka odbyła się w Arabii Saudyjskiej tylko dlatego, że Saudowie przebili wszystkich i za prawo jej organizacji zapłacili 80 mln dol. A przecież jeszcze nie tak dawno wydawało się, że takie pojedynki toczyć się będą już tylko na wielkich stadionach, w krajach, gdzie boks ma najwierniejszych kibiców. Joshua, mistrz olimpijski wagi superciężkiej z Londynu (2012), zapełniał na Wyspach Brytyjskich największe sportowe obiekty, a kiedy dołączył do niego ekscentryczny Tyson Fury, mówiono, że „Bitwa o Wielką Brytanię” między nim a Joshuą przebije wszystko, co było wcześniej, trzeba tylko powiększyć Wembley.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi