Być wielkim, jak polski szermierz

Brylowali na światowych planszach przez lata. Wygrywali największe turnieje, przywozili medale z mistrzowskich imprez, nie schodzili z olimpijskiego podium.

Aktualizacja: 06.05.2022 19:05 Publikacja: 06.05.2022 17:00

Szermiercze mistrzostwa Polski w Szczecinie, 1962. Na zdjęciu: od lewej Jerzy Pawłowski, Ryszard Par

Szermiercze mistrzostwa Polski w Szczecinie, 1962. Na zdjęciu: od lewej Jerzy Pawłowski, Ryszard Parulski, Witold Woyda i Wojciech Zabłocki

Foto: EAST NEWS

Każdy z nich był inny, tak jak bokserzy Feliksa Stamma.

Najwięksi polscy szermierze to nie tylko wielkie nazwiska, ale także kolorowe życiorysy. Oficerowie, prawnicy, architekci, adwokaci, lekarze, artyści, biznesmeni, nauczyciele. Był wśród nich też szpieg, polski szablista wszech czasów.

100-lecie Polskiego Związku Szermierczego (PZS) to okazja, by wrócić do najpiękniejszych czasów tej dyscypliny, której przedstawiciele z samych tylko igrzysk przywieźli 22 medale (4 złote, 9 srebrnych i 9 brązowych), co daje im piąte miejsce w hierarchii naszego sportu – za lekkoatletami, bokserami, ciężarowcami i zapaśnikami.

Pierwsi na olimpijskim podium stanęli szabliści. To był Amsterdam, 1928 r. i brąz. Trzech z nich powtórzyło sukces w Los Angeles (1932). Bohaterami tamtych czasów byli Tadeusz Friedrich (absolwent prawa, jego brat Juliusz był osobistym sekretarzem ministra Józefa Becka), major Kazimierz Laskowski (stoczył 27 walk bokserskich), artysta malarz Aleksander Małecki (absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, zginął prawdopodobnie w 1939 r. przy próbie przedarcia się na Węgry), Adam Papée (czterokrotny olimpijczyk, doktor prawa, bankowiec), Władysław Segda (walczył w kampanii wrześniowej, po wojnie pozostał na emigracji) oraz Jerzy Zabielski (major intendent z wyższymi studiami wojskowymi, ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej). Ich trenerem był Węgier Béla Szombathely.

Sześć lat wcześniej, 28 maja 1922 r., we Lwowie powstał PZS. W tym roku obchodzimy więc piękny jubileusz.

Dżentelmen planszy

Na pierwszego indywidualnego mistrza świata polska szermierka czekała długo, do 1957 r. Dopiero wówczas, w Paryżu, sięgnął po złoto późniejszy szablista wszech czasów Jerzy Pawłowski (rok wcześniej zdobył w Melbourne olimpijskie srebro), a wielki udział miał w tym kolejny węgierski trener, słynny Janos Kevey.

Minęły dwa lata i na najwyższym stopniu podium mistrzostw świata w Budapeszcie stanęła drużyna szablistów: Pawłowski, Wojciech Zabłocki, Andrzej Piątkowski, Emil Ochyra, Ryszard Zub i Włodzimierz Wójcicki. To był czas dominacji „Dzieci Keveya" opisany w licznych książkach, między innymi autorstwa cenionego już wtedy architekta Wojciecha Zabłockiego.

Ale pierwszy tytuł mistrza olimpijskiego zdobył nie szablista, tylko florecista Egon Franke, zwycięzca turnieju indywidualnego w Tokio (1964). I to też jest piękna historia.

Franke urodził się 23 października 1935 r. w Gliwicach, wówczas niemieckich, i – jak sam mówi – do dziesiątego roku życia nie znał słowa po polsku. Kiedy po wojnie poszedł do polskiej szkoły, przepisywał z tablicy zdania, nie wiedząc, co oznaczają poszczególne słowa.

Szermierką zaraził go starszy brat Gerard, który z kolegą założył sekcję w klubie Budowlani. Zajęcia prowadził tam Antoni Franz, polski olimpijczyk z Berlina (1936), były reprezentant lwowskiego Sokoła. To on w 1955 r. doprowadził młodego Egona do mistrzostwa Polski juniorów, co sprawiło, że gdy Franke, hutnik z wykształcenia, dostał powołanie do wojska, skierowano go do sekcji szermierczej Legii. W Warszawie jeszcze bardziej rozwinął swój talent, bo trafił do grupy majora Andrzeja Przeździeckiego, olimpijczyka z Helsinek (1952). Gdy wrócił do Gliwic, jego szkoleniem zajął się Zbigniew Czajkowski (lekarz z wykształcenia), wkrótce trener kadry narodowej.

Czytaj więcej

Wspomnienie o Wojciechu Zabłockim: Wielki Kajtek

Złoty i srebrny medal olimpijski z Tokio to tylko część trofeów Frankego. Cztery lata później zdobył w Meksyku kolejny krążek w drużynie, tym razem brązowy. Może się też pochwalić ośmioma medalami mistrzostw świata. Specjalizował się we florecie, ale jedyny tytuł mistrza świata zdobył w Buenos Aires (1962) z kolegami w szabli.

Był dżentelmenem planszy, nigdy nie wykłócał się z sędziami o trafienia. Wyróżniała go wspaniała praca nóg, długie wypady i charakterystyczne zwody, którymi zaskakiwał rywali. Po zakończeniu kariery wyjechał z żoną, florecistką Elżbietą Cymerman, do Włoch i wyszkolił tam wielu znakomitych szermierzy, także medalistów olimpijskich. Zawsze, choć pochodził z niemieckiej rodziny, podkreślał przywiązanie do Polski.

Niewiele zabrakło, by w Tokio po drugi tytuł sięgnął w turnieju drużynowym. Jego partnerami byli Zbigniew Skrudlik, Ryszard Parulski, Witold Woyda i Janusz Różycki. W finale Polacy walczyli dzielnie ze Związkiem Radzieckim: prowadzili, wydawało się, że złoto jest już na wyciągnięcie ręki, i nagle zapomnieli, jak się wygrywa. Sam Franke mówił, że ten koszmar prześladował go przez lata i uświadamiał, jak przewrotny potrafi być sport.

– Do dziś nie wiem, na czym to polegało. Z Francuzami, Włochami czy Węgrami biliśmy się bez kompleksów, ale gdy przychodziło rywalizować z szermierzami ZSRR, bywało różnie, pojawiał się strach przed porażką i zwycięstwa wymykały się z rąk – mówi „Plusowi Minusowi" Adam Lisewski, znakomity przed laty florecista, a później wieloletni prezes PZS.

"Najpiękniejszym zadaniem szermierki jest korzystnie rozwijać zarówno sprawności ciała, jak i ducha.” 

Louis-Justin Lafaugere

Lisewskiego nie było w Tokio, z olimpijskim medalem na szyi stanął dopiero na podium cztery lata później, w Meksyku. Na kolejne igrzyska, do Monachium, już nie pojechał. Ówczesny trener kadry Zbigniew Skrudlik postawił na Arkadiusza Godela, co wywołało liczne protesty, ale zwycięzców się nie sądzi.

Floreciści zdobyli w Niemczech dwa złote medale: indywidualnie i drużynowo. Podwójnym mistrzem olimpijskim został 33-letni Woyda, któremu w turnieju drużynowym towarzyszyli: Marek Dąbrowski, Lech Koziejowski, Jerzy Kaczmarek i Godel, który nie walczył w finale.

Każdy był inny

Złoto florecistów jest naszym jedynym w historii olimpijskich turniejów drużynowych. Bliscy tego osiągnięcia byli dwukrotnie szabliści (1956, 1960), florecistki dowodzone przez fechmistrza Tadeusza Pagińskiego walczyły o złoto w Sydney (2000), floreciści jeszcze w Tokio (1964) i Atlancie (1996) bili się w finale, podobnie jak szpadziści w Moskwie (1980) czy Pekinie (2008). Niestety, wszyscy bez wymarzonego rezultatu.

Srebro szpadzistów (Tomasz Motyka, Adam Wiercioch, Radosław Zawrotniak, Robert Andrzejuk) wywalczone 14 lat temu w Chinach jest ostatnim w historii olimpijskich występów polskich szermierzy. Na igrzyskach w Londynie (2012), Rio de Janeiro (2016) i Tokio (2020) Polaków na podium już nie było.

Ślady w historii pozostały znaczące. Woyda w indywidualnym rankingu polskich medalistów letnich igrzysk olimpijskich, z czterema krążkami (2-1-1) jest na miejscu czwartym, za Robertem Korzeniowskim (4-0-0), Ireną Szewińską (3-2-2) i Anitą Włodarczyk (3-0-0). Szablista Pawłowski w tej klasyfikacji jest 16., a Franke dwa miejsca dalej, za Otylią Jędrzejczak. Egon Franke zmarł niedawno, w wieku 86 lat, po ciężkiej chorobie. Tu i ówdzie przypomniano o jego sukcesach, a ze zdjęć raz jeszcze – na chwilę – spojrzał na nas starszy, przystojny pan z burzą białych włosów.

– To był klasyk. Elegancja, styl, wyrafinowanie. Przyjemnie było patrzeć jak walczył – wspomina Lisewski. – Miał trochę szczęścia, że ówczesny trener kadry florecistów Zbigniew Czajkowski był jego szkoleniowcem. I postawił na swojego, a ten złapał formę, odpłacając się złotem.

Lisewski mówi, że najlepsi polscy szermierze w tamtych czasach byli jak bokserzy Stamma – każdy inny. Nikt nikogo nie naśladował, na nikim się nie wzorował. – Franke był stylistą, Parulski dążył uparcie do celu. Woyda to chytrusek – szybki, dynamiczny, potrafił zaskoczyć. Skrudlik solidny, ale przewidywalny. Mówili na niego „Koń". Różycki pasował do drużyny, bo dobry technik, a do tego niezły cwaniak – wspomina Lisewski.

Sam nie kryje żalu, że zabrakło go w Monachium. – Byłem w formie, gdyby jeszcze zamiast mnie Skrudlik zabrał Parulskiego, to pal diabli. Zrozumiałbym, że za zasługi, ale on wziął juniora Godela – mówi.

Fakty są jednak takie, że floreciści wrócili z Monachium z podwójnym złotem. Woyda, który miał kończyć karierę, najpierw w wielkim stylu sam sięgnął po najcenniejszy medal, a później poprowadził młodych kolegów w turnieju drużynowym. I tak wszyscy przeszli do historii.

Czytaj więcej

Kozacka dusza Ołeksandra Usyka

Kmicic na planszy

Wiele lat później miałem okazję porozmawiać z Woydą osobiście. Pamiętam jak dziś – rok 1992, Cetniewo. Mieszkał już od dawna za granicą, ale odwiedzał Polskę.

Opowiadał, jak u progu kariery, mając 18 lat, awansował do finału mistrzostw świata seniorów. Trzy lata później, w Rzymie, był już w olimpijskim finale floretu. Walczył w barażach o pierwszy polski medal w historii tej broni, ale zajął czwarte miejsce. Wielu już wtedy twierdziło, że będzie wybitnym florecistą, najlepszym z najlepszych. Ale w 1961 r. mistrzem świata w Turynie został jego kolega Parulski, a na igrzyskach w Tokio po złoto sięgnął Franke, choć to Woyda wygrywał prestiżowe Copa Giovanini, Copa d'Alpini, słynny Challenge Martini w Paryżu czy Copa Hungaria w Budapeszcie, a dwa lata wcześniej został podwójnym wicemistrzem świata: indywidualnie i w drużynie.

To on był wielkim faworytem tych igrzysk, a Franke tylko rezerwowym, którego prof. Zbigniew Czajkowski, trener reprezentacji, wstawił do składu. Woyda trafił wtedy w finale na Francuza Daniela Revenu i odpadł z walki o medale.

– Modliłem się tylko o jedno: nie trafić na niego. Był dla mnie bardzo niewygodnym rywalem – mówił o swoim kacie. I to właśnie ten szczupły, wysoki Revenu mógł sprawić, że Polak nie zdobędzie złotego medalu w Monachium. Woyda w pierwszej walce półfinałów pokonał wprawdzie Dąbrowskiego, ale w następnej przegrał z Węgrem Szabo i w kolejnej musiał pokonać Revenu, by zapewnić sobie awans. Prowadził 4:0 i przegrał 4:5. Kat znów zrobił swoje. Prawo walki o medale dawała tylko wygrana Woydy z Włochem Nicolą Granierim przy założeniu, że Dąbrowski pokona Revenu. I cud się zdarzył, przy stanie 4:4 Woyda zadał decydujące trafienie, a Dąbrowski, przegrywając w pewnym momencie 2:4, zdołał jednak odprawić z kwitkiem Francuza.

W połowie XVII wieku we Francji, za panowania „Króla Słońce” Ludwika XIV, notabene znakomitego szermierza, miłośnika i opiekuna tej Sztuki, do sal szermierczych wprowadzono nową broń – floret. Nazwa pochodzi od francuskiego słowa „la fleur” – kwiat, ponieważ zakończony ochronnym, metalowym poszerzeniem sztych głowni floretu pierwotnie przypominał pączek kwiatu. 

Finał był już popisem Woydy, który w starciu z Dąbrowskim nie dał się trafić. Kolejny rywal, Francuz Noel, zdobył tylko 2 pkt, a Węgier Jeno Kamuti – 3. Florecista ZSRR Władimir Denisow też nie był w stanie go zatrzymać. Woyda miał cztery zwycięstwa i świadomość, że musi jeszcze pokonać Rumuna Michaia Tiu, wychowanego w rodzinie cyrkowej człowieka z gumy. To była egzekucja. Przy ostatnich pchnięciach publiczność wstała z miejsc i głośno biła brawa, nagradzając arcymistrzowski kunszt naszego szermierza.

To nie były jedyne brawa w Monachium dla Woydy. W finale turnieju drużynowego ze Związkiem Radzieckim wygrał cztery pojedynki i poprowadził młodszych kolegów za rękę, po złoto.

Wybitny florecista Francuz Christian d'Oriola mówił: – Turniej indywidualny wygrał dzięki znakomitej kondycji i dynamice. W drużynowym zademonstrował technikę i taktykę. O ile pierwszy medal zawdzięcza nogom, o tyle drugi głowie.

Profesor Czajkowski, wybitny teoretyk i praktyk szermierki, powiedział przed laty, że to Woyda był najbliższy pierwowzoru literackiego sienkiewiczowskiego Kmicica, zastrzegając, że dwukrotny mistrz olimpijski Kmicicem był tylko na planszy.

Skrudlik, kolega i rywal z planszy, później reprezentacyjny trener Woydy, najbardziej zachwycał się jego sprawnością. – Potrafił zjechać z Kasprowego na jednej narcie – powtarzał.

Zakochany w Gigantach

Dwa lata po igrzyskach w Monachium wybitny szermierz pracował już jako trener we Włoszech. To tam usłyszał, że jest wraz z Andrzejem Badeńskim, wybitnym 400-metrowcem, zamieszany w aferę szpiegowską. Wówczas jego wyjazd do Włoch łączono ze sprawą Jerzego Pawłowskiego, osądzonego za szpiegostwo na rzecz CIA.

– Miałem kilka telefonów. Radzono, żebym się ukrywał, bo mnie szukają. W niemieckim „Spieglu" ukazał się artykuł, w którym autor łączył mnie i Badeńskiego ze sprawą Pawłowskiego. Wziąłem adwokata, by wytoczyć sprawę „Spieglowi" i poszedłem do polskiego konsulatu w Mediolanie, gdzie usłyszałem, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój – opowiadał po latach Woyda.

Czytaj więcej

Na planszy był Kmicicem

W tym czasie w Bolonii urodziła mu się druga córka Jacqueline. Miał niezłą pracę i wydawało się, że tam zostanie, ale po długich rozmowach z żoną, Amerykanką polskiego pochodzenia, doszli do wniosku, że lepszym miejscem na dalsze życie będą Stany Zjednoczone.

– Swoje drugie życie zaczynałem, mając 39 lat i 300 dol. w kieszeni. Żona nie pracowała. Okazało się jednak, że na takie zmiany nigdy nie jest za późno – opowiadał w piękne, letnie popołudnie w Cetniewie, 30 lat temu. On, absolwent prawa na UW, na terenie USA i Kanady reprezentował włoskie firmy specjalizujące się w produkcji maszyn pakujących. Zakochał się też w futbolu amerykańskim, kibicował Gigantom z Nowego Jorku.

Siedem lat po tej rozmowie żona, matka jego dwóch córek, zginęła w wypadku samochodowym. Wtedy byli już rozwiedzeni, a on wiódł spokojne życie emeryta, przetykane grą w golfa. Kupił dom przy polu golfowym w Palm Beach Gardens na Florydzie. Drugi miał w Bronxville koło Nowego Jorku, gdzie mieszkał z drugą żoną Małgosią.

Zmarł w 2008 r. w wyniku choroby nowotworowej, zdiagnozowanej dwa lata wcześniej.

Kto rządził, szabliści czy floreciści? Gdy pytam Adama Lisewskiego, jak wyglądała rywalizacja florecistów z szablistami czy szpadzistami, odpowiada, że walka ta rozgrywała się tylko na niwie czysto sportowej.

rp.pl

– Kiedy floret wchodził w swój złoty okres, szabla najlepsze czasy miała już za sobą. Owszem: był Pawłowski, który wygrał w Meksyku, ale to my już rządziliśmy. I czasami się kłóciliśmy. Z Parulskim nie rozmawiałem chyba dwa lata, ale gdy przychodziło do drużynowych występów, nie miało to znaczenia. Potrafiliśmy walczyć też w innych broniach. Parulski wygrał mistrzostwa świata juniorów szabli, mistrzostwa świata seniorów we florecie i został drużynowym mistrzem świata w szpadzie. Ja z kolei na Uniwersjadzie w Porto Alegre zdobyłem dwa złote medale w turniejach drużynowych we florecie i szpadzie, a Lech Koziejowski był szóstym szpadzistą mistrzostw świata – opowiada.

I podsumowuje: – W tamtych czasach po prostu byliśmy wszechstronni, tak jak w początkach polskiej szermierki nasi medaliści olimpijscy z Amsterdamu i Los Angeles, którzy bili się z powodzeniem na szable, szpady czy florety – mówi Lisewski, absolwent Politechniki Warszawskiej, a później pracownik naukowy tej uczelni.

Warto dodać, że w tamtych czasach najlepsi polscy szermierze nie tylko trenowali, ale i pracowali. Franke codziennie przez osiem godzin w Hucie 1 Maja w Gliwicach, Parulski jako ceniony adwokat, a Różycki, syn słynnego matematyka i kryptologa Jerzego Różyckiego (członek ekipy, która złamała kod Enigmy) w Akademii Sztuk Pięknych.

To był inny świat, ale też inni – wydaje się z innego, twardszego materiału – ludzie.

Każdy z nich był inny, tak jak bokserzy Feliksa Stamma.

Najwięksi polscy szermierze to nie tylko wielkie nazwiska, ale także kolorowe życiorysy. Oficerowie, prawnicy, architekci, adwokaci, lekarze, artyści, biznesmeni, nauczyciele. Był wśród nich też szpieg, polski szablista wszech czasów.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi