To nie były jedyne brawa w Monachium dla Woydy. W finale turnieju drużynowego ze Związkiem Radzieckim wygrał cztery pojedynki i poprowadził młodszych kolegów za rękę, po złoto.
Wybitny florecista Francuz Christian d'Oriola mówił: – Turniej indywidualny wygrał dzięki znakomitej kondycji i dynamice. W drużynowym zademonstrował technikę i taktykę. O ile pierwszy medal zawdzięcza nogom, o tyle drugi głowie.
Profesor Czajkowski, wybitny teoretyk i praktyk szermierki, powiedział przed laty, że to Woyda był najbliższy pierwowzoru literackiego sienkiewiczowskiego Kmicica, zastrzegając, że dwukrotny mistrz olimpijski Kmicicem był tylko na planszy.
Skrudlik, kolega i rywal z planszy, później reprezentacyjny trener Woydy, najbardziej zachwycał się jego sprawnością. – Potrafił zjechać z Kasprowego na jednej narcie – powtarzał.
Zakochany w Gigantach
Dwa lata po igrzyskach w Monachium wybitny szermierz pracował już jako trener we Włoszech. To tam usłyszał, że jest wraz z Andrzejem Badeńskim, wybitnym 400-metrowcem, zamieszany w aferę szpiegowską. Wówczas jego wyjazd do Włoch łączono ze sprawą Jerzego Pawłowskiego, osądzonego za szpiegostwo na rzecz CIA.
– Miałem kilka telefonów. Radzono, żebym się ukrywał, bo mnie szukają. W niemieckim „Spieglu" ukazał się artykuł, w którym autor łączył mnie i Badeńskiego ze sprawą Pawłowskiego. Wziąłem adwokata, by wytoczyć sprawę „Spieglowi" i poszedłem do polskiego konsulatu w Mediolanie, gdzie usłyszałem, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój – opowiadał po latach Woyda.
Na planszy był Kmicicem
Witold Woyda 1939 – 2008. Jako pierwszy polski sportowiec zdobył dwa złote medale podczas jednych igrzysk olimpijskich. Szermierka nigdy nie wypełniała mu całego życia i może dlatego życie to było tak ciekawe
W tym czasie w Bolonii urodziła mu się druga córka Jacqueline. Miał niezłą pracę i wydawało się, że tam zostanie, ale po długich rozmowach z żoną, Amerykanką polskiego pochodzenia, doszli do wniosku, że lepszym miejscem na dalsze życie będą Stany Zjednoczone.
– Swoje drugie życie zaczynałem, mając 39 lat i 300 dol. w kieszeni. Żona nie pracowała. Okazało się jednak, że na takie zmiany nigdy nie jest za późno – opowiadał w piękne, letnie popołudnie w Cetniewie, 30 lat temu. On, absolwent prawa na UW, na terenie USA i Kanady reprezentował włoskie firmy specjalizujące się w produkcji maszyn pakujących. Zakochał się też w futbolu amerykańskim, kibicował Gigantom z Nowego Jorku.
Siedem lat po tej rozmowie żona, matka jego dwóch córek, zginęła w wypadku samochodowym. Wtedy byli już rozwiedzeni, a on wiódł spokojne życie emeryta, przetykane grą w golfa. Kupił dom przy polu golfowym w Palm Beach Gardens na Florydzie. Drugi miał w Bronxville koło Nowego Jorku, gdzie mieszkał z drugą żoną Małgosią.
Zmarł w 2008 r. w wyniku choroby nowotworowej, zdiagnozowanej dwa lata wcześniej.
Kto rządził, szabliści czy floreciści? Gdy pytam Adama Lisewskiego, jak wyglądała rywalizacja florecistów z szablistami czy szpadzistami, odpowiada, że walka ta rozgrywała się tylko na niwie czysto sportowej.
– Kiedy floret wchodził w swój złoty okres, szabla najlepsze czasy miała już za sobą. Owszem: był Pawłowski, który wygrał w Meksyku, ale to my już rządziliśmy. I czasami się kłóciliśmy. Z Parulskim nie rozmawiałem chyba dwa lata, ale gdy przychodziło do drużynowych występów, nie miało to znaczenia. Potrafiliśmy walczyć też w innych broniach. Parulski wygrał mistrzostwa świata juniorów szabli, mistrzostwa świata seniorów we florecie i został drużynowym mistrzem świata w szpadzie. Ja z kolei na Uniwersjadzie w Porto Alegre zdobyłem dwa złote medale w turniejach drużynowych we florecie i szpadzie, a Lech Koziejowski był szóstym szpadzistą mistrzostw świata – opowiada.
I podsumowuje: – W tamtych czasach po prostu byliśmy wszechstronni, tak jak w początkach polskiej szermierki nasi medaliści olimpijscy z Amsterdamu i Los Angeles, którzy bili się z powodzeniem na szable, szpady czy florety – mówi Lisewski, absolwent Politechniki Warszawskiej, a później pracownik naukowy tej uczelni.
Warto dodać, że w tamtych czasach najlepsi polscy szermierze nie tylko trenowali, ale i pracowali. Franke codziennie przez osiem godzin w Hucie 1 Maja w Gliwicach, Parulski jako ceniony adwokat, a Różycki, syn słynnego matematyka i kryptologa Jerzego Różyckiego (członek ekipy, która złamała kod Enigmy) w Akademii Sztuk Pięknych.
To był inny świat, ale też inni – wydaje się z innego, twardszego materiału – ludzie.