Co wiemy po pół roku ukraińskiego koszmaru?

Wojna w Ukrainie wywróciła globalny porządek polityczny i gospodarczy. Na naszych oczach rodzi się zupełnie nowy układ sił, choć wciąż nie wiadomo, na ile trwały.

Publikacja: 19.08.2022 10:00

Po pół roku wojny w Ukrainie wciąż nie widać perspektyw na jej zakończenie. Mieszkańcy Ukrainy, któr

Po pół roku wojny w Ukrainie wciąż nie widać perspektyw na jej zakończenie. Mieszkańcy Ukrainy, którzy nie opuścili swoich domów, egzystują w zawieszeniu między normalnym życiem, a stanem permanentnego zagrożenia. O brutalnej rzeczywistości przypominają artefakty wojny, jak broń przeciwpancerna na przedmieściach Kijowa

Foto: MIGUEL MEDINA/AFP

Największym zaskoczeniem jest niewątpliwie katastrofalny stan rosyjskiej armii. Siły zbrojne to był jeden z ostatnich atrybutów mocarstwowości, jaki zdawał się zachować Kreml. W minionych dwóch dekadach Władimir Putin właśnie na ich modernizacji skoncentrował skromne zasoby rozkradanego, rosyjskiego państwa. Na to dała się zwieść nawet Ameryka: przekonana o sile Rosji już u zarania inwazji zaproponowała ewakuację z Kijowa Wołodymyra Zełenskiego, tak bardzo była przekonana, że upadek ukraińskiej stolicy jest tylko kwestią dni. Ta pomyłka jest tym bardziej zaskakująca, że razem z Brytyjczykami i Turkami to właśnie Amerykanie szkolili od 2014 r. ukraińskie wojsko. Powinni więc wiedzieć nie tylko, jak bardzo jest ono sprawne, ale przede wszystkim zdeterminowane do stawienia oporu najeźdźcy. Okazuje się jednak, że mimo niezwykłego przepływu informacji w dobie internetu i dronów, wciąż przyszłość świata pozostaje dla nas zagadką.

Czytaj więcej

Trump i Johnson, dwie twarze Anglosasów

Gorzej niż Afganistan

Ale porażka Amerykanów blednie w porównaniu z błędnymi kalkulacjami Kremla. Podobnie jak inwazja z rozkazu George’a W. Busha na Irak wiosną 2003 r., decyzja o uderzeniu na Ukrainę została podjęta w gronie zaledwie kilku najbliższych współpracowników prezydenta. Putin padł ofiarą zbudowanego przez siebie autorytarnego systemu. Docierały do niego tylko pochlebne informacje o kondycji rosyjskiej armii. Uwierzył we własną propagandę przekonującą, że Ukraina nie jest prawdziwym państwem, a Ukraińcy – prawdziwym narodem. Twardy opór zamiast kwiatków na powitanie rosyjskich czołgów był więc dla Moskwy całkowitym zaskoczeniem. Świadczą o tym katastrofalne błędy popełnione w pierwszych tygodniach kampanii, takie jak budowa długich kolumn czołgów i wozów opancerzonych bez osłony piechoty, które stały się łatwym łupem nawet pojedynczych ukraińskich żołnierzy wyposażonych w ręczne wyrzutnie przeciwpancerne.

Po kilku tygodniach Putin zdecydował się na zmianę strategii. Zamiast przejęcia Kijowa i Charkowa, aby osadzić tu przyjazne Rosji władze i przejąć kontrolę nad całą Ukrainą, postawił na mozolną ofensywę w Donbasie. Świat ujrzał barbarzyńską strategię bezwzględnego bombardowania tamtejszych miast, co miało złamać ukraiński opór. Ale i to się nie udało. Od wielu tygodni postęp rosyjskich wojsk jest minimalny. Poza Chersoniem, który padł w pierwszych tygodniach wojny, Rosjanom nie udało się zdobyć żadnej stolicy obwodu. Pentagon ocenia, że każdego dnia ginie lub zostaje rannych 500 rosyjskich żołnierzy. Według tych szacunków przez pół roku mogło zostać wyeliminowanych z pola walki 70–80 tys. ludzi. Moskwa miałaby też stracić od 3 do 4 tys. czołgów.

To jest skala strat, która nawet w średnim okresie jest dla Putina nie do utrzymania. Przez dziewięć lat wojny w Afganistanie straty Związku Radzieckiego były mniejsze: około 15 tys. zabitych i 50 tys. rannych. A jednak tamta upokarzająca porażka stała się jedną z głównych powodów rozpadu ZSRR. Teraz sytuacja jest dla Rosji jeszcze gorsza nie tylko z uwagi na znacznie krótszy czas, w którym Moskwa poniosła tak ogromne straty. Uzbrojeni w lepszą broń, a w szczególności w precyzyjne amerykańskie wyrzutnie dalekiego zasięgu HIMARS, Ukraińcy zaczynają przystępować do kontrofensywy na południu kraju, a walki wokół elektrowni w Zaporożu grożą katastrofą ekologiczną, której skutki uderzyłyby bezpośrednio w Rosję. Takiego zagrożenie mudżahedini nie stanowili.

Odwrócony manewr Kissingera

Badania Centrum Lewady pokazują co prawda, że większość Rosjan wciąż popiera zarówno autorytarny reżim Putina, jak i prowadzoną przez niego wojnę, jednak oznak narastających wątpliwości jest wiele. Być może najlepiej świadczy o nich strach Kremla przed ogłoszeniem powszechnej mobilizacji i przyznaniem, że inwazja na Ukrainę to nie „specjalna operacja wojskowa”, tylko regularna wojna, i to największa w Europie od 1945 r. Moskwa najwyraźniej obawia się, że i jedno, i drugie wstrząsnęłoby opinią publiczną. Putin, który uzasadnił (z gruntu fałszywym) wywodem historycznym inwazję sąsiedniego kraju, nie może pozostać głuchy na inne lekcje historii Rosji: okoliczności upadku caratu z powodu katastrofalnego bilansu pierwszej wojny światowej czy wspomnianym już rozpadzie ZSRR (który nazwał największą tragedią XX wieku) z powodu afgańskiej klęski.

To stawia na porządku dziennym pytanie, jak daleko rosyjski reżim jest gotowy pójść, aby bronić nie tylko spójności kraju, ale przede wszystkim zbudowanego przez siebie systemu władzy i powiązań korupcyjnych. Centrum Lewady wskazuje, że aż dla 34 proc. Rosjan jest „bardzo prawdopodobne” albo przynajmniej „możliwe”, że Putin sięgnie po broń jądrową, aby zmienić kierunek rozwoju konfliktu. Także szef brytyjskiego wywiadu, generał Sir Jim Hockenhull przyznaje BBC, że „przygląda się bardzo, bardzo uważnie”, czy rosyjskie wojsko nie sięgnie po broń jądrową. A to dlatego, że przynajmniej do końca tego roku nie należy spodziewać się przełomu w ukraińsko-rosyjskiej wojnie, co zwiększa presję na Kreml. Od kryzysu kubańskiego w 1962 r. świat nigdy nie był tak blisko atomowej hekatomby.

Na razie jednak Biały Dom nie daje się sterroryzować takim zagrożeniem. Z miesiąca na miesiąc skala wsparcia Ukrainy bronią rośnie. To już sprzęt o łącznej wartości 10 mld dol. Joe Biden pozostaje wierny niektórym nakreślonym przez siebie od początku konfliktu czerwonym liniom, jak powstrzymanie się przed bezpośrednią interwencją amerykańskich wojsk czy przekazaniem zachodnich myśliwców. Coraz wyraźniej widać jednak, że Amerykanie stawiają na doprowadzenie do takiego wyczerpania rosyjskiego potencjału wojskowego i gospodarczego, aby Kreml przestał być zagrożeniem dla swoich sąsiadów i porządku ustanowionego przez Waszyngton. Powiedział to zresztą otwarcie pod koniec kwietnia w trakcie wizyty w Kijowie sekretarz obrony Lloyd Austin. Później do tej wizji co prawda już publicznie nie wracał, być może aby nie ujawniać sposobu myślenia Waszyngtonu. Plan najwyraźniej pozostaje jednak w mocy.

Administracja Bidena od początku uważała zresztą wojnę w Ukrainie za starcie, które jedynie odciąga uwagę od najważniejszego pola walki Ameryki: z Chinami. Przypomniały o tym bezprecedensowe w swoim zasięgu ćwiczenia wojskowe, które przeprowadziła chińska armia w bezpośrednim sąsiedztwie Tajwanu po tym, gdy wyspę odwiedziła przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi.

Tyle że w grze w amerykańsko-chińsko-rosyjskim trójkącie to wcale nie Stany są skazane na zwycięstwo. Joseph Wu, minister spraw zagranicznych Tajwanu, przyznaje w rozmowie z „Plusem Minusem”, że Xî Jinping wykorzysta kumulujące się kłopoty Putina, aby podporządkować sobie Rosję. Jego zdaniem ten proces nie musi się skończyć na długotrwałych dostawach taniej rosyjskiej energii dla Państwa Środka czy nawet przejęciu przez niego strategicznych gałęzi rosyjskiej gospodarki, ale może nawet doprowadzić do przejęcia przez Pekin części rosyjskich terytoriów łącznie z Władywostokiem. – To były kiedyś ziemie chińskie i Chińczycy o tym nie zapomnieli – mówi minister Wu.

Jeśli jego prognoza się spełni, oznaczałoby to odwrócenie po przeszło pół wieku „manewru Kissingera”: zamiast rozerwania więzi Związku Radzieckiego z komunistycznymi Chinami doszłoby do ich ponownej konsolidacji, tyle że tym razem z Pekinem w roli głównej.

Czytaj więcej

Covid nie da o sobie zapomnieć

Wyścig z czasem

Najbardziej spektakularne starcie między Zachodem a Rosją rozgrywa się rzecz jasna na polu walki zbrojnej. Ale o jego wyniku rozstrzygnie też konfrontacja gospodarcza. Tu także sprawy poszły inaczej, niż sądzono. W pierwszych miesiącach wojny Ameryka i Unia zaskoczyły pozytywnie: nałożono sześć pakietów sankcji na Moskwę, co wymagało jednomyślnego wsparcia 27 państw Wspólnoty. Ale również wbrew prognozom analityków nie doszło z tego powodu do bankructwa rosyjskiego państwa: kurs rubla do dolara w ciągu roku umocnił się o niemal 16 proc. Zdaniem MFW w tym roku rosyjska gospodarka skurczy się o 6 proc. To poważna recesja, ale jednak w dużo mniejszej skali, niż się spodziewano.

Jednocześnie jednak badacze Uniwersytetu Yale przewidują bliskie „załamanie” Rosji. Ich zdaniem równie istotne co sankcje jest wycofanie się z kraju około tysiąca kluczowych zachodnich koncernów. Przede wszystkim jednak Moskwa przestała być strategicznym dostawcą energii dla zachodniej Europy i niczym nie będzie ona w stanie tego skompensować. Mniej niż 10 proc. rosyjskiego gazu jest eksportowanych w formie skroplonej. Pozostają więc gazociągi, a te w przytłaczającej większości biegną na Stary Kontynent. Budowa alternatywnej ich sieci do Chin czy Indii zajmie lata. Owszem, Rosja sprzedaje teraz do obu tych państw więcej ropy, ale robi to po znacznie niższych cenach.

Rosjanom nie udało się też zastąpić importu wysoko przetworzonych produktów zachodnich chińskimi. Import z ChRL wręcz załamał się o połowę: chińskie firmy, dla których amerykański rynek ma znaczenie strategiczne, nie chcą ryzykować sankcji Stanów za łamanie embarga na dostawy do Rosji. Rosyjskiemu przemysłowi brakuje więc kluczowych części i technologii. Z tego powodu produkcja samochodów załamała się o trzy czwarte, a linie lotnicze muszą rozbierać na części nawet nowe samoloty, aby utrzymać przynajmniej minimalną siatkę połączeń w największym kraju świata.

Putin ma jednak nadzieję, że uda mu się zmusić Zachód do zniesienia sankcji, zanim ich skutki będą dla Moskwy katastrofalne. To prawdziwy wyścig z czasem. Kreml chce już tej jesieni doprowadzić do największego od 50 lat kryzysu energetycznego na Starym Kontynencie, który skłoni przynajmniej część krajów Unii do wyjścia naprzeciw postulatom Rosji. Komisja Europejska szacuje, że gdyby Putin całkowicie wstrzymał dostawy gazu dla Wspólnoty, jej wzrost gospodarczy zmniejszyłby się o 2,5 punktu procentowego, zapewne powodując głęboką recesję. Ten proces już się zresztą zaczął. Co prawda największy gazociąg prowadzący na Zachód, Nord Stream 1, nie został w pełni wstrzymany, ale pracuje on na jedną piątą obrotów. W środku lata Berlin musi więc sięgać po coraz większe oszczędności: rezygnować z oświetlenia zabytków w całym kraju, obniżać temperaturę na basenach itd.

Dla mieszkańców Unii gwałtowny wzrost cen energii będzie tym dotkliwszy, że już teraz wysoka inflacja w połączeniu ze spowolnieniem gospodarki prowadzi do znaczącego spadku realnych pensji. Widać już coraz wyraźniej, jak to przekłada się na decyzje polityczne. W pierwszych tygodniach po inwazji Bruksela zdołała z zaskakującą szybkością nakładać kolejne pakiety sankcji na Rosję. Ale to już przeszłość. Embargo na ropę wejdzie w życie do końca roku, dając Putinowi wystarczająco dużo czasu na znalezienie alternatywnych odbiorców. A plan redukcji zużycia gazu o 15 proc. został przeforsowany na zasadzie dobrowolności, co stawia pod znakiem zapytania jego skuteczność.

Największy błąd Niemców

Od tego, czy Unia zdoła utrzymać jedność w obliczu wojny w Ukrainie, zależy jej przyszłość. Jeśli mimo wybuchu u jej granic największego konfliktu od drugiej wojny światowej tego testu nie zda, będzie musiała pożegnać się z ambicją przekształcenia się w podmiot polityki międzynarodowej, zadowalając się rolą strefy wolnego handlu, jakich wiele. – Jestem tu optymistą, bo Rosja wywołuje strach, co konsoliduje Zachód – mówi „Plusowi Minusowi” Dominique Moisi, założyciel Francuskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (IFRI).

Nie da się jednak wykluczyć, że Putin i na to znajdzie wyjście, wstrzymując na jakiś czas ofensywę na Ukrainę. Gdy z telewizorów znikną obrazki bombardowań i rannych, utrzymanie mobilizacji Europejczyków będzie trudniejsze, a pokusa powrotu do rozmów z Kremlem – większa. Już teraz mnożą się rysy na jednolitym froncie oporu, jaki zbudowała Wspólnota przeciw Rosji. Sondaże wskazują, że z wyborów 25 września we Włoszech wyjdzie zwycięsko koalicja ugrupowań twardej i populistycznej prawicy, z których dwa, Liga Matteo Salviniego i Forza Italia Silvio Berlusconiego, w przeszłości utrzymywały bliskie więzi z Moskwą. We Francji Macron stracił w czerwcu większość na rzecz Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen i ugrupowań skupionych wokół Francji Niepokornej Jeana-Luca Melenchona – sił otwarcie dążących do porozumienia z Putinem.

Ale to w Niemczech zdecyduje się przyszłość Unii. Wysoki rangą niemiecki dyplomata przyznaje w rozmowie z „Plusem Minusem”: – Założenie, że zacieśnienie współpracy gospodarczej z Rosją powstrzyma Putina przed podbijaniem sąsiadów, okazało się największym błędem niemieckiej dyplomacji od 1945 r.

Teraz jednak Berlin nie tylko nie ma alternatywnego pomysłu na relacje z Moskwą, ale także na zastąpienie taniej rosyjskiej ropy innym źródłem energii. A od tego zależy przecież tempo wzrostu gospodarczego Niemiec. Kilkanaście lat temu to Angela Merkel, choć ogromnym kosztem w szczególności dla południa Europy, uratowała euro i samą Unię. Czy jednak dziś Niemcy znajdą na to siłę? To jeszcze jedno zagrożenie dla przyszłości Unii, które będzie przybierało na sile w miarę, jak świat wchodzi w głęboką recesję.

Jednak kryzys Zachodu dalece wykracza poza Europę. Już w listopadzie republikanie pod przywództwem Donalda Trumpa najpewniej odzyskają większość w obu izbach Kongresu. To może się okazać wstępem do powrotu miliardera do Białego Domu. Czy amerykańska demokracja to przetrwa? I czy Trump, który w przeszłości stawiał pod znakiem zapytanie sens dalszego istnienia NATO, nie ulegnie pokusie pójścia na porozumienie z Putinem i nakreślenia w poprzek Europy nowej linii określającej granice stref wpływów Moskwy i Waszyngtonu?

Już teraz wiadomo, że Joe Bidenowi nie udało się zbudować światowego frontu obrony demokracji przeciw chińsko-rosyjskiemu autorytaryzmowi. Tak wielkie kraje, jak Indie i Brazylia, uległy pokusie współpracy gospodarczej z Rosją. To wielki zawód minionych sześciu miesięcy. Wiadomo też, że w zapomnienie poszła globalizacja w kształcie, jaki do tej pory znaliśmy. Tak jak Niemcy ponieśli porażkę, próbując przeciągnąć na stronę Zachodu Rosję poprzez coraz silniejsze więzi ekonomiczne, tak podobną klęskę poniosła Ameryka z Chinami. Koniec historii, jaki przewidywał Francis Fukuyama, okazał się złudny. Liberalna demokracja nie stała się przyszłością całego globu.

Otwarte pozostają też pytania o przyszłość kraju, którego bohaterska obrona wzbudziła podziw na całym świecie. Co prawda skłoniło to Amerykę do uruchomienia niezwykłego programu wsparcia wojskowego dla Kijowa, a Unia przyznała Ukraińcom status kraju kandydackiego do Wspólnoty. Ale jak już to zostało powiedziane, wcale nie jest pewne, czy Waszyngton i Bruksela utrzymają taką linię. Jest też i mniej budujący obraz Ukrainy: wielomilionowej emigracji, która nie składa się tylko z kobiet, dzieci i starców. Na ulicach choćby Warszawy widać też wielu Ukraińców w sile wieku, nieraz za kierownicą luksusowych samochodów. Bardzo byliby dziś potrzebni na polu walki, ale i w przyszłości dla odbudowy kraju. Tylko czy wrócą?

Czytaj więcej

Słabe euro, rozpędzona inflacja i upiory przeszłości

Największym zaskoczeniem jest niewątpliwie katastrofalny stan rosyjskiej armii. Siły zbrojne to był jeden z ostatnich atrybutów mocarstwowości, jaki zdawał się zachować Kreml. W minionych dwóch dekadach Władimir Putin właśnie na ich modernizacji skoncentrował skromne zasoby rozkradanego, rosyjskiego państwa. Na to dała się zwieść nawet Ameryka: przekonana o sile Rosji już u zarania inwazji zaproponowała ewakuację z Kijowa Wołodymyra Zełenskiego, tak bardzo była przekonana, że upadek ukraińskiej stolicy jest tylko kwestią dni. Ta pomyłka jest tym bardziej zaskakująca, że razem z Brytyjczykami i Turkami to właśnie Amerykanie szkolili od 2014 r. ukraińskie wojsko. Powinni więc wiedzieć nie tylko, jak bardzo jest ono sprawne, ale przede wszystkim zdeterminowane do stawienia oporu najeźdźcy. Okazuje się jednak, że mimo niezwykłego przepływu informacji w dobie internetu i dronów, wciąż przyszłość świata pozostaje dla nas zagadką.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi