Słabe euro, rozpędzona inflacja i upiory przeszłości

Wysoka inflacja stawia Zachód przed dylematami nieznanymi od przynajmniej dwóch pokoleń. Rosnące koszty życia to prosta droga do niepokojów społecznych. Może to otworzyć drogę do władzy populistom.

Aktualizacja: 23.05.2022 21:35 Publikacja: 20.05.2022 10:00

Francuzi są coraz bardziej zaniepokojeni załamaniem swojej siły nabywczej. Przejawem tej frustracji

Francuzi są coraz bardziej zaniepokojeni załamaniem swojej siły nabywczej. Przejawem tej frustracji było zagłosowanie przez niemal dwie trzecie wyborców na radykalnych kandydatów w wyborach prezydenckich. Czy kolejnym krokiem będzie powtórka z lat 2018–2019, gdy w ramach ruchu „żółtych kamizelek” wyszli na ulice (na zdjęciu paryski protest z lutego 2019 r.)? Niektóre demonstracje przerodziły się wówczas w zamieszki – rannych zostało w sumie ponad tysiąc osób

Foto: NurPhoto/Getty Images

Paul Volcker. Powołanie się na to nazwisko na posiedzeniach Europejskiego Banku Centralnego (EBC) to było jak siarczyście zakląć czy zepsuć powietrze. Nikt tego nie robił. A jednak szef Bundesbanku uznał, że dłużej milczeć nie może. Bo dla Joachima Nagela sytuacja staje się równie poważna, co na przełomie lat 70. i 80., gdy Volcker jako prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej podniósł stopy procentowe do niebotycznego poziomu 20 proc. i zatrzymał wzrost gospodarczy, byle położyć kres chronicznie wysokiej inflacji, nękającej od lat Stany Zjednoczone i szerzej – cały Zachód.

Wskazać na Amerykanina jako wzór do naśladowania wymagało odwagi. Ale Niemcy od dziesięciu lat czują się zdradzone. 26 lipca 2012 r. ówczesny prezes EBC Mario Draghi zapowiedział, że „zrobi wszystko, co będzie trzeba, byle ratować euro". Bank we Frankfurcie stał się od tej pory pożyczkodawcą ostatniej instancji: najbardziej zadłużone kraje strefy euro, jak Grecja czy Włochy, mogły być pewne, że zawsze kupi ich dług, jeśli przerażeni inwestorzy prywatni nie będą chcieli tego uczynić. Tak radykalny krok był zdaniem Włocha konieczny, aby powstrzymać panikę na rynkach finansowych, coraz bardziej skłonnych do spekulowania przeciw najsłabszym państwom eurolandu. I po prostu uratować wspólny pieniądz.

To, co miało być jednorazowym posunięciem, weszło jednak EBC w krew. Bank od ośmiu lat skupuje na wielką skalę dług słabszych krajów strefy euro, powodując, że rentowność obligacji w całej strefie euro jest bardzo wyrównana. Dzięki temu w szczególności na południu Europy udało się zmniejszyć skutki gospodarcze pandemii. Ale w ten sposób bank centralny zgromadził też dług większy niż cały dochód narodowy Niemiec. De facto przeprowadził więc największy transfer środków między bogatymi i biednymi państwami członkowskimi w historii Unii. Co więcej, we Frankfurcie do niedawna mówiło się o poszerzeniu tego programu choćby na finansowanie projektów rozwoju „zielonej energii".

Czytaj więcej

Aborcja i Sąd Najwyższy. Przepis na chaos w Ameryce?

Niemcy oszukane

W opublikowanym na początku roku przez Project Syndicate artykule były członek rady EBC Jürgen Stark (wraz z ekonomistami Thomasem Mayerem i Guntherem Schnablem) nie owija w bawełnę. Jego zdaniem Draghi i jego następczyni Christine Lagarde w drastyczny sposób łamią status powierzonej im instytucji. Czyż jej nadrzędnym celem nie ma być walka z inflacją, tak by nie przekraczała 2 proc. w skali roku? Finansowanie deficytu budżetowego państw z pewnością temu nie służy, a nawet jest z tym sprzeczne. Dwa lata temu podobną tezę postawił też niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe.

Dla Niemiec to kwestia fundamentalna. Oznacza złamanie wielkiego kompromisu, jaki u progu Zjednoczenia Helmut Kohl zawarł z François Mitterrandem. Kanclerz zgodził się wtedy na porzucenie jednego z największych osiągnięć powojennych Niemiec – marki. Francja mogła być dzięki temu spokojna, że nowa, potężna Republika Federalna nie odcumuje od Unii i zacznie budować własną strefę wpływów w Europie Środkowej. Ale Kohl postawił fundamentalny warunek: euro będzie nowym wcieleniem marki, stanie się równie silne czy nawet silniejsze. Temu miał służyć wzorowany na Bundesbanku status EBC, który dawał mu bardzo daleko posuniętą niezależność.

W tym wszystkim było jednak bardzo dużo woluntaryzmu. U progu XXI wieku niemal wszystkie kraje ówczesnej Unii uznały, że kto nie zmieści się w strefie euro, nie będzie w „prawdziwej Europie". Projekt pomyślany początkowo tylko dla Niemiec, Francji i kilku mniejszych, ale zamożnych państw, jak Austria czy Holandia, stał się udziałem Włoch, Hiszpanii, a wkrótce Grecji. Nie tylko zyskały one potężne wpływy w Radzie EBC, ale jako bardzo zadłużone kraje, którym groziłoby nawet bankructwo, gdyby przestały spłacać zobowiązania, południe Europy zaczęło szachować Niemcy. Euro, które tylko w ostatnim roku straciło 14 proc. swojej wartości do dolara, zaczęło być postrzegane przez Niemców jako waluta „słaba". Choć inflacja w unii walutowej pokonała rekord wszech czasów i wynosi już 7,5 proc., EBC wciąż nie podnosi stóp procentowych.

Pamięć Niemców sięga jednak jeszcze głębiej. To lata 20. XX wieku, gdy ceny rosły tak szybko, że nie tylko w ciągu jednego roku potrafiły pożreć znaczną część świeżo wypłaconych uposażeń robotników czy urzędników, doprowadzając w końcu do upadku Republiki Weimarskiej i otwarcia drogi do władzy Adolfowi Hitlerowi.

EBC zmienia zdanie

Niemcom w tej walce chodzi więc o uratowanie stabilności nie tylko Republiki Federalnej, ale i całej Unii. Wszystkiego tego, co udało się zbudować, wyciągając wnioski z tragedii III Rzeszy. Ale kiedy stawka jest tak wysoka, przychodzi do dokonywania fundamentalnych wyborów. Jak ten odnośnie wstrzymania importu gazu z Rosji. Bundesbank ocenia, że zakręcenie z dnia na dzień kurka przez Gazprom doprowadziłoby do skurczenia się niemieckiej gospodarki o 5 proc. tylko w tym roku, a więc brutalnej recesji. Mimo nacisków Polski i krajów bałtyckich uzgodniono więc w Brukseli, że uniezależnianie się Unii od dostaw tego paliwa z Rosji będzie przebiegać stopniowo. Co prawda od rozpoczęcia inwazji Berlin zdołał ograniczyć udział importu ze wschodu z 55 do 35 proc. całej konsumpcji tego paliwa, ale wciąż jednak eksport nośników energii do Europy Zachodniej przynosi Kremlowi około 1 mld euro dziennie. Pieniędzy, które służą do zakupu broni do zabijania Ukraińców.

Jednak nawet tak daleko idące i niełatwe do zaakceptowania moralnie wybory mogą się okazać niewystarczające. Sondaże wskazują, że Niemcy spodziewają się, iż nawet za pięć lat ceny w ich kraju będą rosły w tempie 4,5 proc., przeszło dwukrotnie więcej, niż dopuszcza cel inflacyjny EBC.

Bo też równie radykalne środki, jak te, które zastosował Paul Volcker, dziś mogłyby się okazać nieskuteczne. Czołowi światowi ekonomiści, jak Charles Goodhart czy Manoj Pradhan, wskazują na szereg czynników, które mają charakter globalny czy strukturalny i pozostają właściwie poza zasięgiem władz jednego kraju czy możliwości jednego banku centralnego. Jednym z nich jest starzenie się społeczeństwa: rosnąca presja na większe wydatki socjalne sprzyja szybszemu wzrostowi cen. Innym jest transformacja z kopalnych do odnawialnych źródeł energii, którą jeszcze przyspiesza wojna w Ukrainie. Przynajmniej w trakcie kilku nadchodzących lat będą one droższe od węgla czy ropy. Wreszcie powiązania międzynarodowe w ramach globalizacji są niepomiernie głębsze niż w latach 80. Gdy więc po wyjściu z pandemii Zachód chce się uniezależnić od Chin czy w ramach sankcji zerwać więzi gospodarcze z Rosją, substytuty, po które sięga, są z zasady wyraźnie droższe.

Naciski Niemiec na EBC zdają się przynajmniej do pewnego stopnia być skuteczne. Eksperci spodziewają się, że bank będzie szybko wygaszał program zakupu obligacji: z 40 mld euro w kwietniu obniży fundusze na ten cel do 30 mld w maju i 20 mld w czerwcu. To będzie też ostatni miesiąc tej akcji. W lipcu miałaby nastąpić pierwsza od lat podwyżka stóp procentowych.

Jednak przy obecnym tempie inflacji realna cena pieniądze jeszcze długo pozostanie negatywna. A opór przed dalszym zaostrzaniem polityki monetarnej będzie się powiększał. W swojej najnowszej prognozie Komisja Europejska wskazuje wręcz na narastające ryzyko stagflacji, coraz szybszego wzrostu cen przy coraz niższej dynamice rozwoju gospodarki. W samych Niemczech PKB ma więc w tym roku zwiększyć się o 1,6 proc. wobec 2,9 proc. w 2021 r., podczas gdy inflacja ma skoczyć do 6,5 proc. z 3,2 proc. rok wcześniej.

Czytaj więcej

Macron nie odpuści reformy UE

Konsorcjum nabywców ropy

Niemcom przynajmniej sprzyja kalendarz polityczny. Co prawda partie koalicji rządowej, w tym w szczególności SPD, mocno tracą w sondażach. Jednak wybory do Bundestagu nie zostaną rozpisane przed jesienią 2025 r. Kanclerz Scholz może więc mieć nadzieję, że do tego czasu zdoła przynajmniej do pewnego stopnia wyprowadzić kraj na prostą. Inaczej jest we Włoszech. Tu faworytami wyborów, które odbędą się już wiosną przyszłego roku, jest koalicja populistycznych ugrupowań nacjonalistycznej prawicy Fratelli d'Italia (22 proc.) i Lega (16 proc.) przy wsparciu resztek Forza Italia Silvio Berlusconiego (9 proc.). Stabilność finansowa kraju, którą zapewnia premier Mario Draghi, najpewniej mocno by wtedy ucierpiała.

Jeszcze większym problemem jest jednak dług kraju. Nigdzie w Unii, może poza Grecją, nie osiąga on takich rozmiarów (151 proc. PKB). Superniskie stopy procentowe i skup obligacji przez EBC powodowały, że Włosi od wielu lat zapomnieli o tym zobowiązaniu. Czy teraz utrzymają zaufanie rynków finansowych? W czasie wizyty kilka dni temu w Białym Domu Draghi przekonywał Joe Bidena do stworzenia kartelu krajów kupujących ropę. Miałby on negocjować jak równy z równym z OPEC, który mimo nacisków Waszyngtonu nie spieszy się ze zwiększeniem wydobycia surowca. Tyle że próby koordynacji działań klientów eksporterów ropy, podejmowane wielokrotnie w minionych dekadach, nigdy się nie powiodły. Krajów kupujących paliwa jest po prostu znacznie więcej niż tych, które je sprzedają. Włochy, które obok Niemiec należą do państw Unii najbardziej uzależnionych od dostaw rosyjskich nośników energii, mogą więc szczególnie ucierpieć na gwałtownym wzroście cen ropy i gazu. Po części aby tego uniknąć, podczas wspomnianej rozmowy Draghi namawiał więc Bidena nie tylko do konsorcjum nabywców ropy, ale także podjęcia rozmów pokojowych z Władimirem Putinem. – Wszyscy musimy usiąść za negocjacyjnym stołem – dowodził Włoch. Ale amerykańskiego prezydenta nie przekonał.

Komisja Europejska przewiduje wyjątkowo brutalne hamowanie włoskiej gospodarki. Z 6,6 proc. wzrostu w 2021 r. do 2,4 proc. PKB w tym roku. Kraj, którego dochód narodowy w ogóle się nie zwiększał od powołania unii walutowej sprzed blisko ćwierć wieku, miał nadzieję, że wreszcie odbije się dzięki przejęciu lwiej części Funduszu Odbudowy, a także reformie sądownictwa i ukróceniu korupcji włoskiej biurokracji przez rząd Draghiego. Inflacja może pogrążyć te nadzieje.

Francuzi tracą cierpliwość

W trudnych czasach wielu mogłoby natomiast pozazdrościć tempa wzrostu cen we Francji. W kwietniu roczny wskaźnik inflacji nad Sekwaną wynosił 4,8 proc., ponad dwa razy mniej niż w Polsce. Po części był to wynik strategicznych wyborów dokonanych jeszcze przez generała de Gaulle'a. – Wysoka inflacja wynika przede wszystkim ze skoku kosztów energii po eksplozji światowej gospodarki wraz z końcem pandemii, a potem ograniczeniu importu ropy i gazu z Rosji po inwazji na Ukrainę – tłumaczył Thierry Breton, komisarz UE ds. jednolitego rynku.

Jednak 70 proc. prądu (i 40 proc. energii w ogóle) pochodzi we Francji z siłowni jądrowych. Koszty jej produkcji są więc w miarę stałe. Dodatkowo przed kwietniowymi wyborami prezydenckimi Emmanuel Macron nałożył limit cen na prąd oraz wprowadził częściowy zwrot kosztów zakupu benzyny.

Ale mimo to inflacja jest dla Francji równie groźna, jak dla innych krajów Europy. Bezrobocie co prawda nadal powoli spada, jednak Francuzi są coraz bardziej zaniepokojeni załamaniem swojej siły nabywczej. Gdy parę tygodni temu przyszło im zdecydować o tym, kto będzie rezydentem Pałacu Elizejskiego przez najbliższe pięć lat, był to dla nich największy problem. Co prawda Macron wyszedł z tego starcia zwycięsko, jednak w pierwszej turze niemal dwie trzecie Francuzów głosowało na radykalnych kandydatów i nie jest pewne, czy nowe ugrupowanie prezydenta Renaissance zdobędzie większość w czerwcowych wyborach do Zgromadzenia Narodowego. Bez tego możliwości działania nowego przywódcy będą mocno ograniczone.

Walkę z inflacją we Francji śledzi cała Europa. A to dlatego, że tylko wtedy, gdy Paryż jest w stanie uzdrowić finanse publiczne, staje się wiarygodnym partnerem Berlina. Tak było, gdy porzucając elastyczną politykę finansową w 1983 r., François Mitterrand powrócił do idei „silnego franka". I takie plany miał Macron przed pandemią, chcąc ograniczyć deficyt budżetowy kraju poniżej 3 proc. PKB.

Teraz zjednoczona Europa szczególnie potrzebuje francusko-niemieckiego tandemu. W obliczu wojny w Ukrainie i agresywnej polityki Rosji Unia powinna stać się w większym niż do tej pory podmiotem polityki międzynarodowej i obronnej. Jednak walka z inflacją kosztuje słono. Samo wprowadzenie limitu cen elektryczności i gazu to rachunek 24 mld euro dla państwa pokrywającego dostawcom powstałe różnice cen rynkowych i kosztów. Roczne wydatki państwa przekroczyły w 2020 r. 61 proc. PKB – to unijny rekord. A to wywołuje w Niemczech wątpliwości, czy można żyrować zobowiązania takiego kraju, czy też lepiej zakończyć pomysł uwspólnotowienia długo na jednorazowym eksperymencie – Funduszu Odbudowy.

Czytaj więcej

Enrico Letta. Putin już nie fascynuje Włochów

Królestwo podzielone

Wielka Brytania w Unii nie jest. Ale i przed nią inflacja stawia egzystencjalne dylematy. W trakcie przesłuchania w tym tygodniu w Izbie Gmin prezes Banku Anglii Andrew Bailey przyznał, że nie jest w stanie zapobiec przekroczeniu psychologicznej inflacyjnej bariery 10 proc. Jego zdaniem wojna w Ukrainie i rosyjska blokada eksportu zbóż z tego kraju przyczynią się do „apokaliptycznego" skoku kosztów żywności. Zdaniem byłego głównego ekonomisty brytyjskiego banku centralnego Andy'ego Haldane'a wysoka inflacja może utrzymać się na Wyspach jeszcze przez „lata". Przyczynił się do tego również brexit. A skutki są wyjątkowo bolesne w kraju, gdzie niemal każdy musi spłacać wieloletnie kredyty hipoteczne.

Bailey zapewnił, że sięgnie „po wszystkie niezbędne środki", aby sprowadzić tempo wzrostu cen do statutowego poziomu Banku Anglii – 2 proc. rocznie. To oznacza zdecydowane podniesienie stóp procentowych i – jak podkreślił – niebezpieczeństwo recesji. Ale poddani Elżbiety II raczej nie przyjmą tego ze zrozumieniem. Jeszcze tego lata wielu spodziewa się ruchów protestu. Co trzeci ankietowany przez instytut GfK twierdzi, że z powodu inflacji musi oszczędzać na rzeczach podstawowych: ogrzewaniu czy żywności.

Wszystko to uderza w Wielką Brytanią w momencie szczególnie wrażliwym. W Szkocji nastroje secesjonistyczne pozostają żywe: według sondażu dziennika „The Scotsman" aż 45 proc. Szkotów jest zwolennikami utworzenia niezależnego państwa, a 47 proc. – przeciwnikami takiego rozwiązania. W Irlandii Północnej po raz pierwszy w wyborach lokalnych wygrali nie unioniści, ale dążąca do zjednoczenia Zielonej Wyspy partia Sinn Féin. Wszystko to, gdy nastroje były jeszcze w miarę optymistyczne z powodu niedawnego końca pandemii. Teraz i one mogą szybko się pogorszyć, zagrażając integralności królestwa.

Paul Volcker. Powołanie się na to nazwisko na posiedzeniach Europejskiego Banku Centralnego (EBC) to było jak siarczyście zakląć czy zepsuć powietrze. Nikt tego nie robił. A jednak szef Bundesbanku uznał, że dłużej milczeć nie może. Bo dla Joachima Nagela sytuacja staje się równie poważna, co na przełomie lat 70. i 80., gdy Volcker jako prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej podniósł stopy procentowe do niebotycznego poziomu 20 proc. i zatrzymał wzrost gospodarczy, byle położyć kres chronicznie wysokiej inflacji, nękającej od lat Stany Zjednoczone i szerzej – cały Zachód.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi