Muzyka była ta sama, ale scenariusz już nie. Podobnie jak przed pięciu laty w noc wyborczą 24 kwietnia Emmanuel Macron wyszedł na spotkanie ludu Francji przy dźwiękach finałowej kantaty z IX symfonii Ludwiga van Beethovena, hymnu Europy. O ile jednak w 2017 r. pojawił się sam na dziedzińcu Luwru, aby zapowiedzieć budowę „suwerennej Europy", tym razem uwagę miał skupioną na czymś innym. Otoczony młodzieżą i dziećmi, a to pogłaskał idącą koło niego dziewczynkę, a to zamienił parę słów z towarzyszącą mu Mulatką. Zanim wspiął się na scenę ustawioną przed wieżą Eiffla, zdążył jeszcze na dłuższy czas wtopić się w zebrany tłum swoich zwolenników.
Inscenizacja, na którą patrzył w tę niedzielną noc cały kraj, Europa i świat, była rzecz jasna starannie wyreżyserowana. Miała pokazać, że prezydent zdaje sobie sprawę, w jak odmiennym kształcie budzi się Francja po najbardziej dramatycznych wyborach V Republiki. I poświęci teraz wszystkie siły postawieniu na nogi państwa, a nie budowie nowej Unii. Inaczej ta obecna, wadliwa i słaba, może za sprawą Francuzów za pięć lat się rozsypać.
Bez większości
W 2017 r. 39-letni Macron, najmłodszy wówczas przywódca kraju od Bonapartego, z prawdziwie młodzieńczym entuzjazmem poleciał z pierwszą wizytą zagraniczną do Berlina. Chciał zarazić swoim europejskim entuzjazmem Angelę Merkel. Mówił o budżecie Unii z prawdziwego zdarzenia wartym kilka procent jej dochodu narodowego, o wyborze w powszechnym głosowaniu prezydenta Europy, o rządzie gospodarczym Wspólnoty. Ale jak to było w zwyczaju u pani kanclerz, został uprzejmie wysłuchany i nic więcej. Idea padła.
Dziś układ w głównych europejskich stolicach jest dla Macrona niepomiernie lepszy. W szefie włoskiego rządu Mario Draghim ma bliskiego zausznika. Hiszpański premier Pedro Sanchez, który dwa lata temu wysunął podchwycony przez Francuza pomysł Funduszu Odbudowy, pozostaje zdeterminowanym sojusznikiem Paryża. A w programie gabinetu, na którego czele stoi w Niemczech Olaf Scholz, zapisano powstanie „federalnej Europy". Wśród pięciu wielkich krajów Unii tylko Polska nie chce wyciągnąć do Macrona pomocnej dłoni.
Tym razem to jednak sama Francja nie ma siły pchnąć do przodu integracji. W pierwszej turze wyborów prezydenckich 10 kwietnia łącznie na partie skrajnej prawicy i radykalnej lewicy głos oddało 58 proc. wyborców. Chodzi o ugrupowania, które choć nie mówią tego wprost, mają zapisane w swoich programach wyprowadzenie tylnymi drzwiami kraju z Unii. W drugiej turze lepiej nie było. Choć Macron wygrał, to jeśli zsumować tych, którzy poparli Marine Le Pen, i tych, którzy zostali w domu, większość z tego nijak nie wychodzi.