Trump i Johnson, dwie twarze Anglosasów

Boris Johnson ma ciężkie grzechy na sumieniu. Doprowadził do brexitu i pozostawił królestwo na skraju rozpadu. Ale nigdy jak Donald Trump nie szykował zamachu na demokrację. Jednocześnie to brytyjscy torysi potrafili odsunąć swojego przywódcę od władzy, podczas gdy republikanów z USA na to nie stać.

Publikacja: 29.07.2022 17:00

Kariery polityczne Donalda Trumpa (z lewej) i Borisa Johnsona dobrze portretują słabości brytyjskiej

Kariery polityczne Donalda Trumpa (z lewej) i Borisa Johnsona dobrze portretują słabości brytyjskiej i amerykańskiej demokracji. Jednocześnie pokazują, że na Wyspach istnieją granice populizmu

Foto: PETER NICHOLLS/various sources/AFP

Współpracownicy, rodzina, czołowi politycy republikańscy – wszyscy błagaliśmy, aby stanął na wysokości zadania i ratował demokrację. Ale on siedział w jadalni przed telewizorem i patrzył, jak agresywny tłum wdziera się na Kapitol. Widział, jak ludzie grożą nawet wiceprezydentowi Pence’owi, że skończy na szubienicy, skoro nie chciał zablokować procesu zatwierdzenia zwycięstwa wyborczego Joe Bidena. A mimo to nie zrobił nic – tłumaczyła kilka dni temu przed specjalną komisją śledczą Kongresu dziennikarka Fox News Kayleigh McEnany, w tamtym czasie rzeczniczka prasowa prezydenta.

Inni świadkowie też wspominają o godzinach spędzonych przez prezydenta przed telewizorem, ale mówią też o tym, jak Trump dzwonił do republikańskich kongresmenów, domagając się, aby odmówili uznania Bidena za nowego przywódcę kraju (potwierdzają to zapisy operatorów telefonicznych). Mówiąc wprost: był gotów poświęcić amerykańską demokrację, byleby utrzymać się przy władzy.

Coraz więcej Amerykanów wyciąga z tego wniosek, który musi wywoływać trwogę: oto wraca przekleństwo Stanów Zjednoczonych, jakim jest widmo wojny domowej. Profesor politologii Barbara F. Walter z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego zwraca uwagę na kolejne elementy, które na to wskazują. Oto za sprawą Trumpa kryterium podziału sceny politycznej w coraz większym stopniu przebiega po linii etnicznej. Po jednej stronie „latynoscy gwałciciele”, „czarnoskórzy nieudacznicy” i „muzułmańscy mordercy”. Po drugiej ofiary „amerykańskiej rzezi”: zwykle gorzej wykształceni i przez to nieprzygotowani do współczesnego świata biali. W kraju, gdzie potomkowie Europejczyków wśród urodzonych po 1992 r. stanowią już mniejszość, budowanie takiej osi podziału to jak igranie z ogniem. Tym bardziej że trzymanie się reguł państwa prawa ma za oceanem jeszcze większe znaczenie niż na Starym Kontynencie, skoro nie ma w USA wielu innych elementów spójności społeczeństwa, do których jesteśmy przyzwyczajeni, jak choćby zabezpieczenia państwa opiekuńczego czy długa, wspólna historia.

Tę kryzysową sytuację dodatkowo komplikuje polaryzująca rola władzy sądowniczej, skoro zdominowany za sprawą Trumpa przez konserwatystów Sąd Najwyższy wydaje orzeczenia (zaczynając od prawa do aborcji), które idą pod prąd większości amerykańskiej opinii publicznej.

Czytaj więcej

Czeka nas nowa fala uchodźców. Afryka wybiera się do Europy

Umiar nie popłaca

Przed republikanami staje więc egzystencjalne pytanie: postawić na pierwszym miejscu interes kraju czy partii? Zatrzymać ponowny szturm Trumpa na Biały Dom w wyborach w 2024 r. i przyłączyć się do krucjaty Bidena w obronie demokracji? Czy też postawić na miliardera, który wciąż zachowuje ogromne poparcie w społeczeństwie?

Elise Stefanik, trzecia pod względem pozycji republikańska członkini Izby Reprezentantów, jednoznacznie popiera ewentualną kandydaturę miliardera. Podobnie robi wpływowy senator z Florydy Lindsey Graham. Ale to wyjątki. Większość republikanów woli trzymać karty zakryte i czekać na rozwój wypadków. Ani frontalnie nie sprzeciwiać się Trumpowi, ani go jednoznacznie nie wspierać. Taka logika jest pozornie demokratyczna: niech wyborcy zdecydują, kto ma reprezentować barwy Grand Old Party (GOP), popularnego w Ameryce określenia na ugrupowanie Richarda Nixona i Ronalda Reagana. Faktycznie jednak to mydlenie oczu, ucieczka przed odpowiedzialnością.

76-letni Trump nie tylko bowiem nie zrezygnował z „zemsty” na Joe Bidenie i powrotu do Białego Domu. Regularnie powraca do myśli, że ostatnie wybory prezydenckie „zostały skradzione”, choć nigdy nie pojawiły się na to żadne dowody. Zapowiada też, że po dojściu do władzy obejmie amnestią 840 osób, które brały udział w okupacji Kapitolu 6 stycznia 2021 r., a nawet „zajmie się” prokuratorami, którzy tych ludzi ścigali.

Dlatego na razie miliarder pozostaje faworytem na prawym skrzydle amerykańskiej sceny politycznej. W roli kandydata ugrupowania do walki o najwyższy urząd w państwie widzi go 53 proc. republikańskich wyborców, dużo więcej niż w przypadku jego najpoważniejszego rywala, gubernatora Florydy Rona DeSantisa (16 proc.). Z kolei były wiceprezydent Mike Pence, odmawiając w kluczowym momencie podania w wątpliwość zwycięstwa Bidena, zyskał uznanie w oczach wielu Amerykanów i dziś ma opinię może dość konserwatywnego, ale jednak niepopulistycznego polityka. Można tu mówić o powrocie do tradycyjnej linii ugrupowania, reprezentowanej choćby przez George’a W. Busha. Ale w niezwykle zradykalizowanym społeczeństwie to nie wydaje się – przynajmniej na razie – receptą na sukces i Pence może liczyć na ledwie 12 proc. poparcia. Pozostali kandydaci, którzy jeszcze w 2016 r. mieli spore szanse na sukces, jak Ted Cruz (3 proc.) czy Mitt Romney (3 proc.), teraz już się nie liczą. Trump po prostu wypchnął ich z gry.

Zarzuty prokuratorskie

Ale to nie jest pełny obraz sytuacji. Wiele zależy na przykład od wykształcenia ankietowanych. Opublikowany w połowie lipca sondaż „New York Timesa” pokazuje, że wśród republikańskich wyborców, którzy mają przynajmniej maturę, już tylko 28 proc. stawia na Trumpa, podczas gdy 32 proc. wolałoby, aby w imieniu republikanów walczył DeSantis. Jeśli te wątpliwości rozleją się na osoby bez dyplomów, mogą nie tylko zmienić wynik walki o nominację partii republikańskiej, ale nawet przebieg wyborów uzupełniających do Kongresu w listopadzie 2022 r. Tu wszystko wydawało się już dogadane: drożyzna i załamanie wzrostu gospodarczego miały gwarantować, że demokraci stracą większość w obu izbach Kongresu. Teraz jednak wpływowi republikanie starają się przekonać Trumpa, aby jeśli już musi tak wcześnie zadeklarować swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich, to niech przynajmniej poczeka z tym do końca roku. Jednak były prezydent to nie jest człowiek, którego można kontrolować. Nashville, Las Vegas, Houston: już szykuje tam kampanię wyborczą. Na razie spotyka się w wąskim gronie z miliarderami pokroju Tilmana Fertitty czy Phila Ruffina. Przecieki płynące do amerykańskich mediów wskazują, że na razie nie prosi ich o wsparcie finansowe, tylko raczej konsultuje plany polityczne. W każdej chwili może jednak wystąpić ze swoją kandydaturą.

Dla brytyjskiego tygodnika „The Economist” Stany Zjednoczone do 2015 r. były „pełnoprawną demokracją”, ale od tej pory spadły do kategorii „demokracji wadliwych” („flawed democracy”), uzyskując w ubiegłym roku w jego rankingu 7,85 pkt na 10 pkt możliwych, czyli wyraźnie mniej niż sąsiednia Kanada (8,87), choć zdecydowanie więcej niż Polska (6,8). Jednak zagrożenie dla demokracji, jakie stanowi Trump, dalece wykracza poza granice Ameryki. Stanowi problem dla całego świata.

„Jeśli Donald Trump ponownie zostanie w 2024 r. wybrany prezydentem, to wyprowadzi USA z NATO i w ten sposób spełni główne postulaty Władimira Putina” – ostrzega w rozmowie z „Deutsche Welle” słynny amerykański politolog Francis Fukuyama.

Podobnie sprawy widzi były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John Bolton czy kandydat republikanów w wyborach prezydenckich w 2012 r., a dziś senator z Utah Mitt Romney. Czy tak się faktycznie stanie, nie wiadomo. Jednak już teraz Trump uporczywie atakuje politykę wsparcia dla Ukrainy w wykonaniu Joe Bidena i uważa, że należy nawiązać kontakt z Putinem. Jego zdaniem zamiast bronić ukraińskich granic, Ameryka powinna bronić granic własnych. Przed kim? Przed nielegalnymi imigrantami.

Wobec braku reakcji ze strony republikanów na takie zagrożenie sprawę w swoje ręce wziął Departament Sprawiedliwości. Niezależnie od działań Kongresu podjął własne śledztwo w sprawie działań Trumpa nie tylko 6 stycznia 2021 r., ale także jesienią i zimą 2020 r., kiedy jasne już było, że przegrał on z Bidenem. Te czynności są objęte tajemnicą, jednak wiadomo, że prokuratorzy przesłuchują kluczowych współpracowników miliardera, w tym jego adwokatów Rudy’ego Giulianiego i Johna Estmana czy wiceprezydenta Pence’a. Chcą ustalić, jak daleko posunął się odchodzący prezydent, a w szczególności czy domagał się zastąpienia zatwierdzonych już wielkich elektorów sobie wiernymi ludźmi, aby wbrew woli wyborców pozostać na drugą kadencję w Białym Domu. Tak szeroko zakrojone działania Departament Sprawiedliwości podejmuje po raz pierwszy w historii. W przeciwieństwie do specjalnej komisji Kongresu prokuratorzy mają możliwość postawienia Trumpowi zarzutów kryminalnych, choć w historii Ameryki coś takiego nigdy nie spotkało żadnego byłego prezydenta. Miliarder najwyraźniej obawia się jednak, że coś może być na rzeczy. „Jestem najbardziej ściganą osobą w tym państwie” – mówił we wtorek 26 lipca do tłumu zebranego w Waszyngtonie.

Czytaj więcej

O przyszłości Unii zdecyduje Ukraina

Granice szaleństwa

Boris Johnson także nie stronił od radykalnych, kontrowersyjnych działań, byle utrzymać się u władzy. Do końca. 6 lipca, gdy czołowi ministrowie jego gabinetu Rishi Sunak (finanse) i Sajid Javid (zdrowie) złożyli dymisje na znak protestu przeciwko jeszcze jednemu kłamstwu szefa rządu, premier zwolnił nawet swojego najbliższego współpracownika w dziele brexitu Michaela Gove’a, który również się zbuntował. Zaczął jednocześnie sondować, czy królowa byłaby gotowa zaakceptować przedterminowe wybory, na fali których być może mógłby utrzymać się u władzy.

Ale te ruchy Johnsona natychmiast okazały się płonne, bo po prostu nie miał już z kim rządzić. Do południa 6 lipca rezygnację z pracy w jego ekipie złożyło ponad 50 ministrów i sekretarzy stanu. Zaraz potem na oczach całego kraju premier musiał wysłuchać w Izbie Gmin miażdżącej mowy, w której Sajid Javid wytknął mu wszystkie przewinienia. Zwykle błyskotliwy w swoich replikach, tym razem, kiedy to było już tylko możliwe, Johnson zerwał się z ław poselskich i skierował ku wyjściu. Dwa dni później nie pozostało mu już nic innego, jak wyjść przed budynek przy Downing Street 10 i wygłosić przemówienie pożegnalne, którego wysłuchała tylko niewielka grupka jego najbliższych współpracowników.

Torysi, jak republikanie w USA, też mogli ulec złudzeniu, że Johnsonowi zawdzięczają wiele. Wynik referendum rozwodowego Wielkiej Brytanii z Unią Europejską w czerwcu 2016 r. był takim samym zaskoczeniem, jak porażka Hillary Clinton pięć miesięcy później w Ameryce. W obu przypadkach bez charyzmatycznych liderów głosowanie zapewne skończyłyby się inaczej. Johnson powtórzył ten sukces trzy lata później, prowadząc konserwatystów do zwycięstwa na historyczną skalę w wyborach do Izby Gmin. Mówiono wtedy, że – tak jak Tony Blair czy Margaret Thatcher – pozostanie u steru królestwa przynajmniej przez dekadę.

Jednak torysi, inaczej niż republikanie, potrafili za tą piękną fasadą dostrzec sygnały nadchodzącej klęski. Zrozumieli, że sukces przy urnach wyborczych w grudniu 2019 r. był przede wszystkim wynikiem dwóch czynników, które już zdążyły wyparować z debaty politycznej na Wyspach. Wówczas to wielu wyborców odstraszała alternatywa dla konserwatystów, jaką była partia pracy pod przywództwem radykalnego Jeremy’ego Corbyna. Dziś jego niepomiernie bardziej umiarkowany następca, sir Keir Starmer, już takiego strachu nie wywołuje.

Johnson podbił też Izbę Gmin na fali zmęczenia społeczeństwa trwającą już wówczas trzy lata sagą brexitu. Oferował proste, choć radykalne rozwiązanie: rozwód z Unią w wersji hard. Jednak, jak podaje YouGov, dziś aż 62 proc. Brytyjczyków uważa, że efekty rozwodu z Brukselą nie spełniły ich oczekiwań, a tylko 28 proc. jest przeciwnego zdania. Wyborcy zrozumieli, że i w tej sprawie padli ofiarą oszustwa. Wiele rozwiązań forsowanych przez Johnsona, jak choćby możliwości jednoczesnej przynależności Ulsteru do unijnego jednolitego rynku i utrzymania swobody handlu z resztą królestwa (tzw. protokół irlandzki), jest w praktyce po prostu niewykonalnych. Okazało się też, że zamiast rozwinąć skrzydła, „uwolniona z unijnych łańcuchów” brytyjska gospodarka pikuje w dół bardziej niż reszta Zachodu. A z kolei „przywrócenie kontroli nad naszymi granicami” przyniosło masowe wakaty w wielu firmach i całych branżach, bo nie ma komu zastąpić Polaków czy Rumunów.

Efekt: na dwa lata przed wyborami do Izby Gmin laburzyści mogą liczyć na poparcie o 11 pkt. proc. większe od torysów. Na dodatek ta przepaść systematycznie się powiększa. Przed konserwatystami coraz wyraźniej rysuje się więc widmo nie utrzymania władzy, ale jej utrata przynajmniej na dekadę, jak to miało miejsce po klęsce Johna Majora w 1997 r. Ale pozostawienie Borisa Johnsona na Downing Street mogłoby mieć jeszcze poważniejsze skutki. To postać, która w zdominowanej przez lewicę Szkocji wywołuje prawdziwą furię. W związku z tym szkocka prowincja jest już podzielona niemal równo po połowie, gdy idzie o plan wybicia się na niepodległość. Stawką jest teraz utrzymanie jedności królestwa.

Jednocześnie obciążenie Johnsona za te wszystkie wydarzenia byłoby mimo wszystko niesprawiedliwe. To bowiem też rachunek i za znacznie wcześniejsze działania torysów, sięgające przynajmniej czasów innego konserwatywnego premiera – Davida Camerona. W trosce o zmarginalizowanie antyeuropejskiej frakcji w swoim ugrupowaniu oraz ze świadomością, że nie ma szans na utrzymanie się u władzy po wyborach w 2015 r., to on zapowiedział referendum rozwodowe. Nie wyczuł, że frustracja znacznej części społeczeństwa, w szczególności z powodu surowych oszczędności po kryzysie finansowym z 2009 r., jest tak duża, że niecodzienna możliwość bezpośredniego wyrażenia swojej krytycznej opinii bez filtra ugrupowań partyjnych zostanie wykorzystana przez wielu Brytyjczyków nawet za cenę wyjścia z Unii. Zwolennicy brexitu, którzy u progu 2013 r. (zapowiedź referendum) stanowili około jednej trzeciej deputowanych torysów, dziś są w większości i Liz Truss, faworytka w walce o schedę po Johnsonie, która w przeszłości opowiadała się za pozostaniem w Unii, musi się teraz prześcigać z rywalami w antyunijnej retoryce.

Mimo wszystko brytyjska Partia Konserwatywna nigdy nie stała się tak ekstremalną siłą, jak to przytrafiło się republikanom w Stanach Zjednoczonych. Jednym z dowodów na to jest fakt, że spośród ośmiu kandydatów, którzy podjęli walkę o przywództwo po Johnsonie w ugrupowaniu (oraz całym królestwie), połowa wywodzi się z rodzin emigranckich. Kemi Badenoch do 18. roku życia wychowywała się w Lagos, Nadhim Zahawi jest z pochodzenia Kurdem z Iraku, a Rishi Sunak i Suella Braverman wywodzą się z rodzin indyjskich. Nie ma tu więc mowy o walce w obronie „białego człowieka”, jaką prowadzi w Ameryce Donald Trump. Rasizm nie splamił Partii Konserwatywnej.

Czytaj więcej

Słabe euro, rozpędzona inflacja i upiory przeszłości

Współpracownicy, rodzina, czołowi politycy republikańscy – wszyscy błagaliśmy, aby stanął na wysokości zadania i ratował demokrację. Ale on siedział w jadalni przed telewizorem i patrzył, jak agresywny tłum wdziera się na Kapitol. Widział, jak ludzie grożą nawet wiceprezydentowi Pence’owi, że skończy na szubienicy, skoro nie chciał zablokować procesu zatwierdzenia zwycięstwa wyborczego Joe Bidena. A mimo to nie zrobił nic – tłumaczyła kilka dni temu przed specjalną komisją śledczą Kongresu dziennikarka Fox News Kayleigh McEnany, w tamtym czasie rzeczniczka prasowa prezydenta.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi