O przyszłości Unii zdecyduje Ukraina

Status kandydata do członkostwa we Wspólnocie to początek rozłożonej na lata batalii o to, czym ma być Zjednoczona Europa. Jedni marzą o potędze wyzwolonej spod kurateli Ameryki, inni chcą tylko strefy wolnego handlu rozlewającej się na Eurazję. Ale są i tacy, którzy pogodzili się z wizją wiecznie podzielonego klubu dyskusyjnego.

Publikacja: 08.07.2022 10:00

Wołodymyr Zełenski miał szczęście, że trafił na Ursulę von der Leyen, która jest skłonna walczyć o w

Wołodymyr Zełenski miał szczęście, że trafił na Ursulę von der Leyen, która jest skłonna walczyć o wsparcie dla Ukrainy. Na zdjęciu podczas spotkania w Kijowie w asyście Josepa Borrella, szefa dyplomacji UE

Foto: Stringer/UKRAINIAN PRESIDENTIAL PRESS SERVICE/AFP

Czy to był wyrzut sumienia za lata zaniedbań w modernizacji Bundeswehry, kiedy była ministrem obrony, przez co Niemcy nie mają dziś skąd wziąć broni dla Ukraińców? A może odkrycie nowego sensu życia, gdy siódemka dzieci już wyszła z domu i nawet mąż nie chciał zamieszkać z nią w Brukseli? W każdym razie Ursula von der Leyen porwała się 11 czerwca na rzecz niezwykłą. Bez konsultacji z przywódcami najważniejszych państw Unii pojechała nocnym pociągiem do Kijowa z ofertą otwarcia przed Ukraińcami bram Unii. Po półtorej godzinie rozmowy w cztery oczy z Wołodymyrem Zełenskim Niemka zapowiedziała, że Komisja Europejska będzie rekomendować przyznanie statusu kandydata dla jego kraju.

Zaskoczeni takim obrotem sprawy przywódcy Francji, Niemiec i Włoch jeszcze tego samego dnia wysłali kontrolowany przeciek do prasy, że i oni wybierają się do Kijowa. Co prawda na marcowym szczycie w Wersalu propozycja nadania Ukrainie statusu kandydata do Unii została odrzucona. Jednak 16 czerwca Emmanuel Macron, Olaf Scholz i Mario Draghi zadeklarowali w ukraińskiej stolicy, że popierają pomysł von der Leyen.

Trzy dni później zebranym w Brukseli przywódcom całej Wspólnoty nie pozostało nic innego, jak pójść tą drogą. Przy gorącej owacji na stojąco – jeśli nie wszystkich, to przytłaczającej większości posłów – błękitna flaga z kręgiem dwunastu złotych gwiazd, symbol zjednoczonej Europy, została uroczyście wprowadzona do sali obrad ukraińskiej Rady Najwyższej. „Europejska perspektywa Ukrainy jest dziś bardzo jasna” – oświadczyła zebranym von der Leyen, tym razem z wielkiego ekranu zawieszonego nad zebranymi.

Prezydent Zełenski, dziś jeden z najbardziej rozpoznawalnych polityków na świecie, i w tej sprawie wykazał się niezwykłym wyczuciem. Gdy na przełomie lutego i marca wielokilometrowa kolumna rosyjskich wojsk zbliżała się do przedmieść Kijowa i upadek stolicy wydawał się tylko kwestią czasu, prezydent złożył formalne podanie o członkostwo kraju w Unii. Z aktorskiego doświadczenia wiedział, że to jest pięć minut dla Ukrainy; czas, gdy międzynarodowa publika jest skupiona na losie jego kraju. I poruszona sumieniem jeszcze przez chwilę wymusi na politykach pomoc dla Ukraińców walczących z rosyjską inwazją.

Ale Zełenski miał też szczęście, że trafił właśnie na von der Leyen. Choć w Berlinie nie u wszystkich pozostawiła najlepsze wspomnienia, w Brukseli dała się poznać z bezwzględnej walki w sprawach, które uważa za słuszne. Wtajemniczeni twierdzą, że pochłonięta pracą od świtu do zmierzchu śpi w zaadaptowanym po dawnym magazynie pomieszczeniu bez okna tuż obok swojego gabinetu. O tym zaangażowaniu polskie władze przekonują się od wielu miesięcy, jeśli nie lat, próbując wymusić wypłatę środków z Funduszu Odbudowy bez naprawienia kompromitującej reformy wymiaru sprawiedliwości, jaka wyszła spod pióra Zbigniewa Ziobry: Niemka jest tu bezwzględna. Swoją determinacją naraziła się zresztą tak wielu krajom, że coraz częściej mówi się, iż może zostać zmuszona do odejścia po zaledwie jednej, dwuipółrocznej kadencji.

Zamrożony konflikt

Ukraina, która od dziewięciu lat musi stawiać czoła rosyjskiej agresji, bo chciała zawrzeć umowę stowarzyszeniową ze Wspólnotą i ostatecznie wymknąć się z orbity Moskwy, łaknęła jak kania dżdżu znaku nadziei, jakim jest uznanie jej za kraj kandydacki do Unii. Ale musi też być ostrożna i zbytnio na tej obietnicy nie polegać. Byłem w Kijowie na przełomie 2013 i 2014 roku i pamiętam, jak mimo 20-stopniowego mrozu tłum na Majdanie reagował z entuzjazmem, kiedy kolejni eurodeputowani krzyczeli ze sceny „Parlament Europejski jest z wami”. Zaraz potem byli odwożeni limuzynami do luksusowych hoteli. Ukraińcy nie do końca wtedy rozumieli, że to ludzie bez realnej władzy i odpowiedzialności, bez wpływu na unijną przyszłość ich kraju. Na tamtym etapie Ukraina zapłaciła ze europejskie marzenie słono: utratą Krymu, Ługańska i Doniecka. Czy dziś rachunek za europejskie marzenie będzie jeszcze wyższy?

Na krótką metę prezent dla Kijowa nie kosztuje zachodnich przywódców wiele. To nie im przyjedzie podjąć za wiele lat naprawdę rozstrzygającą decyzję, czy kończyć z Kijowem rokowania akcesyjne i przyjąć do Wspólnoty nowego członka. Dziś testem zaangażowania w ukraińską sprawę jest raczej skala dostaw broni dla Ukrainy, bo od tego zależy, czy w ogóle utrzyma się suwerenne państwo zdolne wprowadzić w życie europejskie prawo. A tu, jak podaje think tank Instytut Gospodarki Światowej w Kilonii, sprawy nie wyglądają kolorowo. Między 27 stycznia a 7 czerwca Stany Zjednoczone obiecały uzbrojenie warte 25,4 mld dol., a dostarczyły za zaledwie 6 mld dol. Ta liczba, w zestawieniu z 1,5 bln dol., jakie kosztowała Waszyngton kampania iracka rozpoczęta w 2003 r., wydaje się śmiesznie mała. Tyle że większość krajów unijnych nie zdobyło się nawet i na tyle. O ile pozostająca poza Wspólnotą Wielka Brytania przekazała uzbrojenie warte 2,53 mld dol, Polska za 1,81 mld dol, a Niemcy za 1,48 mld dol, to Francja za śmieszne 160 mln dol, a Włochy za 110 mln dol. To ułamek choćby wartego 750 mld euro Funduszu Odbudowy.

Nie mniej niepokojące jest zmęczenie wojną, jakie coraz wyraźniej daje się zaobserwować na Zachodzie. Nouriel Roubini, amerykański ekonomista, który trafnie przewidział kryzys z 2007–2009 r., uważa, że tej jesieni nadejdzie o wiele większe załamanie spowodowane podwójnym uderzeniem gwałtownego wzrostu cen i paniki na rynkach finansowych. Ale i bez tego sondaże wskazują, że w listopadzie demokraci stracą większość w obu izbach Kongresu, co może być punktem wyjścia do odbicia przez Donalda Trumpa Białego Domu w 2024 r. Opiniotwórczy portal FiveThirtyEigth.com daje mu już teraz 44 proc. poparcia wobec 39 proc. dla Joe Bidena. Miliarder nie ukrywa zaś podziwu dla Putina i sygnalizuje, że zawarłby z nim „deal” w sprawie Ukrainy. To pcha Francję, Niemcy i Włochy do szukania kompromisu z Moskwą, póki jeszcze Ameryka może rozmawiać z pozycji siły.

Faktyczna zgoda Zachodu na przejęcie przez Rosję Donbasu i większości ukraińskiego wybrzeża nie byłaby jednak niczym innym, jak zawieszeniem broni, bo przecież Wołodymyr Zełenski nie może zaakceptować tak daleko idących strat terytorialnych. Zamrożony konflikt to zaś idealne narzędzie w rękach Putina, aby w dalszym ciągu destabilizować Ukrainę i uniemożliwić jej wypełnienie warunków członkostwa w Unii.

Amerykanie nie wskazują drogi

Wątpliwości co do przyszłości Ukrainy narastają jednak nie tylko w europejskich stolicach. W trakcie szczytu NATO w Madrycie 29 czerwca, powołując się na otoczenie amerykańskiego prezydenta, CNN ujawniło, że w Waszyngtonie żywy jest pesymizm w sprawie przebiegu wojny w Ukrainie. I tu coraz więcej jest głosów, że Zełenski będzie musiał pójść na kompromis z Kremlem w sprawie terytorialnego kształtu Ukrainy. W przeciwnym razie Rosja, zachęcona powolnymi, choć okupionymi wielkim stratami w ludziach i sprzęcie, ale jednak systematycznymi sukcesami w Donbasie, może pokusić się o znacznie dalej idące podboje, w tym całkowite odcięcia kraju od morza.

Sygnałem gotowości do kompromisu był fakt, że mimo ogromu zbrodni dokonanych przez reżim Putina, sojusz nie odwołał Aktu Stanowiącego Rosja–NATO, który nie tylko nakłada ograniczenia w wielkości wojsk alianckich stacjonujących na flance wschodniej, ale stwarza też forum dialogu z Moskwą. W konkluzjach szczytu Ukraińcy na próżno szukali też choćby jednego zdania, na którym mogliby oprzeć nadzieję, że kiedyś i oni znajdą się pod parasolem najpotężniejszego sojuszu świata. W tym sensie rosyjski przywódca odniósł więc istotne zwycięstwo: zdołał przynajmniej na razie powstrzymać poszerzenie paktu na obszar dawnego Związku Radzieckiego, choć członkostwo Szwecji i Finlandii bardzo pogarsza pozycję wojskową Rosji na Bałtyku i utrudnia ewentualne podbicie państw bałtyckich.

Konkluzje z Madrytu nie pozostają bez wpływu na unijną drogę Ukrainy. W przeszłości Bruksela nie zdecydowała się na przyjęcie do Wspólnoty krajów dawnego bloku wschodniego, jeśli wcześniej takiej decyzji w ramach NATO nie podjęły Stany Zjednoczone. Owszem, pod koniec lat 90. Estonia została zaproszona do rokowań akcesyjnych, choć pierwsze poszerzenie sojuszu atlantyckiego objęło tylko Polskę, Czechy i Węgry. Jednak w maju 2004 r., kiedy to doszło do wielkiego poszerzenia Unii na wschód, już wszystkie trzy kraje bałtyckie należały do paktu.

Od Lizbony po Kaukaz

Perspektywa poszerzenia Unii o Ukrainę stawia przed nią egzystencjalne pytanie, które starała się ona od dziesięcioleci zamieść pod dywan: czym tak naprawdę chce być Wspólnota? Jest ono tym bardziej na czasie, że na szczycie w Brukseli 23 czerwca także Mołdawia otrzymała status kandydata, a Gruzja usłyszała, że dostąpi podobnego wyróżnienia, jeśli jeszcze trochę popracuje nad korupcją, rządami prawa i demokracją. W ten sposób potencjalne granice Unii rozszerzyły się wprost niebywale. Dość powiedzieć, że z zachodnich rubieży Irlandii i kontynentalnej Portugalii bliżej jest już do Ameryki niż na Kaukaz. Czy tak różne kraje łączy jeszcze wystarczająco wiele, aby kiedykolwiek w przyszłości mogły one wykuć wspólną politykę obronną i zagraniczną, a także spowodować, że w zdominowanym przez Amerykę, Chiny czy Rosję świecie także głos Europejczyków będzie słyszalny? Niezdolność krajów „27” do przełamania weta przy podejmowaniu przez Radę UE decyzji w tych obszarach nie napawa szczególnym optymizmem.

Ten punkt podniósł Emmanuel Macron, najpierw forsując pomysł luźnej „europejskiej konfederacji politycznej” w zastępstwie poszerzenia Unii, a gdy to nie wypaliło, ostrzegał Parlament Europejski, że proces akcesji Ukrainy do UE zajmie „dekady”. Francuski prezydent od dawna żyje wizją budowy „suwerennej Europy”. Jednak to jest też pytanie, na które będzie musiała odpowiedzieć Polska: czy warto poświęcić perspektywę głębszej integracji Unii dla przyjęcia do niej Ukrainy?

Nasz kraj lubi prezentować się jako największy przyjaciel Kijowa w Zjednoczonej Europie, jednak prawda jest bardziej złożona. Jednym z istotnych powodów, dla których w Brukseli od lat panuje sceptycyzm w sprawie dalszego poszerzenia UE, jest doświadczenie z Polską i Węgrami, które po uzyskaniu członkostwa zaczęły łamać podstawowe zasady państwa prawa, niezależności wymiaru sprawiedliwości czy wolności mediów. Co znaczące, obok Holandii to Dania, jeden z najbardziej entuzjastycznie nastawionych do poszerzenia Unii (i NATO) państw, podniosła wątpliwości w sprawie przyznania Ukrainie statusu kandydata. Dla Kopenhagi ważne jest, aby Wspólnota objęła jak najwięcej państw dawnego bloku wschodniego. Ale jeszcze ważniejsze jest to, aby pozostała ona organizacją wolności i demokracji.

Nie jest też jasne, na ile Polska byłaby gotowa zrezygnować ze znacznej części funduszy strukturalnych i dotacji rolnych (stając się zapewne płatnikiem netto do budżetu Unii) w razie akcesji Ukrainy. W swojej historii Wspólnota nigdy nie przyjęła do swojego grona kraju relatywnie tak ubogiego, którego odbudowa jest na razie szacowana na astronomiczną kwotę 750 mld USD.

Światełko w tunelu

Za obawy przed dalszym poszerzeniem Unii zapłaciły przede wszystkim Bałkany Zachodnie. Od przyznania członkostwa Chorwacji minęło dziewięć lat. Co prawda już niemal dwie dekady kandydatami do członkostwa są Serbia, Czarnogóra, Albania i Macedonia Północna, jednak te dwa ostatnie państwa wciąż nie rozpoczęły rokowań akcesyjnych, a negocjacje w przypadku dwóch pierwszych krajów drepczą w miejscu. Z tego powodu początkowy entuzjazm do integracji europejskiej na terenie byłej Jugosławii ustąpił miejsca głębokiemu zawodowi. Serbia ponownie wpadła w objęcia Rosji, a pozostałe kraje mogą stać się łatwym łupem Chin, radykalizmu islamskiego czy Turcji, która sama jest kandydatem do członkostwa w Unii od 23 lat, ale przez autorytarną politykę prezydenta Recepa Erdogana z każdym rokiem od Zjednoczonej Europy się oddala.

Perspektywa rozpoczęcia rokowań akcesyjnych z Ukrainą i Mołdawią powoduje jednak, że Unia nie może dłużej udawać, że na Bałkanach Zachodnich nic się nie dzieje. Jeśli kraje tego regionu zostaną prześcignięte przez Kijów i Kiszyniów, to poziom frustracji może być tak wielki, że doprowadzi do prawdziwej eksplozji. To więc kolejne wyzwanie: jeśli Unia zdecyduje się na nowe poszerzenie, będzie to porównywalne wydarzenie z tym z 2004 r., prawdziwy „wielki wybuch” prowadzący do zwiększenia liczby krajów członkowskich nawet do 35. Jednak bez głębokiej reformy instytucjonalnej powstałby w ten sposób swoisty „ONZ mini”. Organizacja bez zdolności do podejmowania decyzji – tego obawia się w Brukseli wielu ludzi.

A jednak mimo tych wszystkich wątpliwości, widać wciąż światełko na końcu tunelu, który ma poprowadzić do członkostwa Ukrainy w Unii. Wspólnota jest organizacją prawa, w której procedury wymuszają kolejne kroki, o ile nie powstanie zdeterminowana koalicja, aby to zablokować. Tak było z Polską – od pozornie niewinnego zapisu w układzie stowarzyszeniowym, że nasz kraj deklaruje chęć przystąpienia do UE, a ta „przyjmuje to do wiadomości”, poprzez określenie w 1993 r. kryteriów członkostwa aż po zapowiedź, że negocjacje akcesyjne rozpoczną się z krajami Europy Środkowej w tym samym czasie co z Maltą i Cyprem, aż wreszcie przeforsowaną przez kanclerza Gerharda Schrödera i niemieckiego komisarza ds. Poszerzenia Unii Guentera Verheugena strategię jednoczesnego przyjęcia do zjednoczonej Europy dziesięciu krajów kandydackich. Mimo oporu Francji czy niechęci niemieckiej opinii publicznej Polska 15 lat po upadku komunizmu dołączyła do Unii. Nie da się więc wykluczyć, że Ukraina pójdzie naszym śladem.

Czytaj więcej

Złudny koniec pandemii

Czy to był wyrzut sumienia za lata zaniedbań w modernizacji Bundeswehry, kiedy była ministrem obrony, przez co Niemcy nie mają dziś skąd wziąć broni dla Ukraińców? A może odkrycie nowego sensu życia, gdy siódemka dzieci już wyszła z domu i nawet mąż nie chciał zamieszkać z nią w Brukseli? W każdym razie Ursula von der Leyen porwała się 11 czerwca na rzecz niezwykłą. Bez konsultacji z przywódcami najważniejszych państw Unii pojechała nocnym pociągiem do Kijowa z ofertą otwarcia przed Ukraińcami bram Unii. Po półtorej godzinie rozmowy w cztery oczy z Wołodymyrem Zełenskim Niemka zapowiedziała, że Komisja Europejska będzie rekomendować przyznanie statusu kandydata dla jego kraju.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi