Adam Tecław: Lokalność jest możliwa w wielkim mieście

Warszawa ma niezwykłą siłę przyciągania, przeprowadzka tu jest ciągle jednoznacznie rozumiana jako awans społeczny. Ale anonimowość, która ma swoje plusy, jest jednocześnie największą wadą tego miasta, bo bardzo trudno jest tym warszawiakiem zostać - mówi Adam Tecław, varsavianista.

Publikacja: 05.08.2022 17:00

Adam Tecław: Lokalność jest możliwa w wielkim mieście

Foto: Robert Gardzinski

Plus Minus: Kiedy słyszę „zwrot ku lokalności”, wyobrażam sobie od razu małe prowincjonalne miasteczka. Lokalność jakoś nie kojarzy mi się w ogóle z wielkim miastem.

Niesłusznie, bo lokalność wynika z potrzeby przynależności do małych grup społecznych, a w dużych, mocno anonimowych miastach ta potrzeba jest szczególnie silna. W Warszawie zwrot ku lokalności objawia się np. tym, że odległe od Śródmieścia dzielnice zaczynają żyć własnym życiem, zyskują swoje dzielnicowe centra i da się w nich dziś zaspokoić codzienne potrzeby – nie trzeba pchać się od razu pod Pałac Kultury, by zrobić zakupy czy zjeść w dobrej knajpie.

Przeciwieństwem lokalności jest globalizacja. Można powiedzieć, że finalnie nie odnaleźliśmy się w globalnej wiosce, jaką zbudowały nam procesy globalizacyjne. Duże grupy społeczne są uniwersalne, niewiele mówią o naszej tożsamości kulturowej, nie dają poczucia przynależności. Do tego pandemia dobitnie pokazała nam, dlaczego to ważne, by znać sąsiadów.

Często słyszę od ludzi, którzy przeprowadzają się do Warszawy, że ta anonimowość wielkiego miasta, która tak często nas męczy i którą chcemy zaleczać powrotem do lokalności, dla nich jest jednak pociągająca.

Bo ona daje poczucie wolności. Przyjeżdżając z małego miasta, gdzie od pokoleń wszyscy o sobie wszystko wiedzą, tu możesz zgubić swoje pochodzenie, wykreować się na nowo. Nikt nie powie: „Ja cię znam, ty jesteś od Heńka i Grażyny…”. Ale kreować się można jedynie w ramach jakichś interakcji, w nowych grupach społecznych. I tu bardzo pomagają nowe technologie. Bo internet, który miał zbudować właśnie tę globalną wioskę, paradoksalnie pomaga nam dziś odbudować więzi sąsiedzkie.

Lokalność to dziś często osiedlowe grupy na Facebooku czy podobne sąsiedzkie fora internetowe. To był zresztą zaczątek tzw. ruchów miejskich. Ludzie zaczęli się koncentrować wokół lokalnych problemów, które pozostawały poza zainteresowaniem struktur samorządowych, bo one były już za wysoko względem np. hałaśliwego sąsiada, który uprzykrza życie dwóm blokom. Budujemy dziś dużo bardziej dojrzałą demokrację niż w latach 90., gdy goniliśmy tylko za tym, by kupić sobie pralkę i telewizor.

A tobie z czym kojarzy się lokalność?

Przede wszystkim z relacjami. Lokalność jest wtedy, kiedy znamy osobę, która sprzedaje nam warzywa. Kiedy idziemy na kawę, a barista od razu wie, co podać. Przecież właśnie dlatego we wszystkich kawiarniach Starbucksa na świecie klientów wołają po imieniu. Raz, że ta sieciówka zaczynała właśnie jako lokalna kawiarnia w Seattle, a dwa, jej marketingowcy doskonale wiedzą, że ludzie potrzebują dziś takich symboli. To one budują poczucie przynależności, coś na zasadzie: przecież my się znamy, jesteś Adam, wpadaj częściej, to twoja kawiarnia.

Czytaj więcej

Jan Ołdakowski: Oby Ukraińcy nie popełnili tych samych błędów, co my

Tyle że Starbucks w tej swojej lokalności nie jest zbyt wiarygodny.

Oczywiście, bo lokalność to duże wyzwanie, nie tylko dla globalnych korporacji. Nie da się prowadzić rentownego lokalnego biznesu bez utrzymywania relacji z klientami. Szczególnie że taki biznes jest dziś elementem społeczeństwa obywatelskiego. Bo gdzie ludzie mogą się teraz spotkać i pogadać? Sąsiadów poznajesz dziś nie na klatce schodowej, gdzie najwyżej mrukniemy sobie „dzień dobry”, tylko w lokalnej knajpie. Potrzebne nam są miejsca, w których zrealizujemy potrzebę otwarcia się na drugą osobę: osiedlowe piekarnie, cukiernie, puby. To miejsca, które w społeczeństwie wielkiego miasta budują właśnie niezbędną nam na co dzień lokalność.

Ale będę drążył: dlaczego niezbędną?

Bo jeśli w mieście potrafimy budować relacje z sąsiadami, to komfort naszego życia diametralnie rośnie. Gdy otwieramy się na drugiego człowieka, wszyscy zaczynamy funkcjonować w taki sposób, by ułatwiać sobie życie. Na tym właśnie polega słynne amerykańskie „community”, bo Amerykanie są mistrzami budowania relacji w małych społecznościach. Gdy na przedmieściach wprowadza się nowy sąsiad, to trzeba upiec ciasto i skoczyć w odwiedziny, bo w ten sposób można się przekonać, kto się do twojej okolicy wprowadził. Ludzie w tych społecznościach dbają o bezpieczeństwo swoje i swoich dzieci. I chcą wiedzieć, czy ten nowy ktoś będzie utrzymywać poziom lokalności, na który oni pracują i o który dbają. Między innymi po to utrzymujemy takie relacje, by nikt nie jeździł za szybko samochodem po osiedlowych uliczkach czy żeby nie imprezował za głośno. I dzięki nim łatwiej potem rozwiązywać sąsiedzkie problemy.

A tak szczerze, znasz swoich sąsiadów?

Znam, i to nawet ciekawa historia, bo mieszkam dziś w domu jednorodzinnym w podwarszawskim Józefowie i przez pewien czas nie miałem płotu, a to sprawiło, że każdy, kto przechodził, witał się, zagadywał, więc się poznawaliśmy. Bo płot jest nie tylko barierą fizyczną, ale i psychologiczną, wyznacza granicę naszej prywatności. A my jeszcze niedawno chcieliśmy grodzić wszystko, co tylko się dało, i nie zastanawialiśmy się zbytnio, jak bardzo wielkie grodzone osiedla burzą przestrzeń publiczną w naszych miastach. Mam nadzieję, że odwrót od tego grodzenia się nie będzie jedynie tymczasową modą.

Odwrót odwrotem, ale dziś jednak pogrodzona jest już nawet twoja Praga, prawobrzeżna dzielnica kiedyś uważana za ostatni bastion dawnej warszawskiej lokalności.

Jeszcze za mojego dzieciństwa Praga rzeczywiście była jedną wielką przestrzenią wspólną, ale w latach 90. zaczęliśmy tę przestrzeń dzielić, ograniczać. Ostatnio powstało tam nawet nowoczesne getto – osiedle Port Praski, którego mieszkańcy nie są w żaden sposób zasymilowani z dzielnicą. Choć z drugiej strony dostaje też wiele wiadomości od radiosłuchaczy, którzy sprowadzili się na tę starą Pragę, że bardzo chętnie słuchają audycji o historii swojej dzielnicy, bo chcą jak najlepiej poznać jej tożsamości. W 90 proc. to ludzie, którzy pochodzą spoza Warszawy i wybrali Pragę głównie z pobudek logistycznych, bo mają blisko do centrum. Ale jak już na niej zamieszkali, bardzo się zainteresowali jej specyfiką. Lubią słuchać o tym, jak wyglądało stare praskie życie, jak chodziło się na bazar Różyckiego, jak spędzało czas latem.

Dziś zresztą są podejmowane różne próby integracji nowych mieszkańców ze starymi, żeby trochę te grupy wymieszać. Powstały takie imprezy, jak Otwarta Ząbkowska, czyli święto ul. Ząbkowskiej, czy Święto Inżynierów na ul. Inżynierskiej. Ale to do końca nie zadziałało. A skoro nie potrafimy zasymilować nawet starych warszawiaków z przyjezdnymi, to nie wróży nam to najlepiej w kwestii asymilacji milionów Ukraińców. Obawiam się, że nie mamy dziś żadnej strategii, co z tymi uciekającymi przed wojną ludźmi robić.

Nie mamy jako państwo?

Strategię oczywiście musi mieć państwo, ale realizować ją będą i tak lokalne społeczności, czyli samorządy i przede wszystkim organizacje pozarządowe. Bo to lokalne społeczności będą z tymi ludźmi żyć na co dzień. Pytanie, kto i jak rozwiąże problemy, które się na pewno pojawią. Dlatego powinniśmy mieć długofalową strategię asymilacji. A Warszawa ma przecież wieloetniczne tradycje, z których może czerpać garściami.

Polsko-żydowskie?

Nie tylko. Ponad 30 proc. mieszkańców miasta stanowili Żydzi, ale 10 proc. to byli przecież Rosjanie, a byli i Niemcy. Przed I wojną światową sklepowe szyldy często były w trzech językach. Zresztą zapraszam na ul. Próżną, gdzie do dziś wiszą cztery tabliczki z nazwą tej samej ulicy – każda z innego okresu, bo w krótkim czasie zapisywana ona była w czterech różnych językach. Ale już pomijając okresy okupacji, dawna Warszawa jest świetnym przykładem pokojowego współistnienia różnych kultur. Na mojej Pradze, w obrębie trzech sąsiednich ulic – Floriańskiej, Kłopotowskiego i obecnej Solidarności – mieliśmy trzy różne obiekty sakralne: katedrę, cerkiew i synagogę, która zresztą przetrwała wojnę, a została rozebrana dopiero w latach 50. Niestety, w czasie II wojny światowej i potem w PRL ta różnorodność, lokalność rozumiana wielokulturowo została wykreślona z naszego DNA.

Ale na pewno pamiętasz, jak jeszcze w PRL wszyscy się znali w bloku. Zawsze można było zostawić dzieci u sąsiadki, jak trzeba było gdzieś na chwilę wyskoczyć.

To prawda, dbano o więzi społeczne, szczególnie planując miasto. Bo miasto trzeba planować, czego dziś wielu nie potrafi zrozumieć. We Francji np. promuje się koncepcję tzw. miasta 15-minutowego, w którym wszystko powinno być tak rozplanowane, by człowiek wszędzie dotarł w maksimum 15 minut. To synergia komunikacji i rozmieszczenia ważnych dla funkcjonowania mieszkańców punktów, takich jak sklep, przedszkole, szkoła, przychodnia, ośrodek kultury, kino. Żeby każdy mógł do nich dojść, dojechać rowerem albo chociaż by miał bezpośrednie połączenie komunikacją zbiorową, by nie musiał używać samochodu. Byłem teraz w weekend w Amsterdamie i godzina parkowania kosztuje tam 7,50 euro, a w weekendy płatne jest do północy. Duże aglomeracje wypychają samochody z centrum miast, bo po prostu nie są w stanie ich wszystkich pomieścić.

Czytaj więcej

Piotr Stankiewicz: Suma wszystkich stresów

W PRL jednak nie wypychano samochodów z miast, raczej na odwrót – projektowano miasta pod nie.

Wielkie prospekty – celowo używam rusycyzmu – projektowano po części w celach propagandowych, by było gdzie organizować różne spędy i pochody, ale zarazem miasta planowano kwartałami: każda dzielnica miała swoje centrum, rynek, dom towarowy. Lokalna społeczność nie musiała jeździć na zakupy na drugi koniec miasta. Jak Zbigniew Karpiński i Jan Klewin planowali Ścianę Wschodnią, czyli zabudowę kwartału w centrum między ulicami: Świętokrzyską, Jasną, Marszałkowską i Al. Jerozolimskimi, to mieli przeliczone, ilu ludzi będzie mieszkało w powstających punktowcach, ilu ludzi będzie korzystało ze sklepów, ilu dojeżdżało z innych dzielnic do pracy. I tak zaprojektowali dużą część miasta – wszystko w ramach jednego projektu urbanistycznego.

Dziś dzielnic się nie planuje?

Jeśli dziś już coś się planuje, to maksymalnie małe osiedla, kilka bloków. Co gorsza, ciągle dogęszcza się zabudowę nawet urbanistycznie domkniętych osiedli, jak Muranów według projektu Bohdana Lacherta. A to sprawia, że mamy coraz mniej przestrzeni publicznej. Zobaczmy, jak zmieniło się ostatnio takie rondo Daszyńskiego. Tam w kilka lat powstało tyle biurowców, co ma cała Łódź. Duże zachodnie aglomeracje, takie jak Madryt, Amsterdam czy Bruksela, mają już ukończoną zabudowę centrum miasta, a w Warszawie ciągle powstają tzw. wrzody komunikacyjne, czyli coś, co generuje bardzo duży ruch w środku miasta.

Ale wracając do początku naszej rozmowy, trochę bardziej optymistycznego, że mniejsze dzielnice znowu zaczynają mieć swoje centra – z twojego Józefowa jeszcze dziesięć lat temu musiałbyś telepać się kolejką miejską do Śródmieścia, by zrobić porządne zakupy i zjeść coś dobrego, a dziś w nieodległej warszawskiej Falenicy masz wszystko, czego potrzebujesz: targ, rozmaite sklepy, knajpy na każdą kieszeń, nawet kinokawiarnię.

Lokalne społeczności nie widziały wcześniej benefitów z tego, że mają coś pod nosem, musiały do tego dojrzeć. W latach 90. funkcje centrów miast zaczęły przejmować tzw. galerie handlowe. Były dla nas powiewem Zachodu, którym się zachłysnęliśmy. Warszawa straciła wtedy prawdziwe centrum – zresztą do dziś trudno powiedzieć, gdzie to centrum tak naprawdę jest, pogubiliśmy się.

Trudno, żebyśmy nie zachłysnęli się tymi galeriami. Nagle w jednym miejscu dostaliśmy wszelkie możliwe sklepy, restauracje, kino, sale zabaw. Handlowe, ale jednak centrum.

Zgoda, jako ludzie odcięci przez lata od zachodniej cywilizacji, tak pragnęliśmy tych amerykańskich i włoskich knajp, że w pełni zadowalały nas nawet sieciówki. Pytanie, jaka będzie przyszłość galerii handlowych za 10–15 lat, bo dziś jesteśmy nimi już znudzeni, przywykliśmy do nich i szukamy teraz czegoś zupełnie innego. Teraz pojawiła się moda np. na nadwiślańskie bulwary, które rewolucjonizują nasze myślenie o przestrzeni miejskiej.

Dlaczego?

Rzeka, która jest największą atrakcją w zachodnich miastach – przecież najdroższe apartamenty w Londynie są właśnie nad Tamizą – w Warszawie przez lata była zaniedbana, pozostawiona sama sobie. I to, co wcześniej było jej wadą, nagle okazało się największą zaletą. Bo żadne państwo europejskie nie ma w centrum swojej stolicy naturalnego rezerwatu przyrody. Nasz brak wizji, by coś z rzeką zrobić, przyniósł niespodziewanie pozytywne skutki. W Paryżu, kiedy wysypano kilka wywrotek piachu nad Sekwaną, to miasto na cały świat się chwaliło, jakie to mają świetne miejsce do wypoczynku. A do nas przyjeżdżają turyści i są naprawdę zszokowani, że w samym środku miasta mamy prawdziwą naturalną plażę – Poniatówkę. To przedziwny powrót do miejskich korzeni, bo przecież Wisła dawniej wspaniale żyła, jeszcze w latach 50. moi rodzice normalnie się w niej kąpali, mieliśmy baseny wiślane na Saskiej Kępie. Nagle mieszkańcy sobie o tym przypomnieli i dziś widać, jak bardzo nam takich miejsc brakowało.

To dlaczego o nich zapomnieliśmy?

A dlaczego zapomnieliśmy o typowo warszawskich bazarach? Z tego samego powodu – bo szukaliśmy czegoś innego, bardziej nowoczesnego, jak właśnie tych galerii handlowych. Dziś w weekend nie da się przejść bulwarami wiślanymi, które gwoli ścisłości miały być w całości gotowe na Euro 2012, a mają już dziesięć lat poślizgu i nadal nie są ukończone. Ale przecież długo się do nich przekonywaliśmy, musieliśmy dojrzeć do tych oczywistych dziś miejsc. Na szczęście nasze potrzeby ewoluują.

Warszawa przestała być sypialnią, z której na weekend połowa mieszkańców wraca do domu?

Warszawa ma niezwykłą siłę przyciągania, przeprowadzka tu jest ciągle jednoznacznie rozumiana jako awans społeczny. Ale ta anonimowość, o której na początku rozmawialiśmy w pozytywnym kontekście, jest jednocześnie największą wadą tego miasta, bo bardzo trudno jest tym warszawiakiem zostać. Pytanie, kto w ogóle jest warszawiakiem: czy zostaje się nim po pięciu latach mieszkania tutaj, czy po 20, a może trzeba się tu urodzić, by móc o sobie mówić „warszawiak”?

Wielu rozpalonych obrońców prawdziwej warszawskości odpowiedziałoby pewnie, że trzeba mieć tu rodzinę od co najmniej pięciu pokoleń i dwóch dziadków walczących w powstaniu.

A z drugiej strony nowi mieszkańcy sami też podkreślają cezurę czasową. Moi rozmówcy w radiu, przedstawiając się, często dodają: mieszkam w Warszawie od 12 czy 15 lat. To było tak przełomowe w ich życiu, że do dziś dokładnie pamiętają, kiedy tu się sprowadzili, co do dnia.

I często wciąż nie mówią o sobie, że są warszawiakami. Oglądałem niedawno „Familiadę”, gdzie facet przedstawiał po kolei członków swojej drużyny, dodając przy każdym, skąd jest, że Gosia z Gdańska, Marcin z Przemyśla itd. Karol Strasburger w końcu pyta: „To skąd się w takim razie znacie?”. A facet na to: „Wszyscy mieszkamy w Warszawie”.

Mam wrażenie, że często w miastach, z których tacy warszawiacy pochodzą, oni dumnie podkreślają, że mieszkają w Warszawie, a w Warszawie na odwrót, bo jakby nie czują, że mogą się nazywać warszawiakami. Ale jest oczywiście też druga szkoła: ludzie, którzy wręcz nie chcą się przyznawać, że pochodzą spoza stolicy, bo uważają, że to ich jakoś obciąża. I oni są często bardziej warszawscy niż warszawiacy z dziada pradziada.

Problem w tym, że tak duża metropolia powinna raczej ułatwiać asymilację, a nie ją utrudniać. Są jednak dzielnice, które same sobie ją utrudniają. Porównajmy np. osiedle Tarchomin, czyli biedne warszawskie dziecko, i superprestiżowe Miasteczko Wilanów. To dwa zupełnie różne miejsca, budowane w inny sposób i zamieszkane przez innych ludzi. Na Tarchominie mamy tygiel tożsamości – i ludzi urodzonych tutaj, i przyjezdnych – ale w miarę łatwo można się tam odnaleźć. Na Wilanowie zaś mieszkania kupują ludzie, którzy osiągnęli pewien sukces w stolicy, ale generalnie nie są to ludzie pochodzący z Warszawy. I oni tworzą tam bardzo nietypową grupę społeczną. Bo z jednej strony zatracili swoją tożsamość związaną z miejscem, z którego pochodzą, a z drugiej, wytworzyli w ramach własnej lokalnej społeczności swoistą subkulturę warszawską, budując tożsamość nie tyle lokalną, ile wręcz klasową. Bo to, co ich wszystkich łączy, to że przyjechali tu do pracy i osiągnęli tu faktycznie duży sukces zawodowy.

I czym ta subkultura się cechuje?

Na pewno tym, że ten sukces w różny sposób manifestują, bo jest on niezmiernie ważny dla ich tożsamości. Ale oni chyba sami nie wiedzą, kim tak naprawdę chcą być, bo w tygodniu udają na tych swoich wysokich stanowiskach, że świetnie się czują w wielkim mieście, ale w weekend wracają jednak tam, gdzie naprawdę czują się najlepiej, czyli w swoje rodzinne strony. Miasteczko Wilanów na sobotę i niedzielę pustoszeje.

Jego mieszkańcy nie integrują się ze sobą?

Wręcz przeciwnie, prężnie działają tam różne grupy sąsiedzkie czy parafia w Świątyni Opatrzności Bożej. Tyle że ta integracja jest wsobna, ma na celu budowę pozycji społecznej w specyficznej lokalnej przestrzeni, bo oni są oderwani od reszty miasta. Bardzo mocno walczą ze wszystkim, co uznają za prowincjonalne zachowanie – z butami na klatce czy śmieciami pozostawionymi na niej na noc, by rano je wyrzucić. Taki widok, oczywiście, się zdarza w każdej dzielnicy, ale nigdzie tak nie razi sąsiadów jak w Miasteczku Wilanów. I to wszystko robią oni w ramach budowy nowej tożsamości, tylko właściwie nie wiadomo jakiej, ale na pewno opartej na zaprzeczeniu wszystkiemu temu, co kojarzy się z małomiasteczkowością.

Czekaj, ale na tej twojej ultrawarszawskiej Pradze czy na też prawobrzeżnym Grochowie taka choinka suszona miesiącami na balkonie czy rozmaitości porozstawiane na klatkach to przecież norma.

Oczywiście, bo Warszawa wcale nigdy nie była taka nowoczesna, jak wielu ją chciało widzieć. Podkreślanie swojego statusu i awansu społecznego służy raczej wypieraniu tego, skąd startowaliśmy. Wróćmy na chwilę do centrów handlowych. One zabiły bazary, które były niezwykle ważne dla warszawskiej lokalności, bo dla ludzi, którzy przyjechali do stolicy z mniejszych miast, chodzenie na bazar było obciachem, to się kojarzyło właśnie z małomiasteczkowością. W ich wyobrażeniach Warszawa to musiały być Złote Tarasy, a co najmniej Arkadia. Tam można było podjechać SUV-em na parking podziemny, założyć ładne buty. A na takim Różycu błoto, smród, bieda. Tam nie dało się podkreślić swojego awansu społecznego.

I to nas zgubiło, bo targowiska umarły. Galerie handlowe odebrały nam to, co teraz będziemy musieli z mozołem odbudowywać – poczucie lokalności na rewitalizowanych osiedlowych targach. Ale to już nie jest to samo. Teraz nie są one ani tak dzikie, jak oczekują ludzie szukający starego klimatu warszawskich bazarów, ani tak schludne i błyszczące, do czego przyzwyczaili się bywalcy galerii handlowych. Nasze bazary utraciły swojego ducha, swoje „genius loci”.

W którą stronę zmienia się Warszawa – coraz lepiej się w niej czujesz czy gorzej?

Zdecydowanie lepiej. Na pewno czuć, że to jest metropolia. Widać po ludziach, że mają aspiracje, że czują potrzebę dbania nie tylko o siebie samych, ale i o otaczającą ich przestrzeń. Mieszkańcy zaczynają poszerzać swoją strefę komfortu poza własne mieszkanie – zabiegają o to, by to miasto było po prostu przyjazne. Bałagan w przestrzeni publicznej, który ciągle można spotkać na prowincji, dla nas jest już niewyobrażalny. My chcemy mieć schludne balkony, koniecznie bez anten satelitarnych, ładnie poparkowane samochody, drażnią nas porozrzucane hulajnogi na chodniku. A teraz spójrzmy na zdjęcia miasta z lat 90., na Warszawę podziurawionych ulic, niedbałych przystanków, śmierdzących autobusów, wyglądającą jak jakaś przejściowa forma między PRL a zachodnią cywilizacją, której nie potrafiliśmy ogarnąć. W ciągu ostatnich 20 lat zrobiliśmy niewyobrażalny skok.

Która dzielnica zmieniła się najbardziej: Powiśle, Bielany, a może wspomniany Wilanów?

Prawdziwym fenomenem ostatnich dwóch dekad jest Wola, która zaczyna dziś wspaniale żyć. Powstały Browary Warszawskie i Norblin, czyli miejsca spotkań, które odmieniły tę okolicę i wyznaczyły standard, do którego teraz wszyscy chcą dążyć. Proces transformacji Woli z dzielnicy mocno robotniczej, mieszkaniowej w kierunku dynamicznie rozwijającej się dzielnicy biurowo-rozrywkowej to coś, czym naprawdę możemy się pochwalić na świecie. A przypomnę, że w latach 50. i 60. Wola była nazywana „dzikim zachodem”.

Czytaj więcej

Michał Łuczewski: Uwięzieni w spirali przemocy

Bo długo nie była odbudowywana po wojnie.

W dniach 5–12 sierpnia 1944 r. mieliśmy rzeź Woli, gdy dzielnica ta straciła nie tylko tkankę miejską, ale w ogóle ciągłość historyczną. Warszawa ma z tym największy problem, bo w praktyce po wojnie musieliśmy budować miasto na nowo. Miasto już zupełnie inne, bez kultury żydowskiej i kilku dzielnic, które całkowicie zrównano z ziemią. Na Woli komuniści postanowili wybudować wielkie zakłady przemysłowe – m.in. Kasprzaka i Róży Luksemburg. Potem, w latach 90., te wielkie zakłady upadły, a wraz z nimi znowu podupadła cała dzielnica. I nie minęło 20 lat, a zaczęła się kolejna transformacja tej historycznej dzielnicy. Wola zupełnie nie przypomina dziś tego, o czym myśleli urbaniści jeszcze pół wieku temu.

Ten brak ciągłości to zresztą największy problem Warszawy. Tu wszystko jest w ciągłym ruchu. Jest takie zdjęcie, jak John Travolta po 40 latach idzie do tej samej pizzerii, w której jadł w filmie „Gorączka sobotniej nocy”. I lokal wygląda niemal tak samo, prowadzi go ten sam gość. Widząc to zdjęcie, wiesz, że pizza też smakuje identycznie. A jakbyś w Warszawie szukał knajpy, w której jadłeś nawet nie 40 lat temu, tylko np. 10 lat wcześniej, to myślisz, że byś ją znalazł?

Pewnie nie tylko knajpy bym nie znalazł, ale i blok, w której była, by już nie stał.

Bo byłoby w tym miejscu metro (śmiech). Poza barem Lotos przy ul. Belwederskiej, gdzie ciągle podają te same nóżki w galarecie, nie ma w tym mieście zakorzenionych lokalnie miejsc. Przez to mieszkańcom trudno zbudować lokalną tożsamość, bo brakuje stałych punktów odniesienia. Mojej ulicy Jagiellońskiej dziś nie poznaję, nie ma ani jednego lokalu, z którym kiedyś czułem się związany. To miasto zmienia się w niesamowitym tempie – a to i dobrze, i niedobrze.

Adam Tecław (ur. 1976)

Varsavianista i politolog, urodzony na warszawskiej Pradze, prowadzi autorską audycję „Warszawa w optyce” w stołecznym Radiu Kampus, miłośnik klasycznej motoryzacji.

Plus Minus: Kiedy słyszę „zwrot ku lokalności”, wyobrażam sobie od razu małe prowincjonalne miasteczka. Lokalność jakoś nie kojarzy mi się w ogóle z wielkim miastem.

Niesłusznie, bo lokalność wynika z potrzeby przynależności do małych grup społecznych, a w dużych, mocno anonimowych miastach ta potrzeba jest szczególnie silna. W Warszawie zwrot ku lokalności objawia się np. tym, że odległe od Śródmieścia dzielnice zaczynają żyć własnym życiem, zyskują swoje dzielnicowe centra i da się w nich dziś zaspokoić codzienne potrzeby – nie trzeba pchać się od razu pod Pałac Kultury, by zrobić zakupy czy zjeść w dobrej knajpie.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku