Zgoda, jako ludzie odcięci przez lata od zachodniej cywilizacji, tak pragnęliśmy tych amerykańskich i włoskich knajp, że w pełni zadowalały nas nawet sieciówki. Pytanie, jaka będzie przyszłość galerii handlowych za 10–15 lat, bo dziś jesteśmy nimi już znudzeni, przywykliśmy do nich i szukamy teraz czegoś zupełnie innego. Teraz pojawiła się moda np. na nadwiślańskie bulwary, które rewolucjonizują nasze myślenie o przestrzeni miejskiej.
Dlaczego?
Rzeka, która jest największą atrakcją w zachodnich miastach – przecież najdroższe apartamenty w Londynie są właśnie nad Tamizą – w Warszawie przez lata była zaniedbana, pozostawiona sama sobie. I to, co wcześniej było jej wadą, nagle okazało się największą zaletą. Bo żadne państwo europejskie nie ma w centrum swojej stolicy naturalnego rezerwatu przyrody. Nasz brak wizji, by coś z rzeką zrobić, przyniósł niespodziewanie pozytywne skutki. W Paryżu, kiedy wysypano kilka wywrotek piachu nad Sekwaną, to miasto na cały świat się chwaliło, jakie to mają świetne miejsce do wypoczynku. A do nas przyjeżdżają turyści i są naprawdę zszokowani, że w samym środku miasta mamy prawdziwą naturalną plażę – Poniatówkę. To przedziwny powrót do miejskich korzeni, bo przecież Wisła dawniej wspaniale żyła, jeszcze w latach 50. moi rodzice normalnie się w niej kąpali, mieliśmy baseny wiślane na Saskiej Kępie. Nagle mieszkańcy sobie o tym przypomnieli i dziś widać, jak bardzo nam takich miejsc brakowało.
To dlaczego o nich zapomnieliśmy?
A dlaczego zapomnieliśmy o typowo warszawskich bazarach? Z tego samego powodu – bo szukaliśmy czegoś innego, bardziej nowoczesnego, jak właśnie tych galerii handlowych. Dziś w weekend nie da się przejść bulwarami wiślanymi, które gwoli ścisłości miały być w całości gotowe na Euro 2012, a mają już dziesięć lat poślizgu i nadal nie są ukończone. Ale przecież długo się do nich przekonywaliśmy, musieliśmy dojrzeć do tych oczywistych dziś miejsc. Na szczęście nasze potrzeby ewoluują.
Warszawa przestała być sypialnią, z której na weekend połowa mieszkańców wraca do domu?
Warszawa ma niezwykłą siłę przyciągania, przeprowadzka tu jest ciągle jednoznacznie rozumiana jako awans społeczny. Ale ta anonimowość, o której na początku rozmawialiśmy w pozytywnym kontekście, jest jednocześnie największą wadą tego miasta, bo bardzo trudno jest tym warszawiakiem zostać. Pytanie, kto w ogóle jest warszawiakiem: czy zostaje się nim po pięciu latach mieszkania tutaj, czy po 20, a może trzeba się tu urodzić, by móc o sobie mówić „warszawiak”?
Wielu rozpalonych obrońców prawdziwej warszawskości odpowiedziałoby pewnie, że trzeba mieć tu rodzinę od co najmniej pięciu pokoleń i dwóch dziadków walczących w powstaniu.
A z drugiej strony nowi mieszkańcy sami też podkreślają cezurę czasową. Moi rozmówcy w radiu, przedstawiając się, często dodają: mieszkam w Warszawie od 12 czy 15 lat. To było tak przełomowe w ich życiu, że do dziś dokładnie pamiętają, kiedy tu się sprowadzili, co do dnia.
I często wciąż nie mówią o sobie, że są warszawiakami. Oglądałem niedawno „Familiadę”, gdzie facet przedstawiał po kolei członków swojej drużyny, dodając przy każdym, skąd jest, że Gosia z Gdańska, Marcin z Przemyśla itd. Karol Strasburger w końcu pyta: „To skąd się w takim razie znacie?”. A facet na to: „Wszyscy mieszkamy w Warszawie”.
Mam wrażenie, że często w miastach, z których tacy warszawiacy pochodzą, oni dumnie podkreślają, że mieszkają w Warszawie, a w Warszawie na odwrót, bo jakby nie czują, że mogą się nazywać warszawiakami. Ale jest oczywiście też druga szkoła: ludzie, którzy wręcz nie chcą się przyznawać, że pochodzą spoza stolicy, bo uważają, że to ich jakoś obciąża. I oni są często bardziej warszawscy niż warszawiacy z dziada pradziada.
Problem w tym, że tak duża metropolia powinna raczej ułatwiać asymilację, a nie ją utrudniać. Są jednak dzielnice, które same sobie ją utrudniają. Porównajmy np. osiedle Tarchomin, czyli biedne warszawskie dziecko, i superprestiżowe Miasteczko Wilanów. To dwa zupełnie różne miejsca, budowane w inny sposób i zamieszkane przez innych ludzi. Na Tarchominie mamy tygiel tożsamości – i ludzi urodzonych tutaj, i przyjezdnych – ale w miarę łatwo można się tam odnaleźć. Na Wilanowie zaś mieszkania kupują ludzie, którzy osiągnęli pewien sukces w stolicy, ale generalnie nie są to ludzie pochodzący z Warszawy. I oni tworzą tam bardzo nietypową grupę społeczną. Bo z jednej strony zatracili swoją tożsamość związaną z miejscem, z którego pochodzą, a z drugiej, wytworzyli w ramach własnej lokalnej społeczności swoistą subkulturę warszawską, budując tożsamość nie tyle lokalną, ile wręcz klasową. Bo to, co ich wszystkich łączy, to że przyjechali tu do pracy i osiągnęli tu faktycznie duży sukces zawodowy.
I czym ta subkultura się cechuje?
Na pewno tym, że ten sukces w różny sposób manifestują, bo jest on niezmiernie ważny dla ich tożsamości. Ale oni chyba sami nie wiedzą, kim tak naprawdę chcą być, bo w tygodniu udają na tych swoich wysokich stanowiskach, że świetnie się czują w wielkim mieście, ale w weekend wracają jednak tam, gdzie naprawdę czują się najlepiej, czyli w swoje rodzinne strony. Miasteczko Wilanów na sobotę i niedzielę pustoszeje.
Jego mieszkańcy nie integrują się ze sobą?
Wręcz przeciwnie, prężnie działają tam różne grupy sąsiedzkie czy parafia w Świątyni Opatrzności Bożej. Tyle że ta integracja jest wsobna, ma na celu budowę pozycji społecznej w specyficznej lokalnej przestrzeni, bo oni są oderwani od reszty miasta. Bardzo mocno walczą ze wszystkim, co uznają za prowincjonalne zachowanie – z butami na klatce czy śmieciami pozostawionymi na niej na noc, by rano je wyrzucić. Taki widok, oczywiście, się zdarza w każdej dzielnicy, ale nigdzie tak nie razi sąsiadów jak w Miasteczku Wilanów. I to wszystko robią oni w ramach budowy nowej tożsamości, tylko właściwie nie wiadomo jakiej, ale na pewno opartej na zaprzeczeniu wszystkiemu temu, co kojarzy się z małomiasteczkowością.
Czekaj, ale na tej twojej ultrawarszawskiej Pradze czy na też prawobrzeżnym Grochowie taka choinka suszona miesiącami na balkonie czy rozmaitości porozstawiane na klatkach to przecież norma.
Oczywiście, bo Warszawa wcale nigdy nie była taka nowoczesna, jak wielu ją chciało widzieć. Podkreślanie swojego statusu i awansu społecznego służy raczej wypieraniu tego, skąd startowaliśmy. Wróćmy na chwilę do centrów handlowych. One zabiły bazary, które były niezwykle ważne dla warszawskiej lokalności, bo dla ludzi, którzy przyjechali do stolicy z mniejszych miast, chodzenie na bazar było obciachem, to się kojarzyło właśnie z małomiasteczkowością. W ich wyobrażeniach Warszawa to musiały być Złote Tarasy, a co najmniej Arkadia. Tam można było podjechać SUV-em na parking podziemny, założyć ładne buty. A na takim Różycu błoto, smród, bieda. Tam nie dało się podkreślić swojego awansu społecznego.
I to nas zgubiło, bo targowiska umarły. Galerie handlowe odebrały nam to, co teraz będziemy musieli z mozołem odbudowywać – poczucie lokalności na rewitalizowanych osiedlowych targach. Ale to już nie jest to samo. Teraz nie są one ani tak dzikie, jak oczekują ludzie szukający starego klimatu warszawskich bazarów, ani tak schludne i błyszczące, do czego przyzwyczaili się bywalcy galerii handlowych. Nasze bazary utraciły swojego ducha, swoje „genius loci”.
W którą stronę zmienia się Warszawa – coraz lepiej się w niej czujesz czy gorzej?
Zdecydowanie lepiej. Na pewno czuć, że to jest metropolia. Widać po ludziach, że mają aspiracje, że czują potrzebę dbania nie tylko o siebie samych, ale i o otaczającą ich przestrzeń. Mieszkańcy zaczynają poszerzać swoją strefę komfortu poza własne mieszkanie – zabiegają o to, by to miasto było po prostu przyjazne. Bałagan w przestrzeni publicznej, który ciągle można spotkać na prowincji, dla nas jest już niewyobrażalny. My chcemy mieć schludne balkony, koniecznie bez anten satelitarnych, ładnie poparkowane samochody, drażnią nas porozrzucane hulajnogi na chodniku. A teraz spójrzmy na zdjęcia miasta z lat 90., na Warszawę podziurawionych ulic, niedbałych przystanków, śmierdzących autobusów, wyglądającą jak jakaś przejściowa forma między PRL a zachodnią cywilizacją, której nie potrafiliśmy ogarnąć. W ciągu ostatnich 20 lat zrobiliśmy niewyobrażalny skok.
Która dzielnica zmieniła się najbardziej: Powiśle, Bielany, a może wspomniany Wilanów?
Prawdziwym fenomenem ostatnich dwóch dekad jest Wola, która zaczyna dziś wspaniale żyć. Powstały Browary Warszawskie i Norblin, czyli miejsca spotkań, które odmieniły tę okolicę i wyznaczyły standard, do którego teraz wszyscy chcą dążyć. Proces transformacji Woli z dzielnicy mocno robotniczej, mieszkaniowej w kierunku dynamicznie rozwijającej się dzielnicy biurowo-rozrywkowej to coś, czym naprawdę możemy się pochwalić na świecie. A przypomnę, że w latach 50. i 60. Wola była nazywana „dzikim zachodem”.
Michał Łuczewski: Uwięzieni w spirali przemocy
Wyłaniania się zupełnie nowe społeczeństwo, w którym nie ma już żadnych zastępników ofiar. Mamy być pierwszym społeczeństwem nie tylko bez ofiary, ale także bez jakiegokolwiek cierpienia. A wtedy co zostaje? Zaczynamy składać ofiarę z siebie - mówi Michał Łuczewski, socjolog i psycholog.
Bo długo nie była odbudowywana po wojnie.
W dniach 5–12 sierpnia 1944 r. mieliśmy rzeź Woli, gdy dzielnica ta straciła nie tylko tkankę miejską, ale w ogóle ciągłość historyczną. Warszawa ma z tym największy problem, bo w praktyce po wojnie musieliśmy budować miasto na nowo. Miasto już zupełnie inne, bez kultury żydowskiej i kilku dzielnic, które całkowicie zrównano z ziemią. Na Woli komuniści postanowili wybudować wielkie zakłady przemysłowe – m.in. Kasprzaka i Róży Luksemburg. Potem, w latach 90., te wielkie zakłady upadły, a wraz z nimi znowu podupadła cała dzielnica. I nie minęło 20 lat, a zaczęła się kolejna transformacja tej historycznej dzielnicy. Wola zupełnie nie przypomina dziś tego, o czym myśleli urbaniści jeszcze pół wieku temu.
Ten brak ciągłości to zresztą największy problem Warszawy. Tu wszystko jest w ciągłym ruchu. Jest takie zdjęcie, jak John Travolta po 40 latach idzie do tej samej pizzerii, w której jadł w filmie „Gorączka sobotniej nocy”. I lokal wygląda niemal tak samo, prowadzi go ten sam gość. Widząc to zdjęcie, wiesz, że pizza też smakuje identycznie. A jakbyś w Warszawie szukał knajpy, w której jadłeś nawet nie 40 lat temu, tylko np. 10 lat wcześniej, to myślisz, że byś ją znalazł?
Pewnie nie tylko knajpy bym nie znalazł, ale i blok, w której była, by już nie stał.
Bo byłoby w tym miejscu metro (śmiech). Poza barem Lotos przy ul. Belwederskiej, gdzie ciągle podają te same nóżki w galarecie, nie ma w tym mieście zakorzenionych lokalnie miejsc. Przez to mieszkańcom trudno zbudować lokalną tożsamość, bo brakuje stałych punktów odniesienia. Mojej ulicy Jagiellońskiej dziś nie poznaję, nie ma ani jednego lokalu, z którym kiedyś czułem się związany. To miasto zmienia się w niesamowitym tempie – a to i dobrze, i niedobrze.
Adam Tecław (ur. 1976)
Varsavianista i politolog, urodzony na warszawskiej Pradze, prowadzi autorską audycję „Warszawa w optyce” w stołecznym Radiu Kampus, miłośnik klasycznej motoryzacji.