A jak mieliśmy się przygotować?
Cztery lata temu wraz z grupą ekonomistów napisaliśmy list do pana premiera, w którym ostrzegaliśmy, że prowadzona polityka finansowa jest ryzykowna. Że w momencie, gdy dojdzie do pogorszenia koniunktury na świecie, Polskę może czekać bardzo trudna sytuacja. Pan premier odniósł się do naszego listu na konferencji prasowej. Nazwał nas miło „kochanymi ekonomistami”, ale powiedział, że się kompletnie mylimy, bo nie widzimy „słonia w pokoju”. A słoń jest taki, że sytuacja finansowa naszego kraju jest znakomita i jesteśmy przygotowani na wszystkie sytuacje, które mogą się zdarzyć. Wydaje mi się, że to jednak pan premier nie widział słonia w pokoju.
Gdy pan mówi o przygotowaniu do wojny, to ma pan na myśli przygotowanie gospodarki na cięższe czasy?
Oczywiście. O tworzenie rezerw i prowadzenie bardziej ostrożnej gospodarki finansowej. Jeżeli się w dobrych czasach przejada wszystkie rezerwy, to nie ma możliwości zareagowania na nieprzewidziane zdarzenia. A jak się już musi wtedy reagować, to robi się to za cenę wzrostu zadłużenia i utrwalenia wysokiej inflacji, z czym mamy teraz do czynienia.
Opozycja twierdzi, że obecna sytuacja to wina prezesa NBP.
Głównym grzechem prezesa NBP była fatalna polityka komunikacyjna. Jeżeli przez kilka miesięcy słyszeliśmy ze strony NBP, że inflacja będzie spadać, podczas gdy inflacja rosła, to jest to nieudolne zaklinanie rzeczywistości. Jeżeli prezes mówi, że gwarantuje, iż stopy procentowe nie wzrosną do końca kolejnego roku, to jest to nieodpowiedzialne. Adam Glapiński popełnił wszystkie błędy komunikacyjne, jakie tylko można było popełnić w tej sytuacji. Ale być może w banku centralnym zawiodła też analiza makroekonomiczna. Wygląda na to, że NBP po prostu nie spodziewał się aż tak szybkiego wzrostu inflacji. Natomiast nie uważam, żeby w polityce stóp procentowych popełniono jakieś katastrofalne błędy. Trzeba je podnosić ostrożnie, żeby nie wywołać recesji.
A zbyt późne podnoszenie stóp procentowych?
Pewnie rzeczywiście można było szybciej rozpocząć cykl podwyżek, ale to nie był jakiś dramatyczny błąd. Natomiast fakt, że prezes NBP ostentacyjnie demonstrował zażyłość z politykami partii rządzącej, rodził podejrzenie, że uważa za dalece ważniejsze wspieranie rządu niż zapisany w konstytucji obowiązek obrony waluty. Wiarygodność banku centralnego została nadwyrężona i właśnie o to możemy mieć pretensje do prezesa.
Poprzedni prezes NBP Marek Belka też się kontaktował z politykami partii rządzącej, co zostało uwiecznione na taśmach z restauracji Sowa i Przyjaciele.
To prawda, choć Marek Belka był nagrany bez swojej wiedzy i otwarcie się wstydził. Zresztą było czego, bo rozmowa była bardzo głupia.
Może i tak, ale się spotykał i jakoś nie zarzucano mu, że nadwyrężył zaufanie do NBP.
Nie szczycił się swoją zażyłością z politykami obozu rządzącego. Rzeczywiście został nagrany i ja też mówiłem, że do tej rozmowy w ogóle nie miało prawa dojść. Ale publicznie nie twierdził, że jego głównym zadaniem jest wspieranie rządu, zaś Adam Glapiński nawet tego nie ukrywa. Pamiętam tweet departamentu komunikacji NBP o tym, że „kawaleryjską szarżą” udało się osłabić złotego tuż przed końcem roku. Po to, żeby wygenerować wirtualny zysk, na papierze zmniejszający deficyt budżetowy. A dla obserwatorów, przynajmniej dla mnie, było już wtedy jasne, że należy robić wszystko, by złoty się nie osłabił. Takie działania są karygodne.
Poznał pan środowisko ekspertów skupione wokół PiS, bo zasiadał pan w Narodowej Radzie Rozwoju przy prezydencie Lechu Kaczyńskim i później przy prezydencie Andrzeju Dudzie. Czy ci ludzie nie znali się na gospodarce?
Jeżeli chodzi o kadry ekonomiczne skupione wokół PiS, to głównym problemem nie jest brak kompetencji. Profesor ekonomii ma kompetencje merytoryczne, tak samo jak urzędnik z Ministerstwa Finansów z 20-letnim stażem. Chodzi o głębokie przekonanie, iż wszelkie decyzje o charakterze merytorycznym muszą ustąpić pierwszeństwa argumentom politycznym. Najwyraźniej osoby zajmujące ważne stanowiska obejmują je z pełną świadomością, iż ich głównym zadaniem będzie wykonywanie poleceń politycznych. I dopiero w ramach tego mogą starać się wykorzystywać swoją wiedzę ekonomiczną. Mówiłem już o sytuacji, kiedy minister finansów z przemówienia ważnego polityka dowiadywał się, iż budżet właśnie postawiono na głowie. Zatem nie tylko nikt go nie pytał o zdanie, ale chyba nawet nie był w ogóle poinformowany o nowych projektach.
Co z tego wszystkiego wyniknie?
Jak już mówiłem, polska gospodarka zmierza w kierunku stagflacji, potężnie pogłębionej przez wojnę. Przyczynia się do tego fakt, że rząd z powodów politycznych nie jest gotowy na prowadzenie polityki antyinflacyjnej, a tym samym w znacznej mierze niweczy wysiłki NBP. Z całą pewnością przed nami potężne spowolnienie gospodarcze. Być może nawet z końcem tego roku uderzy w nas silna recesja, jeżeli Rosja ograniczy dostawy gazu do Niemiec. Niemcy są uzależnione w 50 proc. od rosyjskiego gazu. Jeżeli Gazprom zakręci jesienią i zimą kurek, to w Niemczech wybuchnie ciężka recesja, bo część przemysłu będzie musiała wstrzymać produkcję. A wtedy kryzys rozleje się na całą Europę, oczywiście i na Polskę. Recesji towarzyszyć będzie wysoka inflacja, która potrwa dopóty, dopóki znużone inflacją społeczeństwo nie zgodzi się na radykalne zaostrzenie polityki antyinflacyjnej.
Jednak Balcerowicz musi wrócić?
Chodzi nie tyle o nowy plan Balcerowicza, bo na szczęście nasza gospodarka jest inna niż trzy dekady temu. Chodzi o plan stabilizacyjny dla gospodarki. Sądzę, że będzie się on wiązał z recesją, wywołaną po to, żeby zdusić inflację, i ze stopami procentowymi rzędu 20 proc.
Prezes Glapiński tak wysokich stóp procentowych nie przewiduje. Nie powinniśmy mu wierzyć?
Ryzyka nie muszą się ziścić. Moim zdaniem scenariusz kilkunastoprocentowej inflacji jest jednak realistyczny. Główna teza NBP brzmi, że przy obecnych stopach procentowych po osiągnięciu jesiennego szczytu inflacja zacznie sama z siebie spadać. To są pobożne życzenia. Jeżeli kraj wpadnie w spiralę płacowo-cenową, to inflacja może trwać latami. W świecie zachodnim w latach 70. XX wieku mieliśmy tzw. dekadę stagflacji, która została przerwana dopiero przez radykalną politykę antyinflacyjną takich polityków, jak Ronald Reagan i Margaret Thatcher, którzy zaaplikowali społeczeństwom gorzkie lekarstwo w postaci oszczędności. Myślę, że czas, by prezes NBP zaczął przekonywać rząd do polityki wspierającej działania banku centralnego, ograniczającej popyt na rynku i zwiększającej skłonność obywateli do oszczędzania. Ale jakoś nie wierzę, że przed wyborami taki kierunek zostanie obrany. Oby chociaż pojawiły się pieniądze z KPO…
Wierzy pan w to, że dostaniemy pieniądze z KPO? Niektóre propozycje wpisane do KPO brzmią tak, jakby chodziło o to, żeby Polska tych pieniędzy nie dostała.
Przecież rząd na wszystkie warunki się zgodził, zatem uznał, że są do wypełnienia. A teraz premier najwyraźniej nie ma zdolności do przeforsowania tych decyzji. Być może nie mamy w tej chwili ośrodka zdolnego do podjęcia kluczowych decyzji gospodarczych. Szkoda, bo moim zdaniem pieniądze z KPO to jest dziś narzędzie marzeń. Kilkadziesiąt miliardów złotych, które radykalnie poprawiłyby poziom inwestycji, a jednocześnie wzmocniły złotówkę, ograniczając efekty inflacyjne.
Skoro nie KPO, to czy euro mogłoby nas uratować?
O euro nie ma co rozmawiać, bo na skutek dotychczasowej polityki finansowej wypełnienie kryterium konwergencji, czyli ponowne zbliżenie się pod względem stabilności finansowej do krajów zachodniej Europy, prawdopodobnie zajęłoby nam co najmniej pięć–dziesięć lat. Jeżeli prezes Glapiński gwarantuje, że za jego kadencji w NBP Polska euro nie wprowadzi, to ma rację. Nawet gdyby chciał to zrobić, to w czasie swojej kadencji nie zdoła.