Witold Orłowski: Polska zmierza w kierunku stagflacji

Każdy kryzys jest inny. Choć nasze kłopoty są ogromne, to Polska poradziła sobie z problemami dużo większymi. Obecnej sytuacji w żadnej mierze nie da się porównać z katastrofą gospodarczą, którą mieliśmy w 1989 roku. Rozmowa z prof. Witoldem Orłowskim, ekonomistą

Publikacja: 22.07.2022 10:00

Witold Orłowski – profesor nauk ekonomicznych, nauczyciel akademicki i publicysta. W latach 1991–199

Witold Orłowski – profesor nauk ekonomicznych, nauczyciel akademicki i publicysta. W latach 1991–1993 pracował w Biurze ds. Integracji Europejskiej Urzędu Rady Ministrów, od 1993 do 1997 r. w Banku Światowym. Był członkiem Rady Makroekonomicznej, doradcą ekonomicznym wicepremiera Leszka Balcerowicza. W latach 2002–2005 pełnił funkcję szefa zespołu doradców ekonomicznych prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Wchodził w skład Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie Lechu Kaczyńskim, był też członkiem Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku. W 2011 Witold Orłowski został powołany na stanowisko specjalnego doradcy Komisji Europejskiej ds. budżetu. Od 2015 był członkiem Narodowej Rady Rozwoju powołanej przez prezydenta Andrzeja Dudę. W 2016 objął stanowisko rektora Akademii Finansów i Biznesu Vistula, które zajmował do 2019. Jest stałym felietonistą ekonomicznym „Rzeczpospolitej”

Foto: MAREK WISNIEWSKI / Puls Biznesu / Forum

Plus Minus: Obserwuje pan narastanie inflacji i zmieniające się prognozy dotyczące jej wielkości i szczytu. Skąd ten chaos informacyjny?

Specyfika czasów jest taka, że eksperci rzeczywiście często zmieniają prognozy. Ale może nie wszyscy… przypomnę, że dwa i pół roku temu, na miesiąc przed wybuchem pandemii, napisałem w „Rzeczpospolitej” tekst o tym, że Polska zmierza w stronę stagflacji. Wtedy nie wiedziałem, jakiej wysokości zagraża nam inflacja, ani jak silne będzie spowolnienie, jednak samo zjawisko dało się przewidzieć. Potem sprawy się skomplikowały, bo nadleciał szereg „czarnych łabędzi” – wybuchła pandemia, potem wojna. Zagrożenie stagflacją podniosło się do kwadratu.

Rządzący utrzymują, że wysoka inflacja to efekt wojny w Ukrainie.

Zgadzam się, że z powodu wojny inflacja jest w Polsce znacznie wyższa, niż gdyby nie było wojny. Ale trend był tak czy owak widoczny. Już rok temu stopa inflacji dynamicznie rosła, a NBP systematycznie oceniał, że inflacja w kolejnym miesiącu już zacznie spadać. Mówiłem wtedy, że to nie jest możliwe, bo zmierzamy w stronę wysokiej inflacji.

Dlaczego pan uważał, że szliśmy w kierunku stagflacji – czyli wysokiej inflacji i niskiego wzrostu gospodarczego – skoro wzrost gospodarczy utrzymywał się na bardzo dobrym poziomie?

Zacznijmy od inflacji. Ceny energii rosły, utrzymywało się prawie zerowe bezrobocie, co sprzyja presji płacowej, a rządzący otwarcie mówili, że będą dosypywać pieniędzy, realizując kolejne transfery socjalne. To są idealne warunki do rozwoju inflacji. A jeżeli chodzi o osłabienie wzrostu gospodarczego, to jeszcze przed rokiem 2020 nastąpiło załamanie inwestycji. Spadły one z ponad 20 proc. PKB w 2015 roku do 18 proc. w 2019 roku, czyli przed pandemią.

To tylko 2 proc.

Ale był to okres wspaniałej koniunktury, kiedy gospodarka powinna notować gwałtowne zwiększanie inwestycji. Brak takiego zjawiska jest ewenementem i dowodzi, że rząd nie potrafił budować klimatu proinwestycyjnego. Co ciekawe, załamanie zaufania przedsiębiorców nie dotyczyło firm zagranicznych inwestujących w Polsce. To krajowi przedsiębiorcy, mali i średni, ograniczali swoje inwestycje. A gdy zadawaliśmy pytanie „dlaczego”, to słyszeliśmy – bo nie jesteśmy pewni, o co temu rządowi chodzi, jaka będzie polityka podatkowa i przyszłość gospodarki. I trudno się dziwić, skoro jesienią 2019 roku najważniejszy polityk w Polsce znienacka ogłosił, że płace minimalne zostaną potężnie podwyższone, emeryci dostaną dodatkowe świadczenia, a jednocześnie nastąpi obniżka podatków, choć oczywiście nie dla firm. Krótko mówiąc, w ciągu jednej konferencji prasowej postawił finanse publiczne na głowie.

Mimo wszystko jeszcze w obecnym roku, w pierwszym kwartale, mieliśmy 8 proc. wzrostu PKB. Przecież to bardzo dużo.

To był sztuczny wzrost wynikający z robienia przez firmy zapasów, m.in. z tłoczenia gazu do magazynów. Firmy czuły, że coś się święci, zatem robiły zapasy, obawiając się przerw w dostawach i wzrostu cen. Pan premier chwalił się tym wysokim wzrostem na lewo i prawo, ale z tych 8 proc. wzrostu PKB ponad 7 proc. wynikało ze wzrostu zapasów. Tego typu wzrostu nie da się utrzymać, cud się już nie powtórzy. W najbliższych kwartałach czeka nas potężne spowolnienie, być może wyraźny wzrost bezrobocia. A na pewno wysoka inflacja.

Czy obecną sytuację można porównać z innymi kryzysami, które mieliśmy przez 33 lata gospodarki rynkowej?

Każdy kryzys jest inny. Może na pocieszenie zacznę od tego, że choć nasze kłopoty są ogromne, to Polska poradziła sobie z problemami dużo większymi. Obecnej sytuacji w żadnej mierze nie da się porównać z katastrofą gospodarczą, którą mieliśmy w 1989 roku. Wtedy doszło do spadku produkcji i hiperinflacji, a w dodatku nie posiadaliśmy narzędzi, żeby te problemy rozwiązać. Tkwiliśmy w gospodarce umierającego komunizmu, nie mieliśmy instytucji odpowiedzialnych za politykę pieniężną, które byłyby w stanie podjąć skuteczne działania, nie mieliśmy też normalnie działającego rynku. Zatem w porównaniu z tamtą katastrofą obecny problem jest nieporównywalnie mniejszy, można go rozwiązać sprawdzonymi metodami. W 1989 roku musieliśmy prowadzić skrajnie radykalną politykę, po to, żeby gospodarkę ustabilizować, zdusić inflację i zbudować podstawy wzrostu gospodarczego. W efekcie polityki stabilizacyjnej i szoku wywołanego liberalizacją w ciągu dwóch lat mieliśmy 14 proc. spadku PKB. Niczego takiego dziś nie oczekuję.

A czego pan oczekuje?

Jeżeli mówię o czarnej wizji recesji, to mam raczej na myśli spadek PKB o 2–3 proc., a nie o 14 proc. Jeżeli mówię o wysokiej inflacji, to mam na myśli dwucyfrową inflację, np. 15 proc., a nie inflację sięgającą 1000 proc., jaką mieliśmy w sierpniu 1989 roku. Dzisiaj jesteśmy już inną gospodarką, zatem problemy, które stoją przed nami, są na szczęście dużo mniejsze. Mówię na szczęście, bo nie wiem, jak dzisiaj przeżylibyśmy taki szok, jakiego doświadczyliśmy w latach 1989–1990.

A jakie były inne kryzysy, z którymi się mierzyliśmy?

Kryzysów przez ostatnie 33 lata mieliśmy sporo. Ciągle dochodziło do różnych perturbacji. Na początku lat dwutysięcznych popadliśmy w poważny kryzys spowodowany walką z inflacją, być może wówczas zbyt radykalną.

Mówi pan o słynnym schładzaniu gospodarki przez Radę Polityki Pieniężnej.

No właśnie. Inflacja od lat pozostawała na poziomie dwucyfrowym, a Rada Polityki Pieniężnej była zdeterminowana, żeby ją zbić do niskiego poziomu. Było to robione w sposób – mówiąc dość delikatnie – nieoptymalny. Gigantycznym wzrostem realnych stóp procentowych doprowadzono gospodarkę do recesji. Co prawda mieliśmy wówczas zerowy wzrost gospodarczy, a nie spadek PKB, zatem sytuacja jeszcze nie była tragiczna…

Ale wyniknęło z tego wielkie bezrobocie.

No właśnie, bezrobocie przekroczyło 20 proc. Wtedy mieliśmy jeszcze do czynienia z dużymi przerostami zatrudnienia. Zaostrzenie polityki makroekonomicznej wywołało konieczność gwałtownych działań dostosowawczych w firmach i fala zwolnień doprowadziła do tego, że co piąty Polak został bez pracy. Było to dramatycznie bolesne. Dziś raczej zastanawiamy się, czy bezrobocie nie jest zbyt niskie, bo taka sytuacja jest czynnikiem inflacjogennym.

O ile pamiętam, wychodzenie z tamtego kryzysu potrwało kilka lat. Cudowna koniunktura zaczęła się dopiero, gdy Polska przystąpiła do Unii Europejskiej w 2004 roku. Ale zaraz wybuchnął następny kryzys.

No tak, potem dopadły nas poważne kłopoty wywołane globalnym kryzysem finansowym, który zaczął się jesienią 2008 roku od upadku amerykańskiego banku Lehman Brothers. Polska miała ogromne szczęście, bo nie odczuliśmy za mocno tego kryzysu. Wzrost gospodarczy potężnie wyhamował, ale PKB mimo wszystko jednak rósł, a bezrobocie i inflacja były pod kontrolą. Zatem udało się z tego wyjść obronną ręką.

Dlaczego?

Po pierwsze, jak mówiłem, mieliśmy trochę szczęścia, np. odpowiednio zdywersyfikowaną gospodarkę i zdrowy sektor bankowy. Po drugie, polityka gospodarcza była prowadzona poprawnie. Eksperci mieli pretensje do ówczesnego ministra finansów Jacka Rostowskiego, że po przejściu szoku nie zmniejsza deficytu, ale w tamtym momencie, czyli w 2009 roku, dość powszechne w Polsce i za granicą były oceny, że nasi rządzący zastosowali dość zgrabny miks polityki finansowej, który pomógł gospodarce uniknąć recesji. Zresztą jako jedynemu krajowi w Europie.

Gorzej ze społeczeństwem, bo ludzie, którzy w tamtym okresie wchodzili na rynek pracy, do dzisiaj uważają, że był to okres umów śmieciowych i niskich płac.

No tak, elastyczność rynku pracy ma też swoje drugie, smutniejsze oblicze. Sytuację pracujących pogarszał też wzrost bezrobocia, na szczęście tylko czasowy i nie tak dramatyczny jak poprzednio, ale jednak trwający kilka lat. Zakończenie kryzysu uległo opóźnieniu przez kryzys zadłużeniowy krajów południa strefy euro, który doprowadził ponownie do recesji w zachodniej Europie w latach 2012–2013. My znów uniknęliśmy spadku PKB, ale wzrost był symboliczny, bo zaledwie 1 proc.

A potem przyszedł potężny kryzys pandemiczny…

…który przebiegał w sposób nietypowy i nieznany ekonomii. Mieliśmy bardzo silny spadek PKB – wyhamowanie z 5 proc. do minus 2,5 proc. – które jednak nie spowodowało wzrostu bezrobocia. Podobnie zresztą było w innych krajach europejskich. Wszędzie spadło PKB, a bezrobocie nie wzrosło. We Włoszech stopa bezrobocia wręcz zmalała, mimo 10-proc. spadku PKB.

Pamiętam, że nasz rząd prognozował wzrost bezrobocia z 5 do 9 proc. na koniec 2020 roku. Co nas uratowało? Tarcze?

Dokładnie. Wszystkie rządy europejskie zdecydowały się na rzecz wcześniej niespotykaną – przyjęły na siebie ogromną część kosztów płacowych przedsiębiorstw, przez co nie dopuściły do wzrostu bezrobocia. Gdyby firmy nie dostały potężnych pieniędzy od państwa, nie miałyby wyjścia i musiałyby zwalniać. Ale wsparcie dostały, zatem ludzie utrzymali pracę. Udało się więc zapobiec przekształceniu szoku pandemicznego w trwały wzrost bezrobocia, ale kosztem wzrostu zadłużenia państw. Konsekwencje takich działań jeszcze nas dotkną, ale zdaniem większości ekonomistów rządy zachowały się właściwie. Z tamtego kryzysu udało się więc wyjść Polsce i światowej gospodarce względnie obronną ręką. No, ale teraz mamy kryzys wojenny.

Czym się różni od kryzysu pandemicznego?

Tym, że podczas pandemii mieliśmy spadek cen surowców energetycznych, zatem mimo miliardów wpompowanych w gospodarkę inflacja nam nie rosła. Tak się złożyło, że niedługo po tym, jak napisałem mój tekst na temat grożącej Polsce stagflacji, ceny paliwa na stacjach zaczęły spadać, aż o 25 proc. Inflacja, zamiast rosnąć, ustabilizowała się więc na poziomie 3 proc. Nikt nie zadał sobie pytania, dlaczego jest na takim poziomie, skoro w innych krajach pojawiła się deflacja wywołana spadkiem cen ropy. Prezes NBP mówił wtedy, że jego jedynym zmartwieniem jest, by inflacja nie była zbyt niska. Niestety, wystarczyło, że ceny ropy powróciły do poziomu sprzed wojny, by inflacja podskoczyła do 9 proc. pod koniec 2021 roku. Wtedy zaczęło się wprowadzanie tarcz i inne tego typu zabiegi, które trochę przyhamowały wzrost cen. Jednak gdy doszło do wojny, to wszystko okazało się za mało. Po prostu nie byliśmy do tej wojny przygotowani.

A jak mieliśmy się przygotować?

Cztery lata temu wraz z grupą ekonomistów napisaliśmy list do pana premiera, w którym ostrzegaliśmy, że prowadzona polityka finansowa jest ryzykowna. Że w momencie, gdy dojdzie do pogorszenia koniunktury na świecie, Polskę może czekać bardzo trudna sytuacja. Pan premier odniósł się do naszego listu na konferencji prasowej. Nazwał nas miło „kochanymi ekonomistami”, ale powiedział, że się kompletnie mylimy, bo nie widzimy „słonia w pokoju”. A słoń jest taki, że sytuacja finansowa naszego kraju jest znakomita i jesteśmy przygotowani na wszystkie sytuacje, które mogą się zdarzyć. Wydaje mi się, że to jednak pan premier nie widział słonia w pokoju.

Gdy pan mówi o przygotowaniu do wojny, to ma pan na myśli przygotowanie gospodarki na cięższe czasy?

Oczywiście. O tworzenie rezerw i prowadzenie bardziej ostrożnej gospodarki finansowej. Jeżeli się w dobrych czasach przejada wszystkie rezerwy, to nie ma możliwości zareagowania na nieprzewidziane zdarzenia. A jak się już musi wtedy reagować, to robi się to za cenę wzrostu zadłużenia i utrwalenia wysokiej inflacji, z czym mamy teraz do czynienia.

Czytaj więcej

Kidawa-Błońska: Żyjemy w kraju, w którym upadły zasady, a rządzący są bezkarni

Opozycja twierdzi, że obecna sytuacja to wina prezesa NBP.

Głównym grzechem prezesa NBP była fatalna polityka komunikacyjna. Jeżeli przez kilka miesięcy słyszeliśmy ze strony NBP, że inflacja będzie spadać, podczas gdy inflacja rosła, to jest to nieudolne zaklinanie rzeczywistości. Jeżeli prezes mówi, że gwarantuje, iż stopy procentowe nie wzrosną do końca kolejnego roku, to jest to nieodpowiedzialne. Adam Glapiński popełnił wszystkie błędy komunikacyjne, jakie tylko można było popełnić w tej sytuacji. Ale być może w banku centralnym zawiodła też analiza makroekonomiczna. Wygląda na to, że NBP po prostu nie spodziewał się aż tak szybkiego wzrostu inflacji. Natomiast nie uważam, żeby w polityce stóp procentowych popełniono jakieś katastrofalne błędy. Trzeba je podnosić ostrożnie, żeby nie wywołać recesji.

A zbyt późne podnoszenie stóp procentowych?

Pewnie rzeczywiście można było szybciej rozpocząć cykl podwyżek, ale to nie był jakiś dramatyczny błąd. Natomiast fakt, że prezes NBP ostentacyjnie demonstrował zażyłość z politykami partii rządzącej, rodził podejrzenie, że uważa za dalece ważniejsze wspieranie rządu niż zapisany w konstytucji obowiązek obrony waluty. Wiarygodność banku centralnego została nadwyrężona i właśnie o to możemy mieć pretensje do prezesa.

Poprzedni prezes NBP Marek Belka też się kontaktował z politykami partii rządzącej, co zostało uwiecznione na taśmach z restauracji Sowa i Przyjaciele.

To prawda, choć Marek Belka był nagrany bez swojej wiedzy i otwarcie się wstydził. Zresztą było czego, bo rozmowa była bardzo głupia.

Może i tak, ale się spotykał i jakoś nie zarzucano mu, że nadwyrężył zaufanie do NBP.

Nie szczycił się swoją zażyłością z politykami obozu rządzącego. Rzeczywiście został nagrany i ja też mówiłem, że do tej rozmowy w ogóle nie miało prawa dojść. Ale publicznie nie twierdził, że jego głównym zadaniem jest wspieranie rządu, zaś Adam Glapiński nawet tego nie ukrywa. Pamiętam tweet departamentu komunikacji NBP o tym, że „kawaleryjską szarżą” udało się osłabić złotego tuż przed końcem roku. Po to, żeby wygenerować wirtualny zysk, na papierze zmniejszający deficyt budżetowy. A dla obserwatorów, przynajmniej dla mnie, było już wtedy jasne, że należy robić wszystko, by złoty się nie osłabił. Takie działania są karygodne.

Poznał pan środowisko ekspertów skupione wokół PiS, bo zasiadał pan w Narodowej Radzie Rozwoju przy prezydencie Lechu Kaczyńskim i później przy prezydencie Andrzeju Dudzie. Czy ci ludzie nie znali się na gospodarce?

Jeżeli chodzi o kadry ekonomiczne skupione wokół PiS, to głównym problemem nie jest brak kompetencji. Profesor ekonomii ma kompetencje merytoryczne, tak samo jak urzędnik z Ministerstwa Finansów z 20-letnim stażem. Chodzi o głębokie przekonanie, iż wszelkie decyzje o charakterze merytorycznym muszą ustąpić pierwszeństwa argumentom politycznym. Najwyraźniej osoby zajmujące ważne stanowiska obejmują je z pełną świadomością, iż ich głównym zadaniem będzie wykonywanie poleceń politycznych. I dopiero w ramach tego mogą starać się wykorzystywać swoją wiedzę ekonomiczną. Mówiłem już o sytuacji, kiedy minister finansów z przemówienia ważnego polityka dowiadywał się, iż budżet właśnie postawiono na głowie. Zatem nie tylko nikt go nie pytał o zdanie, ale chyba nawet nie był w ogóle poinformowany o nowych projektach.

Co z tego wszystkiego wyniknie?

Jak już mówiłem, polska gospodarka zmierza w kierunku stagflacji, potężnie pogłębionej przez wojnę. Przyczynia się do tego fakt, że rząd z powodów politycznych nie jest gotowy na prowadzenie polityki antyinflacyjnej, a tym samym w znacznej mierze niweczy wysiłki NBP. Z całą pewnością przed nami potężne spowolnienie gospodarcze. Być może nawet z końcem tego roku uderzy w nas silna recesja, jeżeli Rosja ograniczy dostawy gazu do Niemiec. Niemcy są uzależnione w 50 proc. od rosyjskiego gazu. Jeżeli Gazprom zakręci jesienią i zimą kurek, to w Niemczech wybuchnie ciężka recesja, bo część przemysłu będzie musiała wstrzymać produkcję. A wtedy kryzys rozleje się na całą Europę, oczywiście i na Polskę. Recesji towarzyszyć będzie wysoka inflacja, która potrwa dopóty, dopóki znużone inflacją społeczeństwo nie zgodzi się na radykalne zaostrzenie polityki antyinflacyjnej.

Jednak Balcerowicz musi wrócić?

Chodzi nie tyle o nowy plan Balcerowicza, bo na szczęście nasza gospodarka jest inna niż trzy dekady temu. Chodzi o plan stabilizacyjny dla gospodarki. Sądzę, że będzie się on wiązał z recesją, wywołaną po to, żeby zdusić inflację, i ze stopami procentowymi rzędu 20 proc.

Prezes Glapiński tak wysokich stóp procentowych nie przewiduje. Nie powinniśmy mu wierzyć?

Ryzyka nie muszą się ziścić. Moim zdaniem scenariusz kilkunastoprocentowej inflacji jest jednak realistyczny. Główna teza NBP brzmi, że przy obecnych stopach procentowych po osiągnięciu jesiennego szczytu inflacja zacznie sama z siebie spadać. To są pobożne życzenia. Jeżeli kraj wpadnie w spiralę płacowo-cenową, to inflacja może trwać latami. W świecie zachodnim w latach 70. XX wieku mieliśmy tzw. dekadę stagflacji, która została przerwana dopiero przez radykalną politykę antyinflacyjną takich polityków, jak Ronald Reagan i Margaret Thatcher, którzy zaaplikowali społeczeństwom gorzkie lekarstwo w postaci oszczędności. Myślę, że czas, by prezes NBP zaczął przekonywać rząd do polityki wspierającej działania banku centralnego, ograniczającej popyt na rynku i zwiększającej skłonność obywateli do oszczędzania. Ale jakoś nie wierzę, że przed wyborami taki kierunek zostanie obrany. Oby chociaż pojawiły się pieniądze z KPO…

Czytaj więcej

Paweł Kowal: Niektóre kraje boją się z Polską współpracować

Wierzy pan w to, że dostaniemy pieniądze z KPO? Niektóre propozycje wpisane do KPO brzmią tak, jakby chodziło o to, żeby Polska tych pieniędzy nie dostała.

Przecież rząd na wszystkie warunki się zgodził, zatem uznał, że są do wypełnienia. A teraz premier najwyraźniej nie ma zdolności do przeforsowania tych decyzji. Być może nie mamy w tej chwili ośrodka zdolnego do podjęcia kluczowych decyzji gospodarczych. Szkoda, bo moim zdaniem pieniądze z KPO to jest dziś narzędzie marzeń. Kilkadziesiąt miliardów złotych, które radykalnie poprawiłyby poziom inwestycji, a jednocześnie wzmocniły złotówkę, ograniczając efekty inflacyjne.

Skoro nie KPO, to czy euro mogłoby nas uratować?

O euro nie ma co rozmawiać, bo na skutek dotychczasowej polityki finansowej wypełnienie kryterium konwergencji, czyli ponowne zbliżenie się pod względem stabilności finansowej do krajów zachodniej Europy, prawdopodobnie zajęłoby nam co najmniej pięć–dziesięć lat. Jeżeli prezes Glapiński gwarantuje, że za jego kadencji w NBP Polska euro nie wprowadzi, to ma rację. Nawet gdyby chciał to zrobić, to w czasie swojej kadencji nie zdoła.

Plus Minus: Obserwuje pan narastanie inflacji i zmieniające się prognozy dotyczące jej wielkości i szczytu. Skąd ten chaos informacyjny?

Specyfika czasów jest taka, że eksperci rzeczywiście często zmieniają prognozy. Ale może nie wszyscy… przypomnę, że dwa i pół roku temu, na miesiąc przed wybuchem pandemii, napisałem w „Rzeczpospolitej” tekst o tym, że Polska zmierza w stronę stagflacji. Wtedy nie wiedziałem, jakiej wysokości zagraża nam inflacja, ani jak silne będzie spowolnienie, jednak samo zjawisko dało się przewidzieć. Potem sprawy się skomplikowały, bo nadleciał szereg „czarnych łabędzi” – wybuchła pandemia, potem wojna. Zagrożenie stagflacją podniosło się do kwadratu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi