Kidawa-Błońska: Żyjemy w kraju, w którym upadły zasady, a rządzący są bezkarni

Za mało rozmawialiśmy z ludźmi. Za mało przypominaliśmy o tym, co zrobiliśmy dla rodzin. Do dobrych rzeczy ludzie się szybko przyzwyczajają. Rozmowa z Małgorzatą Kidawą-Błońską, wicemarszałek Sejmu, rzeczniczką rządów Donalda Tuska i Ewy Kopacz

Publikacja: 24.06.2022 07:45

Zanim zdecydowałam się wystartować w wyborach prezydenckich, dużo jeździłam po Polsce. Na zdjęciu: M

Zanim zdecydowałam się wystartować w wyborach prezydenckich, dużo jeździłam po Polsce. Na zdjęciu: Małgorzata Kidawa-Błońska podczas konferencji prasowej w Szczecinie, grudzień 2019 r. Robert Stachnik/REPORTER

Foto: Robert Stachnik

Plus Minus: Jak się zaczęła pani przygoda z polityką?

Polityka od zawsze była obecna w moim rodzinnym domu, ale moje zaangażowanie ma początki w samorządzie warszawskim. Zaczęłam działać społecznie, bo chciałam rozwiązywać problemy w moim najbliższym otoczeniu. Stwierdziłam, że potrzebuję do tego odpowiednich narzędzi. Wówczas zdecydowałam się kandydować do Rady Warszawy, bo uważałam, że dzięki temu uda mi się załatwić wiele spraw ważnych dla mojej dzielnicy. Nie udało mi się dostać za pierwszym razem, ale nie poddałam się i drugie podejście okazało się skuteczne. Po jakimś czasie uznałam, że chcę zrobić więcej. Wyjść poza ten szczebel lokalny, który daje ograniczone możliwości. Postanowiłam wystartować w wyborach do Sejmu głównie po to, by zaangażować się w sprawy kultury. Miałam takie przekonanie, że politycy nie doceniają jej roli, za mało interesują się problemami twórców. Miałam wyobrażenie, że gdy zostanę posłanką, to z łatwością uda mi się przeprowadzić w tym obszarze wiele pozytywnych zmian. I szybko zderzyłam się ze ścianą, bo moje pomysły to jedno, przekonanie do nich innych to drugie, a przeprowadzenie ich przez Sejm to jeszcze inna sprawa. Każda wiązała się z wieloma trudnościami. Zatem w pierwszej kolejności musiałam się nauczyć pokory i cierpliwości.

Mandat poselski zdobyła pani w 2005 roku. Pamięta pani tamtą kampanię?

Moją pierwszą kampanię pamiętam doskonale, a zwłaszcza jej początki. Zaproponowano mi 11. miejsce na liście. Zgodziłam się, bo uważałam, że choć nie jest to miejsce, z którego się dostanę, to będę wspierać liderów listy. Chciałam zaangażować się w ich kampanię. Ale moje podejście to był absolutny błąd często popełniany przez debiutantów na listach. To znaczy, nie wierzą w swoje szanse. Któregoś dnia usłyszałam od moich przyjaciółek: „Słuchaj, najtrudniejsze jest znalezienie się na liście, a skoro ty już na niej jesteś, to pracuj na swoją rzecz, zrób tak, żeby ludzie wiedzieli, że kandydujesz, bo kolejność na liście nie ma znaczenia”. Zmieniłam podejście i zdobyłam mandat z 11. miejsca. Dziś opowiadam tę historię jako lekcję dla wszystkich, którzy uważają, że są jakieś miejsca biorące i tylko one dają gwarancję zwycięstwa.

W kampanii 2005 roku wszyscy mówili o moralnej sanacji życia publicznego, którego miał dokonać tzw. PO–PiS.

Ja tak nie twierdziłam. Byłam przekonana, że do tej koalicji nie dojdzie. W Radzie Warszawy też na początku wydawało się, że będziemy działać wspólnie na rzecz miasta. Bardzo szybko okazało się, że to złudzenia. PiS miało zupełnie inny pomysł na politykę. Lech Kaczyński był wtedy prezydentem Warszawy i miał wokół siebie silną grupę polityków PiS, z którymi naprawdę nie sposób było wspólnie coś zrobić. Z tymi doświadczeniami wiedziałam, że ta nadzieja jest płonna. Przekonywałam, że nic z tego nie będzie. Wtedy usłyszałam, że jestem nowa w polityce i się nie znam. Wiemy, jak to się skończyło. A mi przyznano rację.

A konkretnie o co chodziło? Różnice programowe były zbyt duże?

Chodziło przede wszystkim o wartości, o kwestię mentalności i podejścia do polityki. Oni stale powtarzali: „tylko my mamy rację, bo mamy większość”. Czyli zupełnie tak jak dziś – podejście z pozycji siły. Nie było płaszczyzny do współpracy.

Gdy weszła pani do Sejmu, w warszawskich strukturach PO doszło do usunięcia z partii kilku ważnych polityków z Pawłem Piskorskim na czele, który przez wiele lat był szefem warszawskich struktur PO. Pani go zastąpiła na tym stanowisku.

Uważam, że po przejęciu przeze mnie kierownictwa rozpoczął się dobry czas dla warszawskich struktur Platformy.

Czytaj więcej

Andrzej Olechowski: Nie jestem optymistą, jeśli chodzi o szybkie wygaszenie inflacji

W jakim sensie?

Chociażby w takim, że o wewnętrznych sprawach w warszawskiej PO nie czytaliśmy w mediach. W tym czasie bardzo dobrze układała się współpraca z samorządem, wszyscy byli nastawieni entuzjastycznie do pracy. Warszawa rozwijała się wspaniale. Wygrywaliśmy wybory za wyborami. Działo się naprawdę wiele i dobrze wspominam ten czas.

Miałam wrażenie, że on miał żal, że tak lekko weszła pani w jego buty w warszawskiej PO.

Zawsze powtarzam, że PO to partia demokratyczna, w której ważną rolę odgrywają wybory. Wystartowałam w nich i je wygrałam, przejęłam struktury i zaczęłam pracę. Myślę, że w drugą stronę zadziałałoby to tak samo.

Pod koniec rządu Donalda Tuska została pani rzeczniczką prasowa rządu. Jak pani to wspomina?

Rola rzecznika jest jedną najtrudniejszych w polityce. Bo gdy polityk wypowiada się w swoim imieniu, to konsekwencje tych słów idą przede wszystkim na jego konto. A słowa rzecznika rządu idą na konto rządu. To ogromna odpowiedzialność. Dlatego mówi się, że rzecznik cieszy się zarówno wtedy, gdy otrzymuje tę rolę, ale także, gdy kończy swoją pracę na tym stanowisku. To był czas wytężonej pracy, bardzo intensywny. Jednocześnie praca z premierem Tuskiem była niezwykle ciekawa. Mogłam z bliska obserwować prawdziwą politykę. Donald Tusk był bardzo wymagającym szefem, ale zarazem martwił się, gdy ktoś pracował w urzędzie do późnych godzin. Sam zaczynał pracę bardzo wcześnie i kończył w nocy. Najbardziej zapamiętałam nasze rozmowy o książkach i filmach. To był też czas, gdy musiałam znać wyniki meczów, skoków narciarskich i wyścigów kolarskich. Sentyment do skoków mi pozostał. Dziś wspominam ten czas przede wszystkim jako wielkie wyzwanie, które bardzo dużo mnie nauczyło.

Co było wydarzeniem kluczowym w pani pracy rzecznika rządu Donalda Tuska?

Najtrudniejszym momentem była sprawa nielegalnych nagrań z restauracji Sowa i Przyjaciele. Dobrze pamiętam ważną i jednocześnie trudną konferencję prasową premiera tuż przed długim weekendem. Miałam plany wyjazdowe, ale nawet nie zdążyłam wyjść z Kancelarii, gdy dostałam telefon: „Nigdzie nie jedziesz”. Mój mąż czekał na mnie na lotnisku i tam dowiedział się, że wyjazd został odwołany.

Chodzi o tę słynną konferencję, podczas której Monika Olejnik powiedziała do Donalda Tuska: „całe środowisko dziennikarskie jest przeciwko panu”?

Podczas tej konferencji po stronie dziennikarzy pojawiły się wielkie emocje. Nie było racjonalnej oceny tego, co dokładnie się wydarzyło. To był doskonały przykład, jak emocje wpływają na politykę i zmieniają wszystko.

To było po tym, gdy ABW próbowała siłą przejąć komputery tygodnika „Wprost”. Może to była przyczyna niechęci? A ciekawa jestem, jak ocenialiście tę aferę zaraz po jej wybuchu?

Nie da się ukryć, że taśmy spowodowały dużą destabilizację na scenie politycznej i skrzywdziły wielu ludzi. Jaki był największy grzech nagranych? Że mówili nieparlamentarnym językiem. Kwestią kluczową było to, by ludzie zrozumieli, co tak naprawdę się stało. To osoby podsłuchujące złamały prawo, a nie podsłuchiwane. Te osoby, które stworzyły nagrania, a potem zbudowały do tego określoną narrację z pomocą m.in. tych dziennikarzy, którzy dziś przyczynili się do zniszczenia mediów publicznych. Całe ostrze krytyki skierowane było na polityków naszego rządu. A czym wobec dzisiejszych afer PiS jest zarzucanie jedzenia ośmiorniczek? Wtedy nie zwracano uwagi na tych, którzy złamali prawo i doprowadzili do politycznej destabilizacji kraju.

Donald Tusk mówił, że scenariusz tej afery jest cyrylicą pisany, czyli sugerował, że nagrania wykonano na zlecenie Rosjan.

Ciągle uważam tę tezę za prawdopodobną. Taśmy doprowadziły do poważnego kryzysu w państwie. Proszę zauważyć, że dziś afery PiS nie wzbudzają takiego oburzenia. A przecież są bardzo poważne. Ludzie są oswojeni z takimi działaniami. Mamy dziś aferę e-mailową Michała Dworczyka, widzimy, w jaki chory i zdemoralizowany sposób działa nasze państwo, i to nie robi na ludziach większego wrażenia. Wtedy za niecenzuralne słowa można było stracić stanowisko w rządzie, a teraz nikt nie ponosi konsekwencji za prawdziwe przewinienia. Przeszliśmy bardzo nieciekawą drogę. Żyjemy w kraju, w którym upadły zasady, prawo nie działa, rządzący są bezkarni, a takie słowa jak prawda, honor i wstyd straciły znaczenie.

Krótko po aferze taśmowej Donald Tusk odszedł z rządu. Czy jako rzeczniczka wiedziała pani wcześniej o jego planach?

Wiedziałam, że toczą się rozmowy o objęciu przez premiera Tuska funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej, zatem zakładałam taką możliwość. Czułam dumę, że polski polityk może objąć najwyższą w historii funkcję w Unii Europejskiej. Wiedziałam też, że to ogromna szansa dla Polski, by nasz kraj odgrywał znacząca rolę w Europie. Choć muszę też przyznać, że miałam pewne obawy, jak poukładamy naszą formację. Były oczywiście pytania „co dalej”. Wielu to nurtowało.

A czy była pani zaskoczona, że Ewa Kopacz została namaszczona na stanowisko premiera i szefową PO?

Nie. Ewa Kopacz to bardzo sprawna polityk. Zawsze blisko współpracowała z premierem Tuskiem. Podjęła się trudnego zadania i w tym bardzo krótkim okresie, bo pełniła urząd premiera przez rok, wykonała dobrą robotę. Zwłaszcza że był to bardzo trudny dla naszej formacji moment. Zbliżały się wybory, a nasze szanse na zwycięstwo słabły. Ważne było to, by zdobyć jak najwięcej mandatów. Kampania była zacięta.

Dlaczego zaczęliście się spodziewać, że wybory parlamentarne mogą być dla was przegrane?

Po pierwsze, to był ósmy rok naszych rządów. Po tak długim okresie wyborcy zaczynają szukać czegoś nowego. Po drugie, wiedzieliśmy, że zwycięstwo będzie trudne wobec populizmu, który zaczął uprawiać PiS. Oni nie mieli zahamowań, jeśli chodzi o składane obietnice. Wszystko obiecali wszystkim. I to natychmiast. Mówili o Polsce w ruinie, która okazała się ich wyborczą obietnicą. Skala populizmu była ogromna. Przekonało to większość wyborców.

Ale chyba momentem zwrotnym była przegrana Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich?

Ja wierzyłam, że Bronisław Komorowski wygra te wybory.

Czytaj więcej

Mariusz Jędrzejko: Alkohol powinien być dostępny od 20. roku życia

Nic dziwnego, był faworytem tego wyścigu.

Byłam przekonana, że Bronisław Komorowski zostanie prezydentem na drugą kadencję. To było o tyle ważne, że w razie przegranych wyborów parlamentarnych on byłby bezpiecznikiem na trudne czasy. Tej przegranej się nie spodziewałam.

Dlaczego on przegrał wybory prezydenckie?

Jeżeli walczy się w wyborach, to niezależnie do tego, czy jest się faworytem, czy nie, trzeba dawać z siebie wszystko. Nie można zwalniać ani oglądać się za siebie. Nie można za wcześnie ogłosić wygranej.

Bronisław Komorowski był zbyt pewny wygranej?

Moim zdaniem zabrakło determinacji, żeby każdego dnia walczyć o prezydenturę z całych sił. Przecież wszystkie sondaże wskazywały na jego wygraną. Cała opinia publiczna była przekonana o jego zwycięstwie.

Jakim premierem była Ewa Kopacz?

Uważnym, empatycznym. Pochylała się nad konkretnymi decyzjami dotykającymi ludzi. Zdrowie, polityka społeczna – to było dla niej szczególnie ważne. Była bardzo zdeterminowana, by doprowadzić do uchwalenia ustawy o zapłodnieniu metodą in vitro. Doprowadziła do tego. Dla mnie było wielkim powodem do dumy, bo sama przez długi czas byłam zaangażowana w uregulowanie tej sprawy. A już tak na luzie mówiąc, to, pracując z Ewą Kopacz, wyrobiłam niezłą kondycję. Ona bardzo szybko chodziła. Gdy traciło się ją z pola widzenia, to można było zostać na lodzie, bo zanim się człowiek obejrzał, pani premier była już gdzie indziej. (śmiech)

Gdy po wygranych wyborach prezydenckich PiS ruszyło w Polskę ze swoimi obietnicami 500+ i obniżenia wieku emerytalnego, czy mieliście w rządzie burze mózgów, jak na to można odpowiedzieć?

Wiedzieliśmy, że były pieniądze na świadczenia socjalne, m.in. z aukcji częstotliwości LTE przygotowanej przez naszego ministra cyfryzacji Andrzeja Halickiego. Zależało nam na tym, żeby zachować budżet w dobrej kondycji. Rząd PO–PSL zrobił bardzo dużo dla rodzin – roczne urlopy macierzyńskie, budowa żłobków, darmowe podręczniki, odpisy podatkowe na dzieci, zasiłki macierzyńskie dla studentek i rolniczek, program „Mieszkanie dla młodych”, z którego tak chętnie korzystały młode rodziny. To była ogromna pomoc, która w sumie kosztowała więcej niż program 500+. Ale gdy PiS na drugiej szali położyło pieniądze, które wyborca dostawał do ręki, to o naszej pomocy wszyscy zapomnieli. Rzecz jasna, te pieniądze dla wielu ludzi miały ogromne znaczenie. Poczuli się docenieni, mogli odkładać je na przyszłość. Mimo wszystko wciąż uważam, że w zakresie polityki prorodzinnej nasz rząd zaoferował zdecydowanie więcej. Dziś też wobec szalejącej drożyzny wychodzimy z propozycją pomocy dla rodzin dotyczącą zamrożenia rat kredytów na poziomie z grudnia 2021 roku. Rząd PiS ten problem lekceważy.

Dlaczego wyborcy nie dostrzegli waszych wysiłków?

Za mało rozmawialiśmy z ludźmi. Za mało przypominaliśmy o tym, co zrobiliśmy dla rodzin. Do dobrych rzeczy ludzie się szybko przyzwyczajają. Polityka społeczna za naszych czasów układała się w spójną całość – od niemowlaka do seniora. I to działa do dzisiaj, ale ludzie nie pamiętają kto i kiedy te udogodnienia wprowadził.

A wiek emerytalny? Musieliście wyczuwać, że podwyższenie tego wieku zmienia nastroje społeczne na negatywne wobec Platformy.

Reforma wieku emerytalnego była rozłożona w czasie, ale pojawiło się przekonanie, że zmiany wchodzą natychmiast. Największe emocje wzbudziło to w ludziach, których ta reforma w ogóle nie obejmowała, bo byli już bardzo blisko przejścia na emeryturę. Tu też zabrakło dobrej komunikacji, ale to rozwiązanie miało sens. Uważam, że należy tworzyć zachęty do dłuższej pracy. Pokazywać, że to szansa na wyższe świadczenie. Że to lepsze dla rynku pracy, bo doświadczeni pracownicy są bezcenni. Dziś wiem, że trzeba to było zrobić na zasadzie dobrowolności.

W 2020 roku została pani kandydatką PO na prezydenta. I jedyną, która została zmieniona, gdy po raz drugi ogłoszono wybory prezydenckie. Jak się pani z tym czuła?

Zanim zdecydowałam się wystartować w wyborach prezydenckich, dużo jeździłam po Polsce i spotkałam się z niesamowitą sympatią. Ludzie przekonywali mnie, że warto powalczyć o ten urząd, żeby przywrócić normalność. Ale potem przyszła pandemia, a wraz z nią te wszystkie próby obchodzenia prawa przez PiS, pomysły na wybory kopertowe. Nie mogłam się na to zgodzić. Nie chciałam przymykać oczu na bezprawie. Nie chciałam być prezydentem kopertowym. Prezydent musi stać na straży konstytucji. Dlatego stanowczo apelowałam, by nie brać udziału w bezprawiu, które przygotowało PiS.

I zniechęciła pani swoich wyborców do pójścia do urn. Ale w rezultacie poparcie dla pani spadło do 6 proc., co było szokujące w przypadku kandydatki największej partii opozycyjnej. I ostatecznie zrezygnowała pani z kandydowania.

Decyzję o rezygnacji ze startu w wyborach podjęłam z pełną świadomością konsekwencji. Walczyłam o sprawę z mojego punktu kluczową – czy Polska będzie dalej krajem demokratycznym. Liczyłam się ze spadkiem poparcia, bo przecież z tym wiązał się apel o bojkot nielegalnych wyborów. Mówiłam to jasno i wyraźnie. Moi wyborcy nie chcieli brać udziału w bezprawiu. Ostatecznie do wyborów 10 maja nie doszło. Moją decyzję podjęłam w sposób przemyślany i samodzielny. Uważałam, że inaczej nie mogę postąpić. Swoją drogą uważam, że dostało mi się także jako kobiecie. Wciąż panuje przekonanie o słabości kobiet, choć żaden z kandydatów nie stanął tak twardo w obronie zasad i wartości. W nowej kampanii udział wziął Rafał Trzaskowski, którego wsparłam. Chciałam, by nastąpiła zmiana na stanowisku prezydenta. Z mojego punktu widzenia ta zamiana była bardzo dobra, bo Rafał miał szanse na zwycięstwo, a ja nadal jestem wolnym człowiekiem.

Rafał Trzaskowski też jest wolnym człowiekiem, bo wybory prezydenckie przegrał.

Ta kampania prezydencka była niezwykle wymagająca. Naznaczona wieloma trudnymi decyzjami. Nie wiadomo, jak potoczyłaby się, gdybym postanowiła walczyć dalej. Gdybym jednak miała jeszcze raz podjąć tę decyzję, to nie zmieniłabym jej. To była dobra decyzja, a ja zachowałam poczucie wolności, co zawsze było dla mnie ważne.

Nie chciałaby pani jeszcze raz powalczyć o prezydenturę?

Już nie, to jest czas miniony. Mam poczucie, że zrobiłam wszystko jak należy, czyli przeciwstawiłam się łamaniu konstytucji. Dziś wciąż dużo jeżdżę po Polsce. Na spotkaniach otwartych słyszę, że zrobiłam dobrze. Ludzie zrozumieli tę decyzję i wciąż mam ich wsparcie w tej sprawie.

Ale później PO zgodziła się na obejście konstytucji, bo wybory zostały jeszcze raz ogłoszone i to z takimi skróconymi terminami.

Przypomnę, że wybory kopertowe organizowane przez Jacka Sasina były przygotowane bez podstawy prawnej i nie gwarantowały równego udziału wszystkim wyborcom. PiS parł do tych wyborów na siłę, nie bacząc na konstytucję i demokrację. W kolejnym terminie wybory odbyły się przy urnach. Trzeba było dokonać wyboru prezydenta. Rafał przeprowadził dobrą kampanię. Widać było, że ludzie chcą zmiany. Ja mam nadzieję, że ten nastrój utrzyma się do zbliżających wyborów parlamentarnych. Czas, by Polska była krajem europejskim, w którym ludzie pracujący są doceniani i szanowani, bo to oni tworzą zasobność Polski. A najsłabsi dostają mądrą pomoc od państwa.

Co pani uważa za swój największy sukces w karierze politycznej?

Gorzki to sukces, ale to dla mnie bardzo ważne, że udało mi się zatrzymać nielegalne wybory kopertowe. Jestem też dumna z wypracowania rozwiązań i przeprowadzenia przez Sejm ustawy o in vitro. A nie było łatwo osiągnąć konsensus w tej sprawie.

Pamiętam ten spór o in vitro między panią a Jarosławem Gowinem.

Tak, dyskusje były burzliwe. Uważałam, że ustawa Jarosława Gowina bardzo ograniczała stosowanie tej metody. Ostatecznie klub poparł mój projekt. Najbardziej cieszy, że Polacy wykazali się zrozumieniem i zaakceptowali tę metodę mimo zalewu fałszywych informacji i tworzenia atmosfery zagrożenia. Uważam to za duży sukces i gdy widzę, jak wiele par skorzystało z in vitro, to wiem, że warto było o to walczyć. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości przywrócimy finansowane tej metody z budżetu państwa. I to też jest ważny element polityki prorodzinnej.

Plus Minus: Jak się zaczęła pani przygoda z polityką?

Polityka od zawsze była obecna w moim rodzinnym domu, ale moje zaangażowanie ma początki w samorządzie warszawskim. Zaczęłam działać społecznie, bo chciałam rozwiązywać problemy w moim najbliższym otoczeniu. Stwierdziłam, że potrzebuję do tego odpowiednich narzędzi. Wówczas zdecydowałam się kandydować do Rady Warszawy, bo uważałam, że dzięki temu uda mi się załatwić wiele spraw ważnych dla mojej dzielnicy. Nie udało mi się dostać za pierwszym razem, ale nie poddałam się i drugie podejście okazało się skuteczne. Po jakimś czasie uznałam, że chcę zrobić więcej. Wyjść poza ten szczebel lokalny, który daje ograniczone możliwości. Postanowiłam wystartować w wyborach do Sejmu głównie po to, by zaangażować się w sprawy kultury. Miałam takie przekonanie, że politycy nie doceniają jej roli, za mało interesują się problemami twórców. Miałam wyobrażenie, że gdy zostanę posłanką, to z łatwością uda mi się przeprowadzić w tym obszarze wiele pozytywnych zmian. I szybko zderzyłam się ze ścianą, bo moje pomysły to jedno, przekonanie do nich innych to drugie, a przeprowadzenie ich przez Sejm to jeszcze inna sprawa. Każda wiązała się z wieloma trudnościami. Zatem w pierwszej kolejności musiałam się nauczyć pokory i cierpliwości.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi