Kowal: Trzeba było pozwolić, żeby Rosja się rozpadła
Paweł Kowal, poseł Koalicji Obywatelskiej, były wiceminister spraw zagranicznych: Moskwa Putina ma nas za wroga tak czy owak. Za złe relacje z Polską przez całe dekady odpowiedzialność ponosi Kreml, a nie Polacy. Do wielu polityków dalej na Zachodzie docierało to znacznie wolniej niż do polskich elit politycznych.
Dlaczego zobowiązania nie były wykonywane?
Ze względu na narastające napięcia polityczne. Nie było zgody co do niektórych działań i doszło do spowolnienia potrzebnych przemian. Na szali leżała nasza reputacja – kraju, który realizuje trudne reformy i w związku z tym cieszy się zaufaniem zagranicznych rynków. Dlatego, gdy premier Olszewski dobierał sobie ministra finansów, nie sięgnął do ekonomistów krytykujących linię Balcerowicza, których były roje, tylko do ortodoksyjnego Olechowskiego. Szukał Balcerowicza, który by się nie nazywał Balcerowicz.
Odmrożenie programu MFW było trudne?
Zanim przyjąłem propozycję objęcia Ministerstwa Finansów, spotkałem się z przedstawicielami funduszu i Banku Światowego w Warszawie. Spytałem ich, czy uważają, że jeżeli obejmę stanowisko, to czy mogę liczyć na odmrożenie programu. Usłyszałem, że tak. Oni byli dość przerażeni, że przez pewien czas ministrem finansów był niedecyzyjny prof. Karol Lutkowski – zacny człowiek, ale nie popychał spraw do przodu. Po wstępnych rozmowach pojechałem do Waszyngtonu na rozmowy i program został odmrożony. Częściowo było to podyktowane zaufaniem do mnie, że będę podejmował potrzebne decyzje. Kiedy wróciłem z USA i przyszedłem na posiedzenie rządu, Rada Ministrów powitała mnie oklaskami na stojąco. Lubię o tym opowiadać, ponieważ rząd Jana Olszewskiego został wykreowany na taki, który wiele chciał zrobić dla ludzi, ale mu to uniemożliwiono.
Taka opowieść rzeczywiście krążyła.
To była bzdura. Ten rząd doskonale zdawał sobie sprawę, co należy robić w gospodarce. Zatem ten program był pierwszym moim wyzwaniem. A drugim była współpraca z posłami. Miałem do czynienia z pierwszym parlamentem wybranym w pełni demokratycznie, który miał świadomość, że jest najwyższą władzą. I dlatego z trudem przyjmował do wiadomości, że nie może stworzyć pieniędzy. Może wydrukować banknoty, ale wartości samą decyzją parlamentarną stworzyć się nie da. Chodziłem wielokrotnie na obrady Sejmu i powtarzałem, że sprawdziłem kasę państwową – grzebałem, skrobałem i wiem na pewno, że nie ma w niej pieniędzy. Zatem przyjmowanie ustaw generujących koszty niczemu nie służy, bo nie da się ich sfinansować. Udało mi się przekonać parlamentarzystów, że deficyt budżetowy nie powinien przekroczyć 3 proc. PKB. I było ileś wystąpień w Sejmie, kiedy posłowie, proponując regulacje, mówili: to zwiększy deficyt, ale nie ponad 3 proc. PKB. Zatem to się posłom utrwaliło.
Nie miał pan takich sytuacji, jaka zdarzyła się w rządzie Jerzego Buzka, że posłowie tak rozdymali budżet, iż skończyło się to tzw. dziurą Bauca?
Było bardzo dużo ustaw wnoszonych przez posłów i towarzyszyła temu irytacja, że są blokowane przez ministra finansów. Ponieważ były ogromne oczekiwania, że rząd Olszewskiego zacznie prowadzić inną politykę niż Leszek Balcerowicz. Z drugiej strony jednak w tamtych czasach naprawdę wszyscy martwili się o kraj. Ludzie byli wrażliwi na argument, że Polska wymaga dyscypliny budżetowej. Pamiętam rozmowę z Andrzejem Stelmachowskim, byłym marszałkiem Senatu, który wówczas kierował Ministerstwem Edukacji Narodowej. Przyszedł do mnie na tzw. rozmowę na kolanach.
Co to takiego?
Gdy budżet był dopinany, niektórzy ministrowie walczyli jeszcze u ministra finansów o dodatkowe pieniądze. Powiedziałem Stelmachowskiemu: „Naszym celem jest zreformowanie systemu oświaty”. On na to: „Ja chcę zreformować i na to potrzebuję dodatkowych funduszy”. Odpowiedziałem, że reforma ma na tym polegać, iż pieniędzy będzie mniej, a nie więcej. Stelmachowski wyszedł z tej rozmowy przekonany przeze mnie, poszedł wieczorem do TVP i przekazał to przekonanie telewidzom. Jakiś punkt jeszcze potwierdził, machając laską, której używał. I po tym wylał się na niego okropny hejt, że groził laską nauczycielom. Zatem w rządzie panowała atmosfera rezygnacji – chciałoby się, ale się nie da. Trzymaliśmy się zasady, że reformujemy kraj i tam, gdzie są obiektywne argumenty, polityka musi ustąpić.
Co pan rozumie przez politykę?
Interesy sektorowe albo populizm – ludzie się domagają, więc musimy tak zrobić. To ustępowało.
Co uznaje pan za swój sukces w tamtym czasie?
Że udało mi się przygotować budżet i go uchwalić. Dokonano tego już po mojej dymisji, czyli po 4 czerwca. Dlatego nie ja referowałem ustawę budżetową na następny rok, tylko ówczesny przewodniczący sejmowej Komisji Finansów Henryk Goryszewski. I to był jedyny budżet III RP, który przeszedł bez głosów sprzeciwu. Przy czym chcę zaznaczyć, że zostałem odwołany w oddzielnym głosowaniu niż reszta rządu, bo już wcześniej podałem się do dymisji.
A dlaczego pan ustąpił?
Bo spadły na mnie rekompensaty za niewypłacone pieniądze w sferze budżetowej. Trybunał Konstytucyjny uznał, że waloryzacja płac w budżetówce obywatelom się należała. Powiedziałem wtedy, że pieniędzy na rekompensaty nie ma, a odkładanie realizacji orzeczenia w czasie, przy takiej inflacji, jaką mieliśmy – jeszcze ok. 40 proc. rocznie – to jest bajerowanie ludzi, bo dostaną grosze. Dlatego zapowiedziałem, że jeżeli Sejm potwierdzi decyzje Trybunału Konstytucyjnego – wtedy obowiązywała taka procedura – to podaję się do dymisji, bo nie widzę możliwości zrealizowania orzeczenia. Obszedłem z tą sprawą kluby w Sejmie, byłem u prezydenta Lecha Wałęsy, który mnie poparł, poszedłem do marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego, który rozkładał ręce. Widać było chęć, żeby rządowi Olszewskiego w ten sposób przywalić.
Czyli to była decyzja polityczna?
Oczywiście. Posłowie orzeczenie TK przyjęli, a ja podałem się do dymisji. Pełniłem już tylko obowiązki w oczekiwaniu na odwołanie przez Sejm, ale po drodze wydarzyła się sprawa teczek. I dlatego byłem odwoływany na tej samej sesji co rząd. To była może najbardziej dramatyczna sesja Sejmu w historii III RP.
Dlaczego pan tak uważa?
To wtedy premier Olszewski wygłosił przemówienie do narodu, transmitowane na obu kanałach telewizji publicznej. Myślę, że chciano sprowokować jakieś gwałtowne reakcje, co się nie udało, ale napięcie było niesamowite. Mogłem to obserwować i pamiętam, że było to fascynujące.
Przetrwaliśmy hiperinflację lat 90., a teraz mamy wielki lament z powodu inflacji 13-proc. Dlaczego?
Po pierwsze, zbijanie inflacji do wartości jednocyfrowej zajęło nam dekadę. Po drugie, gospodarka zaczęła rosnąć, dzięki czemu inflacja powoli zmniejszała swoje tempo. W Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą robiliśmy wszystko, żeby Zachód otworzył drzwi dla polskich towarów. Gdy jako wiceminister byłem w USA, by negocjować umowę tekstylną, w wyniku której Amerykanie zwiększyli nam bezcłowy kontyngent, poszedłem też do Departamentu Obrony, żeby im coś sprzedać. Ci goście byli zdumieni, że przyszedł facet, który do niedawna był w Pakcie Warszawskim i chce coś sprzedawać wojsku – choćby pasy wojskowe lub mundury. Zatem kolędowaliśmy po świecie, żeby otworzyć rynki dla naszych towarów. Po trzecie, po takiej dewastacji gospodarczej, jaka nastąpiła, wystarczało kłaść cegłę na cegłę i dochód narodowy przyrastał. Teraz mamy zupełnie inną sytuację.
Czyli jaką?
Boimy się, że wzrost gospodarczy zamiast przyspieszać, będzie zwalniał. Już pojawiają się prognozy ekonomiczne, że dość rychło będziemy mieli jeden, drugi miesiąc zerowego wzrostu lub nawet recesji. A to nie odpowiada naszym aspiracjom, bo staramy się dogonić Zachód pod względem dochodów i tego ludzie oczekują. A wtedy nikogo nie goniliśmy. Po prostu wydostawaliśmy się z czarnej dziury.
To co teraz będzie?
Generalnie uważa się, że tempo wzrostu cen zacznie spadać w trzecim, czwartym kwartale tego roku, choć dużo będzie zależało też od tego, co się wydarzy na rynkach surowcowych. Jest cały czas wielki niepokój, że rosnące stopy procentowe będą nakręcały decyzje rządu o podnoszeniu płac i przyznawaniu rozmaitych dodatków osłonowych itd. Nie jestem optymistą, jeżeli chodzi o szybkie wygaszenie inflacji.
Na topie powinno być hasło: Balcerowicz musi wrócić?
Raczej: „Dawajcie nam euro”. Proszę zobaczyć, jak wiele się zmieniło w Europie – Szwedzi i Finowie złożyli aplikację do NATO, Duńczycy chcą dołączyć do unijnej współpracy obronnej, Chorwaci wchodzą do strefy euro. A u nas nic się nie zmieniło? Ludzie nadal są przeciwko wspólnej walucie? Czy ktokolwiek to zmierzył? Warto się dowiedzieć, jak wygląda ewolucja poglądów na temat euro. A poza tym rząd nie powinien psuć tego, co robi NBP.
Andrzej Olechowski
Absolwent SGPiS, w latach 70. i 80. pracował w sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju, a potem w Banku Światowym. Jak potem przyznał, współpracował wtedy z PRL-owskim wywiadem. Pod koniec lat 80. negocjował pierwszą umowę handlową pomiędzy Polską a EWG, był też uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu po stronie rządowej. Zasiadał w rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego, Jana Olszewskiego i Waldemara Pawlaka, współpracował też z Lechem Wałęsą. W 1995 r. był współzałożycielem Komitetu Stu, a później szefem Rady Politycznej Ruchu Stu. Wraz z Donaldem Tuskiem i Maciejem Płażyńskim założył w 2001 r. Platformę Obywatelską (wystąpił z niej osiem lat później). Kandydat na prezydenta RP w 2000 i 2010.