Czyżby pan to sprawił?
Nie sam. Ustąpiliśmy w rozmowach z górnikami węgla brunatnego, łącznie ze wstrzymaniem łączenia kopalń z elektrowniami. Zagrożenie bezpieczeństwa energetycznego było zbyt duże, by upierać się przy tym połączeniu. Oni wrócili do pracy, a górnicy węgla kamiennego zostali na lodzie. Mogli sobie strajkować i niczym to nie groziło, bo była wiosna, węgiel na składach i znowu tani prąd z brunatnego. Ale zaprosiłem ich na rozmowy. Przyjechali przedstawiciele wszystkich 30 związków. Towarzyszyło im kilkuset górników, którzy stali pod budynkiem ministerstwa. Przywieźli 11 postulatów i tylko jeden kluczowy – zapłata za czas strajku. Strajkowali już prawie dwa tygodnie. Negocjacje trwały całą noc. Podzieliliśmy się na 11 zespołów. 10 zespołów się dogadało, bo te postulaty były częściowo słuszne i mało bolesne dla budżetu. A 11. zespół, „płacowy”, nie osiągnął porozumienia. Pierwszy raz od 1989 roku nie zgodziliśmy się zapłacić górnikom za czas strajkowania.
I co oni na to?
Byli już zmęczeni i zyskali pewne ustępstwa, dlatego podpisali porozumienie. Wyjątkiem była górnicza Solidarność. Przewodniczący przyszedł do mnie na indywidualną rozmowę. Poradziłem mu, żeby podpisał porozumienie z zastrzeżeniem, że nie zgadza się na punkt 11., i pojechał po pieniądze do Mariana Krzaklewskiego. Związek musi mieć fundusz na wypłaty za czas strajku i Krzaklewski je na pewno ma – powiedziałem. I on faktycznie pojechał do Gdańska i wydusił jakieś pieniądze od Krzaklewskiego. Oczywiście, Komisja Krajowa nie była w stanie pokryć nawet jednej dwudziestej kosztów utraconych wypłat, ale coś wysupłali. Od tego czasu skończyły się poważne strajki w górnictwie, które były zmorą dla tej branży. Ten sposób rozwiązania problemu zaproponowali szefowie kopalń, zmęczeni ciągłymi strajkami, za które – wbrew prawu – musieli płacić. Ja jedynie zagwarantowałem im, że stanę po ich stronie i będę ich bronił, gdy ktoś spróbuje ich za to karać.
Podejrzewam, że to nie był jedyny strajk, z którym się pan mierzył?
Oczywiście, że nie. Gdy przejmowałem resort, na dzień dobry miałem strajkujących pod ziemią górników barytu. Nie zapłacono im pensji mimo obietnicy rządowej. Cena barytu była wówczas niska, koszty kopania duże, a baryt potrzebny w wielu dziedzinach przemysłu. Ktoś z poprzedniego rządu zobowiązał się dopłacać kopalni, gdy zabraknie jej na pensje. Chciałem im natychmiast zapłacić, ale okazało się, że pieniądze co prawda mamy, jednak w zupełnie innej części budżetowej. Musiałem uzyskać zgodę ministra finansów, a ten pozytywną opinię sejmowej Komisji Finansów. Było tuż przed 1 listopada i komisja miała się zebrać dopiero po Wszystkich Świętych. Zaprosiłem górników na sobotę, tuż przed 1 listopada, licząc, że ich przekonam do zawieszenia protestu. Zakładałem, że skończymy w dwie godziny. Jako wsparcie przyszła wicedyrektor z Ministerstwa Pracy. Ku mojemu zaskoczeniu wyjęła z siatki bułki, kefir i nałożyła wygodne kapcie. Zdziwiony spytałem: „Co pani robi?”. A ona na to: „A pan nic nie ma? Przecież te negocjacje nie skończą się wcześniej niż jutro rano. Wyślij pan szybko kierowcę na zakupy, bo ja się z panem nie podzielę”. Rzeczywiście, negocjacje skończyły się następnego dnia o 6 rano. Górnicy zgodzili się zawiesić strajk na moje słowo honoru.
To i tak dobrze, że panu uwierzyli.
A po nocach śni mi się inny strajk, chyba w którejś cementowni. Kilku pracowników weszło na komin i się przykuło, a my nie wiedzieliśmy, jak ich ściągnąć.
Gdy Pawlak przestał być premierem, pan przestał być ministrem przemysłu, ale nie odszedł pan z rządu.
Zadzwonił do mnie Józef Oleksy i namawiał, bym jako pełnomocnik Rady Ministrów przeprowadził reformę centrum administracyjnego, czyli po prostu rządu. Nie ufałem w szczerość tej propozycji, ale w końcu, po rozmowie z Bugajem, się zgodziłem. Siedzieliśmy nad tą reformą dzień i noc przez wiele miesięcy. Nadeszła Rada Ministrów, która miała przyjąć cały pakiet projektów moich ustaw. Ich skutkiem miał być likwidacja siedmiu ministerstw, kierowanych przez tyluż uczestników posiedzenia. Dyskusja nad pakietem trwała ze trzy godziny i była burzliwa. Na koniec głos zabrał Oleksy, zaczynając od słów: „Pakiet, który przyjmujemy, jest dalece niezadowalający, jestem nim rozczarowany”. I tak, ku mojemu przerażeniu, narzekał na moje projekty przez 30 minut. Nagle spojrzał na zegarek i powiedział: „O, przerwa obiadowa”. Podszedłem podczas tej przerwy do Grzegorza Rydlewskiego, sekretarza Rady Ministrów, i pytam, co dalej. On na to, że przecież przyjęliśmy reformę. Zdziwiłem się, ale za chwilę zrozumiałem. Po przerwie Oleksy powiedział: „Przechodzimy do następnego punktu”. Ministrowie zaczęli protestować, że poprzedni nie jest skończony, a na to Oleksy: przecież powiedziałem, „pakiet, który przyjmujemy”, nikt nie zgłosił sprzeciwu. (śmiech) I w ten sposób moja reforma przeszła przez rząd. Oleksy był mistrzem słowa i politykiem wielkiej klasy.
Proszę teraz opowiedzieć o tym, jak negocjował pan kontrakt gazowy w rządzie Millera.
Znowu chodziło o kontrakt jamalski, który notabene kończy się właśnie teraz. Nasi poprzednicy też mieli z nim problem. Jedno z ostatnich posiedzeń rządu Jerzego Buzka, którego stenogram został ujawniony, kończyło się dyskusją na temat gazu. Przez nadmiar gazu zamówionego w Rosji groziło nam redukowanie naszego wydobycia albo płacenie Rosjanom za nieodebrany gaz. Wiceminister, który próbował negocjować obniżenie dostaw gazu, wywołany przez premiera powiedział, że próby renegocjacji kończyły się uśmiechami Rosjan i ich odchodzeniem od stołu. Konkluzja Buzka, odnotowana w dokumentach, była następująca: „Niezły pasztet zostawiamy naszym następcom”.
I pan musiał ten pasztet skonsumować?
Niestety. Wysłaliśmy sygnał Rosjanom, że chcemy negocjować. Rosjanie się zgodzili, ale negocjacje przypadły na czas, gdy w Polsce aż huczało, że rozmawiamy o gazie z Norwegami.
Dlatego „zadeptaliście” tamten kontrakt?
Przede wszystkim nie było żadnego kontraktu. Było porozumienie firm z Polski i Norwegii, podpisane w obecności premierów. Przypadkiem prowadzących własne kampanie wyborcze. By budowa rurociągu z Norwegii była opłacalna, miało nim płynąć co najmniej 8 mld m sześc. gazu rocznie. Przekontraktowany z Rosją PGNiG zadeklarował, że weźmie kolejne 5 mld. Na resztę Norwegowie mieli znaleźć nabywców w Europie. Niestety, nie znaleźli. Europa była zatkana gazem rosyjskim. My, bez renegocjacji umowy jamalskiej, również. Tamto porozumienie było wtedy niemożliwe do zrealizowania. Ale politycznie daje się o nim opowiadać już ponad 20 lat.
Leszek Miller w kampanii parlamentarnej mówił, że gaz norweski był za drogi, a Piotr Woźniak, który lansował projekt gazociągu norweskiego – że był tańszy od rosyjskiego. To jak było?
Ten gaz był wówczas droższy od rosyjskiego, ale to nie był czynnik decydujący o tym, że gazociąg nie powstał. Nie było chętnych na nadwyżkę, a my gazu zakontraktowanego od Rosjan już mieliśmy więcej, niż potrzebowaliśmy. Polska musiała zacząć od zredukowania tamtego zamówienia, bo w kontraktach gazowych płaci się za zamówiony gaz, nawet gdy go się nie odbiera. Rosjanie w końcu nam ustąpili, i w 2002 roku mocno zredukowaliśmy nasze zamówienia. Przy okazji udało się uratować EuRoPol Gaz, czyli operatora rurociągu. Rosjanie za mało płacili za tranzyt i firma popadła w kłopoty. Groziło, że Rosjanie przejmą ją za długi. Na szczęście, dzięki tamtym negocjacjom, też udało się temu zapobiec. Zastanawiałem się, dlaczego Rosjanie nam ustąpili, tracąc ponad 5 mld dol., które mieli zagwarantowane w kontrakcie. Myślę, że potrzebowali uporządkować sprawy z Polską, bo przygotowywali się do finansowania rur przez Bałtyk. Tak czy inaczej wracałem z Moskwy szczęśliwy. Wszyscy mi gratulowali. A kilka dni później ruszyła gigantyczna nagonka prasowa. Zbudowano teorię, że mogliśmy się bardziej postawić, bo da się tak zinterpretować podpisaną w 1993 roku umowę, że musimy odbierać od Rosjan tylko 1,5 mld m sześc. rocznie, a reszty wcale nie.
To nie była prawda?
Gdyby to była prawda, to mógł to zrobić już rząd Buzka, a nie pozwalać, by Rosjanie się z nich śmiali. Doradzające Polsce międzynarodowe kancelarie prawne jednoznacznie stwierdzały, że nie ma szans, byśmy wygrali tę sprawę. Co gorsza, na czas procesu Rosjanie mogliby złośliwie ograniczyć nam dostawy do tych 1,5 mld m gazu, zamiast potrzebnych nam ośmiu. Gospodarka by stała, a my błagalibyśmy Rosjan o więcej albo szukali jakiegoś nowego Gudzowatego.
Kowal: Trzeba było pozwolić, żeby Rosja się rozpadła
Paweł Kowal, poseł Koalicji Obywatelskiej, były wiceminister spraw zagranicznych: Moskwa Putina ma nas za wroga tak czy owak. Za złe relacje z Polską przez całe dekady odpowiedzialność ponosi Kreml, a nie Polacy. Do wielu polityków dalej na Zachodzie docierało to znacznie wolniej niż do polskich elit politycznych.
A jak to było z winietami, które doprowadziły do rozpadu koalicji SLD–PSL? To był pana sztandarowy projekt.
Zawsze wiedziałem, że w budowie dróg główny problem stanowią pieniądze. Potrzebne było stałe źródło finansowania niezależne od budżetu. Pieniądze mogły być albo z winiet, albo z opłaty paliwowej. Musiały być gromadzone w wydzielonym funduszu poza budżetem państwa. Winiety były bardziej sprawiedliwe i pozwalały uniknąć bramek na autostradach oraz kolejek samochodów.
Ustawa była jasna i liderzy SLD, PSL i UP byli zgodni, że trzeba ją przyjąć. Trzy dni przed głosowaniem, na spotkaniu koalicjantów, nie było wokół niej żadnych kontrowersji. Pojawił się za to inny przedmiot sporu – przysługujące PSL stanowiska wiceministrów w dziewięciu resortach. Wnioski o ich nominacje leżały od dawna w szufladzie premiera. Dzień przed głosowaniem winiet zebrały się gremia statutowe PSL i rozgoryczone sprawą wiceministrów postanowiły zagrozić głosowaniem przeciwko winietom. Gdyby wicepremier Jarosław Kalinowski zadzwonił wtedy do Millera i powiedział otwarcie, o co chodzi, koalicja zapewne by trwała, a winiety, może z opóźnieniem, weszły w życie. Ale on zwołał konferencję prasową i zagroził publicznie głosowaniem przeciwko ustawie własnego rządu.
To co z tego, że na konferencji?
Miller wobec publicznego szantażu nie mógł się cofnąć i uznał, że ustawa musi być głosowana. Wszyscy posłowie PSL przepraszali mnie, że jako zakładnika wzięli właśnie winiety. W głosowaniu ustawa upadła, a w ślad za tym rozpadła się koalicja rządząca. Za to drogowcy mogą być wdzięczni tym, którzy winiety zamordowali. Kilka miesięcy później zamiast winiet przepchałem przez Sejm opłatę paliwową. Stworzony równocześnie fundusz ma z niej co roku trzy razy więcej pieniędzy, niż byłoby z winiet. Dochodzą do tego pieniądze z bramek na autostradach. Ponoć w drogownictwie dwie osoby są dobrze wspominane – Marek Pol, który zapewnił na lata pieniądze na drogi, i Jerzy Polaczek, który podniósł pensje drogowcom. Babcia mi zawsze mówiła: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.