Paweł Kowal: Niektóre kraje boją się z Polską współpracować

Mamy do czynienia z kompletną zmianą sytuacji strategicznej i stajemy prawdopodobnie w obliczu najtrudniejszej sytuacji politycznej w ciągu ostatnich 30 lat - mówi Paweł Kowal, były wiceminister spraw zagranicznych ds. wschodnich.

Aktualizacja: 03.12.2021 15:08 Publikacja: 03.12.2021 10:00

Paweł Kowal

Paweł Kowal

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska

Plus Minus: Porozmawiajmy o naszej polityce wschodniej. Co z nią jest nie tak, że od wielu lat mamy na pieńku z Rosją, teraz doszła do tego Białoruś, nawet z Ukrainą średnio nam się układa?

Obecnie w sensie strategicznym nie da się rozmawiać o polskiej polityce wschodniej bez kontekstu chińskiego, a przede wszystkim bez pytania o konflikt chińsko-amerykański. Ten bowiem powoduje koncentrację kluczowych dla NATO sił anglosaskich w Azji Południowo-Wschodniej. Amerykańscy generałowie otwarcie mówią o amerykańsko-chińskim wyścigu zbrojeń, inni o wojnie handlowej. Mam wrażenie, że w Polsce się nie zastanawiamy, co to oznacza dla bezpieczeństwa naszego regionu. Tymczasem wisi nad nami wizja osłabienia NATO w Europie oraz problem odwróconego manewru Kissingera.

Co to takiego?

Henry Kissinger w kluczowym momencie konfliktu zimnowojennego doprowadził do porozumienia amerykańsko-chińskiego, uniemożliwiając w ten sposób trwały sojusz rosyjsko-chiński. Dzisiaj, w obliczu konfliktu chińsko-amerykańskiego, niektórzy decydenci rozważają manewr Kissingera à rebours, czyli chcą „wyjąć" Rosję Chinom. A to by oznaczało przymilanie się części elit zachodnich do Rosji po to, żeby nie stanęła po stronie Pekinu albo przynajmniej była neutralna. Walutą, jaką się będzie za to płaciło Kremlowi, jest sytuacja w Europie Środkowo-Wschodniej, czyli nieformalne pozostawienie Rosji wolnej ręki w trzech krajach: na Ukrainie, w Gruzji i Mołdawii.

W jakim sensie wolnej ręki?

Te trzy państwa łączy to, że mają umowy stowarzyszeniowe z Unią Europejską i umowy o Partnerstwie Wschodnim. Zatem są poważnie związane z UE. Mołdawia pozbawiona wsparcia Zachodu być może sobie jakoś poradzi, przytulona do Rumunii, ale Gruzja nie poradzi sobie bez Ukrainy, a ta jest przedmiotem ostrego ataku propagandowego, politycznego, a także wojskowego ze strony Rosji. I tu pojawia się pytanie: czy Amerykanie będą czuć odpowiedzialność za wydarzenia w Europie Środkowo--Wschodniej, czy też będą się koncentrowali na rozgrywce z Chinami? Moim zdaniem mamy do czynienia z kompletną zmianą sytuacji strategicznej i stajemy prawdopodobnie w obliczu najtrudniejszej sytuacji politycznej w ciągu ostatnich 30 lat, o czym w Polsce w ogóle się nie mówi. Na marginesie: może się to skończyć tak, że Kreml naobiecuje znowu Zachodowi, że go wesprze, że nie poprze Chin, nasi sojusznicy będą próbowali odpuszczać różne rzeczy, Rosjanie swoje wezmą, a na koniec w relacjach z Chinami postąpią, jak im będzie pasowało.

Dlaczego Amerykanie mieliby odpuścić Europę Środkowo--Wschodnią? Ostrzegają świat przed ewentualnym zagrożeniem agresją rosyjską na Ukrainę, nakładają kolejne sankcje w związku z Nord Stream 2.

Myślę, że dzisiaj przeważa jednak opcja koncentracji na Azji Południowo-Wschodniej i konstatacja, że nie można utrzymywać zbyt wielu frontów. Oczywiście, Amerykanie będą nadal wysyłali sygnały o ciągłym zainteresowaniu sytuacją w Europie Środkowo- -Wschodniej, ale czy za tym pójdą rzeczywiste ruchy? Polityka wobec Nord Stream 2 jest chwiejna i niekonsekwentna. Porozumienie administracji Joe Bidena z Niemcami w tej sprawie wywołało potężne rozczarowanie na Ukrainie. Przy całej sympatii do naszych amerykańskich sojuszników nie powiedziałbym, że ich sygnały teraz wskazują na to, iż możemy na nich polegać. Tymczasem gdyby doszło do odcięcia Ukrainy od współpracy z Unią Europejską, oznaczałoby to powrót Imperium Rosyjskiego. Nie mam wątpliwości, że Putin chce być kolejnym zjednoczycielem imperium, następcą Romanowów i Związku Sowieckiego. Na tym polega jego idea stworzenia czegoś w rodzaju trzeciego imperium.

Co Polska powinna w tej sytuacji robić?

Zabiegać o uratowanie silnego sojuszu transatlantyckiego. Powinniśmy teraz dużo zrobić, żeby ten sojusz przetrwał jako spójna grupa państw. Na pewno powinniśmy zbliżać się ze Stanami Zjednoczonymi – przede wszystkim militarnie, ale także technologicznie. Powinniśmy też spróbować zaproponować odnowioną formułę stosunków polsko-niemieckich, bo to jest ważne z punktu widzenia zaufania innych państw do Polski. Dzisiaj fiksum-dyrdum, jakie mają nasze elity rządzące na punkcie Niemiec, powoduje, że część państw boi się z nami współpracować, bo mamy opinię sąsiada, który się najbardziej kłóci w całej kamienicy. A bez Niemców nie uda nam się wpływać na politykę w Europie Środkowo-Wschodniej. Wreszcie, inicjatywa Trójmorza jako forma współpracy regionalnej w ramach UE i NATO. Musi być postrzegana jako alternatywa dla chińskich wpływów w regionie. Nasz region nie może być postrzegany jako łowisko dla Pekinu czy Moskwy. Czarnogóra wpadła w ramiona Chin, a Orbán w strategicznych sprawach zawsze wybiera Moskwę. Tymczasem dla wszystkich uczestników inicjatywy Trójmorza powinno być jasne, że bardziej się opłaca trzymać z Zachodem niż z Moskwą.

Czytaj więcej

Michał Kabaciński: Byłem zainfekowany lojalnością wobec Palikota

To wszystko będzie trudne do uzyskania.

Na dodatek mam wrażenie, że niektórym ludziom w naszym obozie władzy chodzi po głowie pakt stabilizacyjny z Moskwą. Istnieje w naszej tradycji taki model polityki, w którym otwarcie nie sympatyzuje się z Moskwą, ale wycofuje się z polityki wolnościowej na Wschodzie. Dokładnie to, co zrobił Józef Piłsudski po 1932 roku, czyli po pakcie Piłsudskiego z Sowietami. Sygnały takich zachowań, jakie wówczas zagościły w polskiej polityce, widziałem np. w polityce wobec Ukrainy, gdy była ona zdominowana przez kwestie historyczne.

Mówi pan o uchwałach w sprawie rzezi wołyńskiej z 2013 i 2014 roku?

Nie. Mówię o późniejszym okresie, kiedy przez kilka lat nie mieliśmy praktycznie poważnych politycznych relacji z Ukrainą – ograniczały się tylko do sporów o historię. Są w obozie władzy tacy politycy jak Małgorzata Gosiewska, Ryszard Terlecki, Marek Kuchciński, którzy rozumieją potrzebę aktywnej polityki wschodniej i cały czas ją uprawiają, korzystając ze swoich możliwości. Ale z drugiej strony jest opcja konkurencyjna, która chce zostawić Rosję w spokoju, nie drażnić mocarstwa, czyli po cichu powiedzieć Moskwie: „róbta co chceta na Wschodzie".

Taka polityka była raczej realizowana za rządów Donalda Tuska, kiedy doszło do ocieplenia wzajemnych stosunków, niż teraz za PiS.

Nie. To była inna historia. Krytykowałem często także politykę Donalda Tuska, bo uważałem, że można osiągnąć więcej. Ale w naszej polityce wschodniej lata 2008–2010 to był jedyny okres, kiedy udało nam się przekonać Zachód do naszej wizji tej polityki. Gesty Tuska były jej koniecznymi kosztami. Tusk musiał w oczach Zachodu przestać być obsesyjnie antyrosyjskim politykiem, ale w tamtym czasie z inicjatywy ministra w jego rządzie, Radosława Sikorskiego, udało się zacząć Partnerstwo Wschodnie.

Ale dlaczego uważa pan, że obecna ekipa odpuszcza politykę wolnościową na Wschodzie?

A mamy politykę wobec Gruzji? To była immanentna część polityki Lecha Kaczyńskiego, która później została odpuszczona. Byłem świadkiem rozmowy Nursułtana Nazarbajewa, pierwszego prezydenta Kazachstanu, z prezydentem Lechem Kaczyńskim podczas jego wizyty w Kazachstanie w 2007 r. Nazarbajew powiedział wtedy: „Gdy pan stąd wyjdzie, to następny prezydent Polski nie pojawi się tu przez wiele lat". I rzeczywiście, Lech Kaczyński nigdy nie wrócił do Kazachstanu, a minęło też kilka lat, nim pojechał tam Bronisław Komorowski. Nasze drugie imię to niekonsekwencja, ale wstydzimy się do tego przyznać.

Był pan wiceministrem spraw zagranicznych ds. wschodnich, miał pan wpływ na politykę wschodnią.

Nie miałem tego doświadczenia, co teraz. Dzisiaj bym wiele zrobił inaczej. A i tak uważam, że najwyższy poziom efektywności polityki wschodniej uzyskaliśmy w latach 2007–2009, czyli za czasów kohabitacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego i szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Może w Polsce potrzeba pewnego poziomu wzajemnej krytyki i napięcia, żeby uzyskać prawdziwą synergię? Obecny rząd nie ma potrzeby grać synergicznie. Oni nie potrzebują nikogo, ponieważ nie traktują polityki wschodniej poważnie. Wystarcza im napięcie, ale bez synergii.

A czy jest jakiś sposób na prowadzenie skutecznej polityki wobec Rosji?

Nie ma na to prostej recepty. Tutaj też mści się brak systemowego działania. To jest takie frustrujące, kiedy mamy kryzys na granicy polsko-białoruskiej i nasze władze nie starają się go rozwiązać na arenie międzynarodowej, a gdy kryzys się rozładowuje, to premier rusza w podróż po Europie. Nie mogę z tego powodu tylko bić mu brawa i nie pokazywać, że można inaczej, skuteczniej. Przecież budowa relacji w polityce zagranicznej wymaga czasu. Odwiedzenie trzech państw w jeden dzień nie ma najmniejszego sensu.

Obóz rządzący tłumaczył, że objazd Morawieckiego miał m.in. cel edukacyjny, bo naszym europejskim partnerom z Zachodu trzeba ciągle przypominać, iż Rosja jest zdolna do wszystkiego.

Objazd Morawieckiego po Europie to trochę musztarda po obiedzie. W pozytywnym wariancie zamknąłbym to innym przysłowiem: lepiej późno niż wcale. To są działania spóźnione o kilka lat, na pewno o kilka miesięcy. Oni powinni działać dzień w dzień i włączać w to opozycję. Nasza polityka wschodnia jest sprawą strategiczną i wymaga codziennych starań, a nie akcji, że premier w jeden dzień obleci pół Europy.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Bez listy Macierewicza mogło nie być lustracji

Polityka innych rządów była lepsza?

Dopóki polityka rosyjska będzie autorytarna i nastawiona na utrzymanie władzy nad regionem przez Kreml, to częścią tej polityki będzie antyzachodniość, a kluczem do tej antyzachodniości będzie antypolska polityka.

Dlaczego antypolska polityka jest kluczem?

Bo z ich punktu widzenia można pokazywać, że Polska buduje niechęć między Rosją a Zachodem. Rosja jest jedynym krajem na świecie, który świętuje wyzwolenie od Polaków. Dla tych, którzy nie doceniają znaczenia historii w polityce Rosji, to powinien być ważny sygnał. Na Kremlu niektórzy zawsze mieli dyskretnie skrywaną obsesję na punkcie Polski.

Mówi pan o świętowaniu rocznicy wypędzenia Polaków z Kremla jako Dnia Jedności Narodowej?

Istnieje coś takiego jak rosyjski kompleks polski, który został ukształtowany dziesiątki lat temu i ciągle ma się dobrze. On nie dotyczy zwykłych Rosjan, ale na pewno dotyczy części antyzachodnich elit sowieckich i rosyjskich. Polska ośmieliła się zagrozić egzystencji rosyjskiej, wjeżdżając na Kreml. Do tego dochodzi marsz Napoleona na Moskwę, w którym Polacy brali udział, i wojna 1920 roku. Zwycięstwo Polaków w Bitwie Warszawskiej głęboko tkwi w Rosjanach. Dla nas głównym punktem odniesienia w historii XX wieku jest II wojna światowa i pewnie z tego powodu nie zdajemy sobie sprawy, jak ważnym wydarzeniem, kształtującym podejście Rosjan do Polaków, była wojna polsko- -bolszewicka 1920 roku i będący jej następstwem traktat ryski.

Za prezydentury Lecha Wałęsy mimo wszystko jakoś można było się z Rosjanami dogadać i w sprawie Katynia, i w sprawie wycofania wojsk radzieckich, a nawet przystąpienia Polski do NATO.

To było okno możliwości, ale ono było otwarte niezmiernie krótko – tak naprawdę od 1991 do 1993 roku. W 1994 roku, gdy wojska rosyjskie wkroczyły do Czeczenii, to okno zaczęło się zamykać. Polityka rosyjska na trwałe się zmieniła, a właściwie wróciła na imperialne tory na kolejne dekady.

Nie przeskoczymy tego?

Potem były dwie próby doprowadzenia do realnego resetu stosunków z Rosją. Jedna została podjęta przez Lecha Kaczyńskiego w 2006 roku, gdy ministrem spraw zagranicznych został Stefan Meller.

To był ukłon w stronę Rosji?

Nie ukłon, tylko polityka. Meller został powołany na szefa MSZ jako urzędujący ambasador w Moskwie. To miało być odczytane jako gest w stronę Rosji. Misją Mellera było m.in. sprowadzenie do Polski najbliższego doradcy Putina Siergieja Jastrzembskiego, zresztą Polaka z pochodzenia. Jastrzembski przyjechał, spotkał się z prezydentem i innymi ważnymi politykami w Polsce, ale nic z tego nie wynikło. Lech Kaczyński był przekonany, że dojdzie do jego spotkania z Władimirem Putinem i do odnowienia relacji z Rosją. Co prawda był jeden warunek, że to spotkanie nie odbędzie się w Rosji. Chodziło o to, że Putin od kilku lat nie przyjeżdżał do Polski, a Jarosław Kaczyński ostro krytykował Aleksandra Kwaśniewskiego wiosną 2005 roku za jego udział w defiladzie z okazji rocznicy zakończenia II wojny światowej. Wtedy na Kremlu z honorami przyjęto Wojciecha Jaruzelskiego, a Kwaśniewski, urzędujący prezydent, został usadzony w tylnych rzędach. W efekcie Kwaśniewskiego spotkała ostra krytyka w Polsce. Ale Lech Kaczyński miał program załagodzenia relacji z Rosjanami.

Dlaczego nic z tego nie wyszło?

Bo do spotkania w ogóle nie doszło. W tle było szukanie dobrego miejsca, ale w miarę upływu czasu z coraz mniejszym zapałem. Za to później doszło do przygotowywanego w wielkiej tajemnicy spotkania Marii Kaczyńskiej z Ludmiłą Putiną, ale wtedy już było za późno. To była jesień 2006 roku, a wtedy już Lech Kaczyński był zniecierpliwiony gierkami rosyjskimi i zaangażował się w relacje z Ukrainą oraz Gruzją. Zobaczył w nich szansę. Miał w tym wsparcie prezydenta Litwy Valdasa Adamkusa.

Czytaj więcej

Rabiej: PiS przeraża, ale ma spójny program

A druga próba resetu?

Podjęli ją Donald Tusk i Radosław Sikorski. Ona również nie przyniosła efektów. Myślę, że te dwie próby podjęte przez reprezentantów dwóch głównych sił politycznych wywodzących się z Solidarności powinny dać nam do myślenia. Okazało się, że utrwalony mit, iż ludzie spoza kręgu dawnych działaczy PZPR porozumieją się z Rosją, bo nie są obciążeni historycznie, zawiódł. Nie z naszej winy. Po prostu klucze do relacji polsko-rosyjskich nie leżą w Warszawie, tylko w Moskwie. My możemy pewne rzeczy robić, możemy szukać luk, podtrzymywać kontakty na poziomie regionalnym, ale wielkiego programu resetu stosunków z Rosją na tym etapie nie da się skonstruować, bo druga strona tego nie chce.

Jaki jest wizerunek Rosjan i Ukraińców w oczach Polaków?

Jeżeli chodzi o wizerunek Ukraińców, to on się zmieniał. W 1991 roku, dokładnie 30 lat temu, Polska uznała niepodległość Ukrainy. Być może kiedyś rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego nie będzie postrzegany przez pryzmat gospodarki, ale tej brawurowej decyzji politycznej. Polska była pierwszym państwem na świecie, które to zrobiło. To odbudowało bardzo dobrą relację z elitami ukraińskimi i stało się swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na późniejsze okresy, kiedy te stosunki przeżywały napięcia. Potem były dwie rewolucje – w latach 2004–2005 i w latach 2013–2014. Moim zdaniem te dwie rewolucje ukraińskie ukształtowały również polską elitę.

W jakim sensie?

Mam taką teorię, że Polacy, żeby dorastać politycznie, muszą mieć doświadczenie insurekcji. A ponieważ u nas od 1944 roku nie było powstania, a od 1989 roku nie było nawet pokojowej Solidarności, to kolejne pokolenia wzorowały się na insurekcji ukraińskiej – angażując się emocjonalnie po stronie ludu ukraińskiego, a zarazem postrzegając jego działania jako część walki o polską rację stanu. A kolejne przejście w relacjach społecznych dokonało się za sprawą emigracji ukraińskiej do Polski. Skala migracji zarobkowej spowodowała, że każdy Polak zna jakiegoś Ukraińca lub Ukrainkę i dlatego ma własną opinię na temat tego narodu. Przedtem Polacy byli bardzo podatni na oddziaływanie propagandy antyukraińskiej, na eksplorowanie stałych wątków historycznych. A teraz tego nie ma. Wszyscy wiedzą, że nasza wspólna historia nie była superdobra, ale każdy ma własne doświadczenia z Ukraińcami i dzięki temu zweryfikował stereotypy.

Jeszcze niedawno, bo w 2013 roku, wybuchła w Sejmie ogromna awantura o to, czy rzeź wołyńska była ludobójstwem. Obóz rządzący nie chciał tak ostro stawiać sprawy, a opozycyjne PiS przekonywało, że nie można relacji między państwami budować na kłamstwie historycznym.

Moim zdaniem trzeba uważać ze zbyt częstym stosowaniem kategorii ludobójstwa. Tym bardziej że w przypadku państwa ukraińskiego główną odpowiedzialność w sensie prawnym i międzynarodowym za tamtą zbrodnię ponoszą Niemcy jako państwo formalnie okupujące terytorium. Z tymi zastrzeżeniami powiem, że moim zdaniem na Wołyniu doszło do ludobójstwa.

Od tamtej dyskusji w Sejmie w 2013 r. upłynęły kolejne lata, czyli także oddalamy się od czasu samej zbrodni, a społeczna pamięć jest tak skonstruowana, że w trzecim pokoleniu wyostrza spory polityczne o wydarzenia z przeszłości, ale później one definitywnie przechodzą do historii. Był taki czas w naszych relacjach, kiedy bardzo gorącym tematem była wojna polsko- -ukraińska 1918 roku. To było mniej więcej 70–80 lat po tamtych wydarzeniach. A dzisiaj, kiedy doszło kolejnych 20 lat, już nie budzi to takich emocji. Zatem dzisiejsze spory historyczne, jeszcze gorące, z czasem będą słabły ze względu na zmianę pokoleniową. Co jest o tyle optymistyczne, że Rosjanie bardzo chętnie wykorzystują spory historyczne do prowadzenia polityki zagranicznej. I psucia stosunków między państwami. Tak było między Polską a Ukrainą – gdy nie potrafiliśmy wyjść poza spory historyczne, to cała polityka leżała. Jeżeli jednak Orlen wejdzie na Ukrainę ze swoimi inwestycjami i wykonamy kilka innych ruchów gospodarczych, to sytuacja zmieni się na korzyść.

Czytaj więcej

Paweł Zalewski: W Unii Europejskiej trzeba być czujnym

A jak postrzegamy Rosjan i oni nas?

Tutaj mamy systemową nieprzystawalność między społeczeństwami. Społeczeństwo rosyjskie jest poddane bardzo ostrej propagandzie historycznej i wojennej, co jest główną obsesją Putina. Polska jest pokazywana jako historyczny wróg i przykład zdrady – „byliśmy jako Słowianie razem", a „Polacy przeszli na stronę Zachodu" i są w tej nowej roli nadgorliwi. Dlatego zwykli Rosjanie, którzy nieustannie stykają się z tą propagandą, mają częściej negatywny stosunek do Polaków, co z kolei rzutuje na nasz stosunek do nich. Ponadto dawna elita intelektualna Rosji, która wychowywała się w czasach sowieckich na sentymencie do kultury polskiej, to już starsi ludzie bez wpływu na władze. I wreszcie, może najważniejsze, brakuje kontaktu między społeczeństwami choćby minimalnie przypominającego relacje polsko- -ukraińskie. Czeka nas jeszcze sporo pracy.

Paweł Kowal

Poseł Koalicji Obywatelskiej, wcześniej członek Prawa i Sprawiedliwości, wiceminister spraw zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego (2006-2007). Prezes Polska jest Najważniejsza, potem w Polska Razem, w latach 2009 – 2014 europarlamentarzysta. Jest też historykiem i publicystą, pisał m.in. w „Rzeczpospolitej". Profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN, wykłada w Studium Europy Wschodniej UW, w Kolegium Europejskim w Natolinie. Specjalizuje się w polityce wschodniej Polski i UE. Autor kilku książek.

Plus Minus: Porozmawiajmy o naszej polityce wschodniej. Co z nią jest nie tak, że od wielu lat mamy na pieńku z Rosją, teraz doszła do tego Białoruś, nawet z Ukrainą średnio nam się układa?

Obecnie w sensie strategicznym nie da się rozmawiać o polskiej polityce wschodniej bez kontekstu chińskiego, a przede wszystkim bez pytania o konflikt chińsko-amerykański. Ten bowiem powoduje koncentrację kluczowych dla NATO sił anglosaskich w Azji Południowo-Wschodniej. Amerykańscy generałowie otwarcie mówią o amerykańsko-chińskim wyścigu zbrojeń, inni o wojnie handlowej. Mam wrażenie, że w Polsce się nie zastanawiamy, co to oznacza dla bezpieczeństwa naszego regionu. Tymczasem wisi nad nami wizja osłabienia NATO w Europie oraz problem odwróconego manewru Kissingera.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi