Nie hodujmy polskiego Peróna

Mieszanka populizmu, nacjonalizmu, korupcji i protekcjonizmu doprowadziła do ruiny Argentynę, niegdyś jeden z najbogatszych krajów świata. Czy tą samą drogą idzie Polska?

Publikacja: 01.07.2022 17:00

Dziara z Evitą? Co zaskakujące, peronizm zachowuje wciąż wielu zwolenników wśród młodych, którzy nie

Dziara z Evitą? Co zaskakujące, peronizm zachowuje wciąż wielu zwolenników wśród młodych, którzy nie wiążą z nim ruiny, do jakiej został doprowadzony kraj. Winnych wolą szukać gdzie indziej, przede wszystkim w Ameryce

Foto: JUAN MABROMATA/AFP

Palacio Paz należy do legendarnych hoteli Buenos Aires. Przepyszna, eklektyczna fasada budynku z przełomu wieków XIX i XX stoi przy placu San Martin, ikony 20-milionowej metropolii. Jak w poprzednich dwóch dniach schodzę na śniadanie i sięgam po dwa jajka, gdy uprzejmy, ale stanowczy głos kelnera przeszywa ciszę: – Pana przelew już tego nie obejmuje. Tylko za dopłatą!

W nocy kurs peso do dolara (czarnorynkowy) załamał się na tyle, że właściciele Palacio Paz muszą ciąć koszty, gdzie popadnie, aby przynajmniej jeszcze jakiś czas utrzymać obiekt przy życiu. Padło więc i na jajka.

Ale to nie wyjątek. Buenos Aires pełne jest takich kontrastów. Świadectw wspaniałej przeszłości i przygnębiającej teraźniejszości. Przy samym placu San Martin stoi kilka budynków, które wpisują się w narrację o „Paryżu antypodów”. Wśród nich oddany w 1909 r. pałac arystokratki Mercedes Castellanos de Anchorena (dziś siedziba protokołu argentyńskiego MSZ) wzorowany na architekturze francuskiego Drugiego Cesarstwa, tylko o niespotykanej nad Sekwaną skali i przepychu. Czy w niczym nieustępująca mu siedziba Klubu Oficerskiego. Ale zaledwie 2 kilometry stąd, przy autostradzie wiodącej na lotnisko, biedacy z całego kraju zbudowali bez żadnych planów i zasad bezpieczeństwa wielopiętrowe konstrukcje, które składają się na fawele mogące wprawić w szok nawet Brazylijczyków.

W Buenos Aires w 1913 r. otwarto pierwsze metro (subte) w Ameryce Łacińskiej. Na podobną inwestycję stolica dawnej metropolii kolonialnej, Madryt, musiała jeszcze czekać sześć lat. Ale sieć podziemnej kolejki, z braku w późniejszych dekadach środków, pozostała śmiesznie mała, jak na skalę tego miasta. I jest dziś tak zaniedbana, że raczej odrzuca swoim wyglądem, niż zachęca do podróży.

Przy ulicy San Martin w 1914 r. słynny londyński luksusowy dom towarowy Harrods postawił nie mniej imponującą siedzibę od tej macierzystej nad Tamizą. Jednak dziś budynek, w opłakanym stanie, jest zamknięty na cztery spusty: w Buenos Aires nie ma wystarczającej liczby klientów z wypchanym portfelem, aby był sens utrzymywać go przy życiu. Zardzewiały napis „Harrods” spogląda z góry na „arbolitos” (drzewka) – handlarzy walutami, zachęcających przechodniów do zamiany pesos na dolary, póki są one jeszcze coś warte.

Prawdziwą sentymentalną podróż w przeszłość oferuje w każdy weekend rynek San Telmo, nieopodal dzielnicy, w której wychował się Maradona. Tu można kupić pięknie skrojone, choć mocno już przechodzone fraki, srebrny kubeczek na wykałaczki, używany przez argentyńską marynarkę wojenną czy wykwintne syfony do wody mineralnej. Wszystko to jednak w ogóle nie pasuje do otoczonego obdrapanymi budynkami placu i sąsiednich uliczek, gdzie czasowe schronienie znaleźli bezdomni.

„Już 42 proc. społeczeństwa żyje poniżej progu ubóstwa, o 6 pkt proc. więcej niż w 2020 r. To łącznie 19 mln osób!” – bije po oczach nagłówek dziennika „La Nacion”, gdy delektuję się kawą w otwartej w 1858 r. stylowej Cafe Tortoni, gdzie lubili zaglądać Federico Garcia Lorca i Albert Einstein, Jorge Luis Borges i Artur Rubinstein.

Czytaj więcej

Złudny koniec pandemii

Caudillo w Buenos Aires

Warszawa do takiego poziomu wyrafinowania nigdy nie doszła. Gdy w XIX w. Buenos Aires dobijało do wąskiej ligi metropolii o zasięgu światowym, polska stolica była prowincjonalnym miastem Imperium Rosyjskiego, a po odzyskaniu niepodległości do wybuchu kryzysu 1929 r. upłynęło za mało czasu, aby mogły tu powstać takie obiekty, jakie można odnaleźć nad rzeką Le Plata. To jednak dramat drugiej wojny światowej tłumaczy przede wszystkim skromność warszawskiej spuścizny architektonicznej. Ale jak zrozumieć spektakularny upadek Buenos Aires?

To metropolia, która od przeszło dwóch wieków nie wie, co to wojna. Której nie nawiedziły pożary, trzęsienia ziemi, powodzie czy inne naturalne plagi. Ale właśnie dlatego, że ten upadek nastąpił bez widomej – przynajmniej na pierwszy rzut oka – przyczyny, jest on tak wymownym ostrzeżeniem dla naszego kraju, któremu, przynajmniej na razie, nie grozi żaden kataklizm. Okazuje się więc, że można wszystko mieć, być państwem sukcesu gospodarczego, tolerancji i wolności, jak do niedawna postrzegano Polskę. I wszystko stracić, jak Argentyńczycy, gdy w porę nie zawróci się z drogi populizmu, nacjonalizmu i protekcjonizmu.

Oczywiście oba kraje, oddalone o 12 tys. km, dzieli wiele, zaczynając od tego, że Juan Perón, w którego postaci jak w soczewce skupiają się wszystkie problemy Argentyny, zdobył władzę 76 lat temu, podczas gdy polski romans z populizmem trwa dziesięć razy krócej. Ale jest też zaskakująco wiele podobieństw, które powodują, że nad argentyńską lekcją powinni się pochylić i Polacy.

Złoty wiek rozwoju Argentyny przypada na lata 1860–1930. Kraj dołączył wtedy do grupy kilku najzamożniejszych państw świata dzięki eksportowi najpierw bawełny i ziarna, a potem wołowiny. O tym zdecydowały warunki naturalne: bezkresne pola Pampy i łagodny klimat. Ale także rosnący popyt ze strony wchodzącej w rewolucję przemysłową zachodniej Europy. I coraz lepsze statki, które w relatywnie ograniczonym czasie były w stanie przewieźć większe ilości surowców. Argentyna te trwające siedem dekad wyjątkowe okoliczności uznała za coś niezmiennego, nie inaczej niż Polska, która widzi możliwość ekspansji na rynki unijne jak zdobycz, której nie da się utracić.

Jednak w przeciwieństwie do innych, wybijających się krajów Nowego Świata – Stanów Zjednoczonych, Kanady czy Australii – prosperity od początku było przywilejem niewielu Argentyńczyków. Tak się stało, bo młoda republika, choć wybiła się na niepodległość na początku XIX w., nie otrząsnęła się z dominacji wielkich latyfundiów rolnych, odziedziczonej po hiszpańskim kolonizatorze. Jeszcze w 1830 r. zaledwie 500 rodzin kontrolowało 8 mln hektarów najżyźniejszych gleb.

Dominacja ekonomiczna szybko przełożyła się i na polityczną. W mocno zdecentralizowanym państwie kluczową rolę zaczęła odgrywać postać „caudillo” (wodza) – zwykle najbogatszego latyfundysty w regionie, który poprzez powiązania korupcyjno-klientelistyczne zapewniał sobie niepodzielną władzę. O pozycji społecznej decydowało więc dojście do „szefa”, jak w „Uchu Prezesa”. To nie sprzyjało poszanowaniu dla państwa, jego praw i instytucji, podobnie jak sto lat wcześniej w przedrozbiorowej Rzeczypospolitej umocnieniu władzy królewskiej nie sprzyjała dominacja wielkiej magnaterii ziemskiej.

Paryż udawany

Juan-Manuel de Rosas, którego w czasie podróży po Ameryce Łacińskiej spotkał Charles Darwin (nazywając „straszliwym generałem”), zdołał jako pierwszy przenieść logikę „caudillismo” na poziom krajowy, stając się w latach 30. XIX w. gubernatorem Buenos Aires i dyktatorem całej Argentyny.

To było jednak przed wielką ekspansją stolicy. Po jego odejściu przez kolejne 70 lat argentyńska demokracja zasadniczo żyła bez większych wstrząsów, a gospodarka rozwijała się fenomenalnie, osiągając poziom, o którym mogły tylko marzyć inne kraje Ameryki Łacińskiej – tak to tłumaczy Mauricio Rojas w książce „Argentyna. Krótka historia długiego załamania”. Podobnie było z Polską w pierwszym ćwierćwieczu po zrzuceniu komunistycznych kajdan.

Inaczej niż Meksyk czy Peru, Argentyna nigdy nie była zamieszkana przez liczną ludność indiańską. Prosperity zaś przyszła tu na tyle późno, że uzupełnienie braku rąk do pracy pracą niewolniczą, jak to się stało wcześniej w sąsiedniej Brazylii, nie było już możliwe. Ruszył więc potężny strumień imigracji z Europy, początkowo przede wszystkim tej południowej. W 1914 r. aż 70 proc. mieszkańców Buenos Aires to byli imigranci.

Choć jednak rozrastająca się argentyńska stolica na pierwszy rzut oka wyglądała tak, jakby była wyjęta z Europy, jej europejski sznyt był powierzchowny. Najwspanialsze budynki, najpiękniejsze pomniki tworzyli architekci i rzeźbiarze z Europy. Nie inaczej było z wieloma materiałami. Dworzec kolejowy w Buenos Aires to kompleks pompatycznych budynków z przełomu wieków XIX i XX, w którym w wyłożonych marmurami wnętrzach ginie największy tłum. Jednak uważny obserwator dostrzeże na szynach kolejowych, okuciach kas, mosiężnych barierkach napisy „made in England”. Na niezrównanym rynku San Anselmo ta sama historia: od filiżanek po kapelusze, od przedwojennych tablic rejestracyjnych aut po sztućce – jeśli nie wszystkie, to ogromna większość atrybutów luksusowego życia pochodziła z importu.

Polska, przez tragedię okupacji i uzależnienia od Moskwy, też była skazana po 1989 r. na rozwój w oparciu o zachodni kapitał i technologie, choć z każdym rokiem krajowi producenci umacniają swoją pozycję. I będą tak robić dalej, o ile utrzymają się do tego warunki. W Argentynie stało się inaczej. Raz zdobytej władzy latyfundyści nie chcieli oddać. Pod coraz szczelniejszą ochroną ceł importowych powstał co prawda w Argentynie i przemysł, ale skierowany jedynie do wewnątrz, na potrzeby wzbogaconej na eksporcie żywności bogatej klienteli. Kraj nie był konkurencyjny, a jego gospodarka zdywersyfikowana. I gdy w Amerykę i Europę uderzył w 1929 r. kryzys gospodarczy, prowokując falę protekcjonizmu, pozbawiona rynków zbytu na wołowinę czy zboża Argentyna niespodziewanie znalazła się na lodzie. Z tego upadku już nigdy tak naprawdę się nie podniosła.

– Infrastrukturę i przemysł zasadniczo zbudowali cudzoziemcy, przede wszystkim Anglicy. I gdy Juan Perón znacjonalizował w latach 30. istotną część ich biznesów, nie było komu przejąć pałeczki – mówi „Plusowi Minusowi” Anthony Boadle, dyrektor biura Reutersa w Brasilii.

Boadle urodził się w Buenos Aires, ale w rodzinie brytyjskiej. W domu mówiono po angielsku, trzymano się angielskich zwyczajów, za punkt odwołania miano Londyn. To był świat sam w sobie.

Czytaj więcej

Słabe euro, rozpędzona inflacja i upiory przeszłości

Pomoc biednym

Gdy skończyły się dobre czasy, „caudillismo” znów dało o sobie znać, tylko w znacznie bardziej radykalnej postaci: dyktatury wojskowej. 1930, 1943, 1955, 1962, 1966, 1976 – nie wszyscy Argentyńczycy wymienią zamachy stanu, przez które przeszedł kraj. To jednak nie odróżnia ich od reszty państw Ameryki Łacińskiej. Znakiem rozpoznawczym jest natomiast Juan Perón i ruch, który stworzył.

On także wywodził się z armii – zdobył władzę jako pułkownik i utrzymywał ją jako generał. Jeszcze jako attaché wojskowy w Rzymie pod koniec lat 30. XX w. podpatrywał sposób działania Duce – faszyzm. Ale znacznie go rozwinął.

O sukcesie Peróna zadecydowało przede wszystkim to, że potrafił zjednać sobie rzesze biednych imigrantów z Europy, których do tej pory marginalizowali latyfundyści i wojskowi. Zrobił to, przejmując z pozoru niewinną funkcję ministra ds. pracy i interweniując w obronie praw socjalnych robotników. Trochę jak PiS, który zjednał sobie miliony Polaków programem 500+.

Perón, zapewniając sobie poparcie wpływowej centrali związków zawodowych (CGT), wymsknął się ostatecznie wojskowym spod kontroli, wygrywając w 1946 r. wybory prezydenckie. Lawina przywilejów socjalnych, za które ostatecznie płacił najbardziej konkurencyjny sektor argentyńskiej gospodarki, czyli rolno-spożywczy; nacjonalizacja kluczowych przedsiębiorstw; podważenie niezależnego sądownictwa poprzez wszechobecne trybunały pracy; wysokie cła, pod których ochroną miał rozwijać się przemysł nastawiony na zastąpienie importu; próba zaprzęgnięcia mediów w służbie wodza; coraz ostrzejszy konflikt ze Stanami Zjednoczonymi, które do dziś przeciętny Argentyńczyk obarcza winą za całe zło – przynajmniej niektóre cechy perónizmu odnajdujemy w dzisiejszej Polsce.

Czyż bowiem dla obecnej władzy w Warszawie ataki na Niemcy czy Brukselę nie stały się wygodnym sposobem na odwrócenie uwagi od problemów kraju? Czy wbrew ostrzeżeniom ekonomistów nie dochodzi do nadmiernej rozbudowy osłon socjalnych? Niezależność sądów i mediów nie jest zagrożona?

Profanacja Evity

Ale też z odległości kilkunastu tysięcy kilometrów, jakie dzielą Buenos Aires od Warszawy, widać z większą ostrością różnice między oboma krajami. Armia nie stanowi zagrożenia dla polskiej demokracji, gospodarka nie jest tak zdominowana przez jeden sektor (rolno-spożywczy). Ale być może najważniejsza jest przynależność do Unii. W ramach jednolitego rynku nie można wprowadzać protekcjonistycznej ochrony celnej, a nacjonalizacja prywatnych podmiotów (np. banków) jest o wiele trudniejsza.

Choć prezes Jarosław Kaczyński mówi, że nie wie, czy Niemcy zbroją się przeciw Rosji czy przeciw Polsce, to jednak kraj jest skazany na współpracę z zachodnim sąsiadem. Argentyńczycy nigdy takiego szczęścia nie mieli, bo porozumienie Mercosur nie doprowadziło do prawdziwej integracji Ameryki Południowej.

Nie zmienia to jednak tego, że peronizm, jak i PiS, to ruch wodzowski. W Argentynie nikt nie uosabia tego lepiej niż Eva Duarte, jedna z wielu kobiet, które przeszły przez życie Juana Peróna. Dziewczyna skromnego pochodzenia, pieszczotliwie zwana Evitą, szybko przyćmiła samego generała. Choć uwielbiała ekstrawaganckie stroje i jej prowokacjom nie było końca, to jednak właśnie ona stała się uosobieniem obrony najuboższych (descamisados). W alei 9 Lipca, arterii, która przecina metropolię, do dziś na przechodniów spogląda ze szczytu jednego z wieżowców ogromny portret Evity.

Ale nie wszyscy kochali i kochają żonę Peróna. Wzbudzała też skrajnie negatywne uczucia. Od narodzin peronizmu Argentyna, jak dzisiejsza Polska, jest krajem głęboko spolaryzowanym. Na cmentarzu Recoleta niełatwo jest znaleźć grób Evity: to tylko skromna tabliczka na kapliczce poświęconej rodzinie Duarte.

Nie tak to miało wyglądać. Evita, która zmarła na raka w wieku zaledwie 33 lat, przed śmiercią kazała zbudować dla siebie mauzoleum na Plaza de Mayo, gdzie z balkonu siedziby prezydenta (Casa Rosada) wygłaszała najbardziej pamiętne przemówienia. Gdy jednak zabalsamowane ciało, złożone w siedzibie CGT, czekało na przeprowadzkę do ostatecznego miejsca spoczynku, armia znów przejęła władzę, zmuszając Peróna do ucieczki.

W obawie, że grobowiec Evity stanie się sanktuarium dla peronistów, wojskowi ukrywali jej ciało w wielu miejscach Argentyny, a potem i Europy. Jeśli znalazło się pod nadzorem jej przeciwników, było niszczone. Jeśli zwolenników – stawało się przedmiotem uwielbienia, łącznie z… praktykami seksualnymi. Trudno o bardziej dobitny od tej profanacji znak głębi podziałów, jakie spowodował Perón.

Czytaj więcej

Słabe euro, rozpędzona inflacja i upiory przeszłości

Dwunastu Kaczyńskich

Siła peronizmu polega też na tym, że jest on zarazem wszystkim i wszystkiego zaprzeczeniem. Sam Perón pokazał, że jest gotów do gwałtownych zmian swojej polityki (zawsze oficjalnie dla dobra ludu), byle utrzymać się u władzy.

– Peronizm cudzoziemcom trudno zrozumieć. Perón był protekcjonistą, ale peronistą był też Carlos Menem, prezydent ultraliberalny, który sprywatyzował znaczną część sektora publicznego – mówi mi w Buenos Aires Juan, właściciel firmy opracowującej programy komputerowe. – Jedną z cech peronizmu jest z pewnością nieobliczalność w dążeniu do utrzymania się u władzy. W Argentynie nikt nie inwestuje, bo nie wiadomo, jakie jutro będą podatki, jakie przepisy – mówi. Sam Juan wszystkie firmy zarejestrował w Urugwaju. W argentyńskich bankach trzyma tylko środki na bieżące wydatki.

Ta „elastyczność” powoduje, że peronizm wykreował już 12 prezydentów, łącznie z obecnym Alberto Fernandezem i jego zastępczynią, byłą prezydent Cristiną Fernandez de Kirchner. Co jeszcze bardziej zaskakujące, zachowuje wciąż wielu zwolenników wśród młodych, którzy nie wiążą z nim ruiny, do jakiej został doprowadzony kraj, wolą szukać winnych gdzie indziej, przede wszystkim w Ameryce.

Gdy więc w Ateneo, największej księgarni Buenos Aires, przekształconej z dawnego teatru, pytam na oko 30-letnią sprzedawczynię o obiektywną biografię Peróna, wyciąga opasłe tomisko, zapewniając: ta jest dobra. Bo pozytywna.

Ale przecież i w Polsce katastrofalny bilans reformy sądownictwa, klęska banku centralnego w walce z inflacją czy porażka wielkich projektów rządu, jak mieszkania socjalne czy krajowe auto elektryczne, zdają się nie mieć wpływu na poparcie dla PiS, bo winny jest zawsze za granicą. Czy więc i nas czeka jeszcze 11 kolejnych Kaczyńskich?

Na targu staroci w miejscowości Barrancas pod Buenos Aires wdaję się w dłuższą rozmowę z eleganckim starszym panem, Celso Zanettin, od którego właśnie kupiłem rzadkość: stołeczną tablicę rejestracyjną auta z 1934 r. Gdy dowiaduje się, skąd przyjechałem, pokazuje w telefonie zdjęcia syna, Carlosa, z dziewczyną o słowiańskich rysach na tle Wawelu.

– Wyjechał do Krakowa – mówi z wyraźnym żalem. – Chciałem mu nawet dać mój dom, byle wrócił. Ale u was żyje się o wiele lepiej.

Jak długo? – odpowiadam, ale tylko w myślach.

Palacio Paz należy do legendarnych hoteli Buenos Aires. Przepyszna, eklektyczna fasada budynku z przełomu wieków XIX i XX stoi przy placu San Martin, ikony 20-milionowej metropolii. Jak w poprzednich dwóch dniach schodzę na śniadanie i sięgam po dwa jajka, gdy uprzejmy, ale stanowczy głos kelnera przeszywa ciszę: – Pana przelew już tego nie obejmuje. Tylko za dopłatą!

W nocy kurs peso do dolara (czarnorynkowy) załamał się na tyle, że właściciele Palacio Paz muszą ciąć koszty, gdzie popadnie, aby przynajmniej jeszcze jakiś czas utrzymać obiekt przy życiu. Padło więc i na jajka.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi