Jedna lista? Na pewno nie cztery!

W wyborach do parlamentu 2023 r. opozycja dla swojego dobra powinna unikać stworzenia czterech list. I to właściwie jedyna rzecz pewna co do wyborczego skonfigurowania opozycyjnych ugrupowań.

Publikacja: 10.06.2022 10:00

Donald Tusk na razie bezskutecznie przekonuje Szymona Hołownię, Włodzimierza Czarzastego i innych li

Donald Tusk na razie bezskutecznie przekonuje Szymona Hołownię, Włodzimierza Czarzastego i innych liderów opozycji do startu pod jednym szyldem (na zdjęciu uroczystość podpisania porozumienia dotyczącego obywatelskiej kontroli wyborów, siedziba Senatu, 3 czerwca 2022 r.)

Foto: Jacek Domiński/REPORTER

Serial „jednoczenie opozycji” startuje z kolejnym sezonem. Choć do momentu kulminacyjnego – wyborów – zostało zapewne jeszcze kilkanaście miesięcy, już dziś możemy spróbować odtworzyć kluczowe wyzwania, przed którymi staną jego bohaterowie. To szerokie grono – od liderów, przez szeregowych posłów, aktywistów i wreszcie wyborców – ma zróżnicowane motywacje. Ich zrozumienie wymaga najpierw przypomnienia doświadczeń z wcześniejszych sezonów oraz reguł gry, wokół której kręci się cały serial. Na tej podstawie można wysnuć wniosek, że dążenie ku horyzontom jedności może zaprowadzić w jakieś inne miejsce, niż się chciało. Takie, z którego może być trudno ruszyć dalej.

Sukcesy i porażki

Polityczne jednoczenie i rozczłonkowywanie to stały wątek naszej polityki od 33 lat. Nie jest tu Polska wyjątkiem – taka Francja, nie mówiąc już o Włoszech, chcąc nie chcąc, regularnie rekonfiguruje znaczącą część swojej sceny politycznej. Choć są kraje – od USA do Malty – gdzie przez dziesięciolecia ścierają się te same dwie partie, to grupa ta raczej maleje, niż rośnie.

W naszej polityce ciągle istotną rolę odgrywają ci, którzy byli bezpośrednimi świadkami pierwszej wielkiej unifikacji – powstania Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, potem zaś rozpadu tego obozu, widocznego w wynikach wyborów 1991 r. Młodszemu pokoleniu też miało co utkwić w pamięci. Spektrum obejmuje przypadki od trwałych sojuszy przez jednorazowe niepodważalne sukcesy, udane tratwy ratunkowe aż do falstartów i zupełnych porażek.

Listę dużych przedsięwzięć, całkiem udanych z punktu widzenia inicjatorów, zaczął Sojusz Lewicy Demokratycznej, zbudowany wokół Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, zwycięzca wyborów 1993 i 2001 r. (tu już poszerzony o Unię Pracy). Jeszcze większy był podwójny triumf Zjednoczonej Prawicy w 2015 i 2019 r., gdy po raz pierwszy nie trzeba było po wyborach zawierać koalicji między osobnymi sejmowymi klubami. Solidarna Polska i Porozumienie zachowały jednakowoż odrębność, co stało się źródłem narastających napięć i doprowadziło do straty większości, lecz przez ponad pięć lat udawało się ten układ utrzymać w ryzach.

Zwycięstwa PO w 2007 i 2011 r. oraz to skromne, które odniósł PiS w 2005 r., nie były poprzedzone wyjątkową „akcją zjednoczeniową”. Gdzieś na początku obu projektów było jednak łączenie sił przez rozłamowców z Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności oraz postsolidarnościowej drobnicy, lecz już potem obie strategie opierały się na budowaniu spójnej organizacji, co najwyżej wzmacnianej indywidualnymi transferami. Być może przesądziło o tym niepowodzenie sejmikowej koalicji PO–PiS w samorządowych wyborach 2002 r. Nie spełniła ona pokładanych nadziei. Nawet jeśli współpraca w parlamencie w opozycji do rządu SLD–PSL układała się bardzo dobrze, to jednak elektoraty nie chciały się zsumować. Efektem było jednorazowe zdobycie przez Ligę Polskich Rodzin pozycji największej partii po prawej stronie i samodzielne starty sierot po AWS i UW. A w ogóle to nie we wszystkich województwach udało się taką koalicję zawiązać.

Ten przypadek zaliczyć trzeba do listy zupełnie nieudanych prób zjednoczenia. Znajdzie się na niej w towarzystwie Lewicy i Demokratów (LiD), czyli koalicji Sojuszu Lewicy Demokratycznej ze swoimi rozłamowcami i niedobitkami z UW, zawartej przed wyborami samorządowymi 2006 r. i zakończonej po wyborach 2007 r. Posłowie SLD posunęli się na listach, by zrobić miejsce dla polityków-koalicjantów, lecz wyborcy tych drugich woleli przenieść swoje poparcie na będącą na fali PO. Lista odtworzyła procentowe poparcie SLD z 2005 r., nawet przy zwiększonej frekwencji. Było to jednak zdecydowanie poniżej oczekiwań.

Politykom Sojuszu ubyło w klubie kolegów, choć nie tak bardzo, jak można się było spodziewać po kształcie list. Część odstąpionych sojusznikom miejsc nie dała mandatów, bo elektorat SLD wolał swoich posłów, nawet umieszczonych niżej na liście. Co jednak najważniejsze, sukces PO był tak duży, że pomimo odsunięcia PiS od władzy lewica pozostała w opozycji. Nie była do rządzenia potrzebna nowemu sojuszowi PO–PSL. Ten sojusz funkcjonował wyjątkowo zgodnie – nie tylko w Parlamencie Europejskim czy rządzie, lecz także w samorządach województw, gdzie wystawiany był na poważniejsze próby. Jednak aż do wyborów europejskich 2019 r. i startującej w nich Koalicji Europejskiej nikomu na poważnie nie przychodziło do głowy, by w oparciu o taką zgodną współpracę tworzyć jedną listę.

Inna matematyka

Zanim jednak nadszedł czas na jednoczenie opozycji w eurowyborach 2019 r., Polska była świadkiem innych nieudanych mariaży.

Po niepowodzeniu LiD jego patron Aleksander Kwaśniewski zaangażował się w tworzenie kolejnej lewicowej koalicji – Europa Plus – tym razem z Ruchem Palikota zastępującym SLD w roli ośrodka politycznej kondensacji drobnicy. Dołączyli doń kolejni prominentni rozłamowcy z obozu postkomunistycznego i upadłe gwiazdy w rodzaju byłego prezydenta Warszawy Pawła Piskorskiego czy Andrzeja Celińskiego. Start w wyborach europejskich zakończył się w 2014 r. 3,5-proc. wynikiem – daleko od progu wyborczego.

Pozycję lidera lewicy, utraconą trzy lata wcześniej na rzecz Janusza Palikota, odzyskało wtedy SLD–UP. Jednak jego wynik poniżej 10 proc. głosów był daleki od oczekiwań. Wydawało się, że słabnąca PO dawała lewicy szansę na upragnione wejście do koalicji rządowej. Zajęci kolejnymi przetasowaniami liderzy Zjednoczonej Lewicy nie byli jednak w stanie skontrować pojawienia się dwóch nowych konkurencyjnych inicjatyw – Nowoczesnej i Razem. Te dwie listy wraz ze Zjednoczoną Lewicą łącznie osiągnęły niemal taki sam wynik jak SLD i Palikot w 2011 r. Przy tym rozbicie głosów, w połączeniu z rejestracją jako koalicja, doprowadziło do tego, że tylko jedna z tych list otrzymała mandaty. Zyski z tego blamażu przypadły PiS.

Jednak i to nie było najbardziej spektakularną porażką zjednoczeniowego projektu. W 2007 r. Roman Giertych, Janusz Korwin-Mikke i Marek Jurek (jeszcze pół roku wcześniej marszałek Sejmu) połączyli swoje siły, próbując się wcisnąć na scenę zdominowaną przez PiS i PO. Wynik 1,3 proc. był niższy od tego, który miał sam Korwin dwa lata wcześniej w wyborach prezydenckich, i odpowiadał mniej niż jednej szóstej ówczesnego wyniku LPR. Jak wtedy podsumowywano, w polityce obowiązują nietypowe reguły matematyki – pół i pół daje razem zero.

Na tym tle los Koalicji Europejskiej w eurowyborach 2019 r. wyglądałby na umiarkowany sukces. Tylko oczekiwania były inne. Jak w przypadku każdej katastrofy splotły się tu różne przyczyny. Nikt nie kazał Grzegorzowi Schetynie okraszać list wszystkimi miejscowymi prominentami, których kariery przerwały afery bądź spektakularne porażki. Najczęściej jednak podnoszony jest argument, że to kolejne potwierdzenie reguły, wedle której nie wszystkie elektoraty się dodają. Z tym może nie byłoby tak źle, gdyby nie często pomijany „szczegół” – jednoczenie nie powiodło się już na wstępie. Razem wystartowało osobno, a Wiosna Roberta Biedronia podjęła kolejną próbę stworzenia „trzeciej siły”.

Siła wyszła z tego projektu Biedronia skromna, lecz łącznie z tymi, których od wspólnej listy opozycji odciągnęła ekipa Adriana Zandberga z Razem, oddane na nią głosy przesądziły o wyniku wyborczego wyścigu. Łączne poparcie Koalicji Europejskiej i dwóch oddzielnych list lewicy było większe niż to, co udało się zmobilizować PiS. Lecz w to się trzeba było wgłębić. Przekaz zdominował fakt, że PiS zajął pierwsze miejsce i o kilka ładnych punktów wyprzedził „zjednoczoną” opozycję. Do tego przekroczenie przez partię rządzącą granicy 45 proc. podziałało na konkurentów deprymująco.

Ludowcy najmocniej odczuli w eurokampanii trudności w łączeniu różnych – czasami przeciwstawnych – nurtów. Opcja pójścia osobno do kolejnych w tamtym roku wyborów – parlamentarnych – zasadniczo u nich zwyciężyła.

Główny pożytek z Biedronia dla lewicy był taki, że okazał się on katalizatorem połączenia sił przez SLD i Razem. Tak samo PSL był niezbędny, by PO miała ochotę na wspólne europejskie listy z lewicą. Po odejściu ludowców jako koniecznego elementu równowagi szerszego porozumienia z udziałem PO partii tej zostało tylko połączenie sił w kampanii wyborczej do Sejmu z Nowoczesną, wyraźnie już słabnącą.

Paradoksalnie, opozycja poszła do wyborów w październiku 2019 r. bardziej zintegrowana niż do majowych eurowyborów. Trzy listy tworzące jesienią „blok senacki” skupiły siły, które wiosną wystawiły cztery listy, wliczając w to Pawła Kukiza. Tym razem wszystkie trzy bezpiecznie przekroczyły próg, pod którym wiosną znalazły się aż dwie. Znów jednak dobry wynik PiS, przede wszystkim zaś szczęśliwe zdobycie przez niego większości, przyćmił całkiem korzystną zmianę.

W sumie każda z pięciu list, które dostały się do Sejmu, była listą koalicyjną, gdzie – na podstawie danych standardowo podawanych przez Państwową Komisję Wyborczą – doliczyć się można co najmniej trzech partii. Łącznie opozycji udało się zgrupować w trzy listy kandydatów kilkunastu partii i partyjek. Czy dałoby się je upchać na jednej liście? Jakie byłyby tego skutki?

Nie dowiemy się tego, lecz każdą z opozycyjnych list można na razie zaliczyć do przypadków pośrednich pomiędzy trwałym udanym sojuszem a zupełnym niepowodzeniem. Każdy z głównych szyldów – PO, SLD i PSL – wyszedł na tym trochę lepiej niż poprzednim razem. Choć oczywiście poniżej oczekiwań swoich zwolenników oraz wszystkich tych, dla których różnice programowo-tożsamościowe są nic nieznaczącymi niuansami wobec nieodpartej potrzeby odsunięcia PiS od władzy. Także z wcześniejszych doświadczeń możemy wskazać niejednoznaczne przypadki – w szczególności jednorazowe sukcesy, które jednak przyniosły żałosny koniec, gorszy od tego punktu, z którego startowano. Tak stało się w przypadku AWS i UW. Obie te dobrze się zapowiadające inicjatywy nie przetrwały pierwszego poważnego wirażu.

Nic dziwnego, że po tych wszystkich doświadczeniach uczucia względem jednoczenia nie są jednoznaczne. Wszyscy wiedzą, że to trudne i niepewne, nawet jeśli może prowadzić do sukcesu. Jednak warunkiem koniecznym sukcesu nie jest.

Czytaj więcej

Zawodowy boks wraca na Kubę. Gutierrez i Ramírez nie musieliby uciekać

Naciski i podchody

Ku połączeniu sił pcha partie system wyborczy. Formalnie – wbrew niektórym wyobrażeniom – nie chodzi tu o bonus za „zwycięstwo optyczne”, czyli zostanie największą partią. Bardziej spektakularne jest zagrożenie z drugiej strony – ryzyko spadnięcia pod próg wyborczy. Jeśli spojrzeć na ostatnich pięć wyborów, rozgrywanych według takich samych reguł, ostrzeżenie jest mocne. Siódma co do wielkości partia spadała pod próg zawsze. Szósta – w większości przypadków. Piąta tylko raz, ale jednak też. Wylądowanie pod progiem czwartej listy byłoby zaskoczeniem, choć w wyborach europejskich to się akurat ostatnio zdarzyło.

Mamy więc w miarę pewne cztery krzesła i jedno mocno chybotliwe. Szóste może się pojawić, lecz to prawdopodobne mniej niż bardziej. Tymczasem w dzisiejszych sondażach od okolic progu w górę krąży akurat sześć partii. Jak w weselnej zabawie dla kogoś krzesła zabraknie – z całkiem sporym prawdopodobieństwem, że nawet dla dwójki… Jednak najsilniejszym bodźcem jest nagroda integracyjna generowana przez system D’Hondta. Chodzi o to, że połączenie sił dwóch ugrupowań daje im dodatkowe mandaty. Jednak z zastrzeżeniem – tym więcej, im partie te są mniejsze. Każda partia zaś jest nagradzana za podział wśród konkurentów – tym bardziej, im jest większa. To zależność probabilistyczna, lecz przy 41 okręgach, w których odbywa się takie „losowanie”, nie sposób zakładać, że jej nie będzie.

Ten mechanizm silnie odpycha partie od progu – to ci najmniejsi mogą liczyć na bonus, który raczej na pewno przebije ewentualne straty z powodu niekompatybilności elektoratu. Lecz im bliżej do poparcia większości, tym zyski z integracji maleją.

Zachęta ku integracji jest więc mocna, lecz nie przemożna. To całkiem logiczne rozwiązanie. Niczego nie trzeba robić na siłę, jak w wyborach senackich. Tam wystawianie trzeciego kandydata jest najczystszej próby głupotą. Może skończyć się utratą przez opozycję mandatu w nawet najbezpieczniejszym okręgu. W sejmowych wyborach rzecz podlega kalkulacji.

Elementem tej kalkulacji jest mechanizm wewnętrznej konkurencji. Otwarta lista, na której wyborca musi wskazać upatrzonego kandydata, teoretycznie pozwala oddać równowagę pomiędzy partiami w ręce wyborców. Teoretycznie – bo w praktyce część wyborców nie rozgląda się specjalnie za konkretnym kandydatem, tylko głosuje na jedynkę. Kto trafi na to miejsce, nie ma jeszcze zagwarantowanego mandatu, lecz ma niepodważalny przywilej. Pozostali kandydaci są tego świadomi i robią wszystko, żeby ten przywilej mu zmniejszyć.

Szczegółowe analizy koalicyjnych list – czy to LiD w 2007 r., czy całej piątki z 2019 r. – mogłyby być dość uspokajające. W takiej wewnętrznej rywalizacji odchylenia od proporcjonalności nie są szczególnie duże. Lecz jednak są. W szczególności wszyscy pamiętają lekcję korzystania z niuansów systemu wyborczego, jakiej udzieliły swojemu „pryncypałowi” małe partie Zjednoczonej Prawicy. Dzięki przemyślanej strategii były w stanie ugrać w mandatach znacznie więcej, niż same do wspólnego wysiłku wniosły. To dzięki temu mogły w drugiej kadencji odgrywać rolę „języczka u wagi”.

Pospolite ruszenie

Zagrożenie wewnątrzkoalicyjnym cwaniactwem jest ubocznym skutkiem całego tego mechanizmu – patologicznej rywalizacji wewnętrznej tworzonej przez otwartą listę. Lecz mechanizm ten ma jeszcze jedną stronę, która ma wpływ na koalicyjne kalkulacje. Sukces każdej listy opiera się na wysiłkach setek „naganiaczy” – kandydatów z dalszych miejsc, którzy mają przyciągnąć do listy głosy lokalnych społeczności.

Zjawisko to ma marginalne znaczenie w dużych miastach. Ich mieszkańcy nie obawiają się wykluczenia, są mniej przywiązani do lokalnej wspólnoty i najchętniej głosują na kandydata znanego z mediów, najlepiej umieszczonego na czele listy. Dla mieszkańców mniejszych miast kolejność na liście ma znaczenie o tyle, że głosują na pierwszego od góry „swojaka” – kandydata, którego znają i w którym pokładają nadzieję na zdobycie reprezentanta, który nie zapomni o nich dzień po głosowaniu. Nadzieje te są złudne. Przytłaczająca większość takich kandydatów nawet nie ociera się o mandat. Lecz wespół w zespół dostarczają liście olbrzymią część głosów. Tym większą, im partia jest mniejsza i im mniej ma posłów, którzy są rozpoznawalni medialnie. Silny lokalny kandydat przesuwa równowagę na korzyść swojej partii. Brak takiego kandydata ją osłabia. Szczególną rolę odgrywają tu ci, którzy już są wyborcom znani – radni bądź tacy, którzy nimi chcieli w przeszłości zostać. Im więcej będzie opozycyjnych list, tym liczniejsze będzie takie pospolite ruszenie wspierające „zawodowców” – dotychczasowych posłów.

Na tym nie koniec. Międzypartyjna integracja zwiększy liczbę posłów na listach, tym samym nasilając konkurencję pomiędzy nimi. Zwiększy tym samym presję, by na listy nie wpuszczać nowych kandydatów z mocną pozycją. Rozgrywki przy układaniu list będą brutalniejsze, więcej będzie medialnych donosów i „łajnoburz” w mediach (anty)społecznościowych.

Tak przyłożone siły są silnym impulsem, by integracji opozycji nie doprowadzać do ekstremum – do jednej listy. Nie przez przypadek w żadnym porównywalnym z Polską kraju nie udało się doprowadzić do pełnej polaryzacji – dwóch ugrupowań skupiających całość istotnych politycznych zasobów. Nie znaczy to, że nic takiego nie może się zdarzyć. Komuś może się to udać. Jest to jednak bez wątpienia bardzo trudne. Wymaga nadzwyczajnych talentów, wysiłku woli i dobrych organizacyjnych pomysłów. Na razie niczego takiego nie widać choćby i na horyzoncie. Można byłoby się pocieszać, że w tym przypadku zmierzanie „o jeden most za daleko” nie jest aż takim problemem. Gdyby udało się zjednoczyć choćby trzy z czterech mainstreamowych sił, przyniosłoby to konkretne zyski bez szczególnego ryzyka. Realnym problemem jest jednak to, że każda z trzech mniejszych partii zyskałaby, gdyby to ona była tą, która została jako jedyna alternatywa dla duopolu. To gra jeszcze trudniejsza niż klasyczny dylemat więźnia lub dramat samotnego bohatera. Tu potrzeba dwóch bohaterów, którzy świadomie podejmą decyzję, by narazić się na podporządkowanie najsilniejszemu. Można się spodziewać, że łatwiej będzie znaleźć wspólny język z kimś o podobnym rozmiarze. Gdy jednak dwie z trzech mniejszych partii opozycji połączą swoje siły, postawią tę trzecią przed dylematem – dołączyć się do jednego z dwóch większych już ugrupowań, czy też spróbować iść samodzielnie. Ta ostatnia strategia będzie pewnie trudną do odparcia pokusą.

Czytaj więcej

Aga Viburno: Nie dziwmy się dzieciakom, że nie są w stanie znieść presji

Cztery – na pewno nie

Dlatego nie ma co się przywiązywać do wizji takiego, a nie innego, skonfigurowania opozycji. Zanim zapadną ostateczne decyzje, wiele się jeszcze wydarzy. Wojna w Ukrainie, inflacja, wewnątrzrządowe starcia, problem terminu wyborów samorządowych – każda z tych spraw z osobna może zmienić warunki gry. Wiadomo, że opozycja dla swojego dobra powinna unikać czterech list, już trochę mniej usilnie trzech. Natomiast jedna lista, choć możliwa, nie powinna stać się fetyszem.

Jarosław Flis

Socjolog, profesor w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ. Zajmuje się socjologią polityki i analizą procesów politycznych, zwłaszcza wyborów.

Serial „jednoczenie opozycji” startuje z kolejnym sezonem. Choć do momentu kulminacyjnego – wyborów – zostało zapewne jeszcze kilkanaście miesięcy, już dziś możemy spróbować odtworzyć kluczowe wyzwania, przed którymi staną jego bohaterowie. To szerokie grono – od liderów, przez szeregowych posłów, aktywistów i wreszcie wyborców – ma zróżnicowane motywacje. Ich zrozumienie wymaga najpierw przypomnienia doświadczeń z wcześniejszych sezonów oraz reguł gry, wokół której kręci się cały serial. Na tej podstawie można wysnuć wniosek, że dążenie ku horyzontom jedności może zaprowadzić w jakieś inne miejsce, niż się chciało. Takie, z którego może być trudno ruszyć dalej.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS