Nadia z Magdą poznały się przypadkiem. Wraz z mężem Aleksandrem i 96-letnią niewidomą matką Nadia uciekła na początku wojny z Kijowa. Dzięki pomocy spotkanych na granicy Polaków zamieszkali czasowo na warszawskiej Pradze-Południe w 12-piętrowym bloku z lat 70. Kiedy odpoczęli i podreperowali zdrowie w szpitalu, zaczęli oswajać się z nowym miejscem.
W Polsce są obecnie setki, jeśli nie tysiące ukraińskich rodzin. W ciągu sześciu tygodni rosyjskiej agresji przybyło do naszego kraju 2,5 miliona obywateli Ukrainy. Wielkanoc dla nich w tym roku będzie zupełnie inna niż planowali. W tym roku prawosławna Niedziela Wielkanocna wypada dokładnie w dwa miesiące od rosyjskiej inwazji.
Nadia przez wiele lat pracowała w telewizji. Ciekawa świata i ludzi, zauważyła u sąsiadów napis na drzwiach wejściowych C+M+B (Christus Mansionem Benedicat, „Niech Chrystus błogosławi temu domowi"). – Myślałam, że to jakiś skrót po rosyjsku i z cichą nadzieją zapukałam – opowiada kobieta. Drzwi otworzyła Magda, 23-letnia studentka prawa. – To palec Boży skierował ich do mnie. Gdy wybuchła wojna mój brat wsiadł natychmiast w samochód i przejechał całą Ukrainę, żeby zabrać żonę wraz z krewnymi z Odessy do Polski. Jesteśmy patriotyczną rodziną, znamy bardzo dobrze historię naszego regionu i od razu wiedzieliśmy, że Rosjanie nie będą mieli żadnych skrupułów wobec ludności cywilnej. Bardzo się martwiliśmy. Na szczęście wrócili cali po pięciu dniach trudnej drogi i pobycie w szpitalu. Cały czas byłam w kontakcie z moim bratem i bratową, stąd w jakimś stopniu wiedziałam, co Nadia musi przeżywać. Nie zawahałam się ani chwili, aby im pomóc. To tak jak pomaga się bliskim. Nie myśli się wtedy, czy się musi, czy wypada. W głowie jest tylko jedna myśl: pomagam – relacjonuje Magda. Od tego momentu codziennie zaglądają do siebie, są również w stałym kontakcie telefonicznym. Mocno zżyły się ze sobą.
Polskie córki
Nadia z rodziną uwielbia gościć Magdę i jej narzeczonego. Każda wizyta zwykle rozpoczyna się od ciepłego posiłku. Potem jest czas na rozmowę przy herbacie lub kawie. Zdarza się nawet wino, gitara i wspólne przyśpiewki. – Powoli próbują się oswoić i być samodzielni. Na początku dużo płakali, teraz mniej. Chcę, aby poczuli się swojsko, że mają tutaj kogoś, ale widzę, że nie potrafią się odnaleźć. Nie chcą się przyzwyczaić do myśli, że zaczynają życie od nowa. Ich serce jest w porzuconym domu w Ukrainie, myślą tylko o powrocie – opowiada.
Nadia traktuje ją jak własną córkę, choć ta aktualnie studiuje w Portugalii. Kobieta ma jeszcze trzy inne przyszywane córki w Polsce: Nairę, Agatę i Joannę, wolontariuszki, które na co dzień im pomagają. Ich losy splotły się mocno. – Wszystko zaczęło się od zorganizowania pralki. Mieszkanie było wtedy kompletnie puste – mówi Joanna. Po chwili dodaje, że zawsze, kiedy robi większe zakupy, myśli o tym, co mogłoby się im przydać. Dziewczyny ustaliły, że co tydzień każda z nich sprawuje dyżur nad rodziną Nadii, ale w praktyce bywają u nich bardzo często, nawet kilka razy w tygodniu. Kupują też na bieżąco jedzenie, potrzebne rzeczy, wyposażenie domowe, pomagają również z formalnościami.