Małgorzata Terlikowska: Gdy prawimy kazania, zamykamy się na drugiego człowieka

Spróbujmy inaczej spojrzeć na relacje z bliskimi, zadbajmy o nie. To one będą nam dawały siłę, gdy przyjdzie nam walczyć o życie - mówi Małgorzata Terlikowska, etyczka, dziennikarka.

Aktualizacja: 16.04.2022 07:33 Publikacja: 15.04.2022 10:00

Małgorzata Terlikowska: Gdy prawimy kazania, zamykamy się na drugiego człowieka

Foto: Rzeczpospolita, Jerzy Dudek

Plus Minus: Obawiasz się, że to będzie rozmowa o Tomaszu?

Jeśli chcesz go o coś zapytać, to na pewno masz do niego numer telefonu. Ja nie chciałabym występować w charakterze rzecznika prasowego mojego męża.

Chciałbym zapytać o twoją perspektywę, ale ona naturalnie wiąże się z pewną zmianą, którą przeszedł Tomasz i o której już zdążył opowiedzieć. Ostatnio zajęliście się wspólnie kwestią przemocy seksualnej – Tomasz był w komisji powołanej przez dominikanów do zbadania sprawy Pawła M., ty napisałaś za to z Ewą Kusz książkę „Ja ci wierzę. O zapobieganiu przemocy seksualnej wobec dzieci i adekwatnej reakcji na przypadki wykorzystania".

I też robiłam redakcję oraz korektę raportu wspomnianej komisji. Pracujemy ze sobą w domu, spędzamy razem bardzo dużo czasu, ciągle rozmawiamy, więc rzeczywiście żyliśmy tą sprawą razem. I myślę, że nadal żyjemy. Gdy czytałam raport po kawałku, nie robił na mnie aż tak wielkiego wrażenia. Natomiast gdy przeczytałam go tak od deski do deski, to w pewnym momencie zwyczajnie pękłam i się popłakałam. Poczułam totalną bezsilność i ogromne rozczarowanie.

Bardzo bolesne było to, że w Kościele, który jest dla mnie miejscem bezpiecznym, w którym spotkałam wielu fantastycznych ludzi – i duchownych, i świeckich – mogło zdarzyć się coś takiego. Więcej, że zdarzyło się w to sytuacji, kiedy młode dziewczyny szukały w tym Kościele zrozumienia. Spotkały tam kogoś, kto je zachęcił do tego, by się przed nim otworzyły. Kto je wysłuchał, może pierwszy raz w życiu. Komu opowiedziały o bardzo intymnych sprawach, a ten ktoś w tak perfidny sposób je wykorzystał. Mój mąż reaguje w takich sytuacjach złością, ja reaguję płaczem.

I rzeczywiście ta sprawa, przez te całe tygodnie zajmowania się nią, weryfikowała mi w głowie pewne kwestie. Zaczęłam inaczej patrzeć na Kościół.

Ale przecież już wcześniej wyjaśnionych zostało wiele skandali seksualnych, także dotyczących wykorzystywania nieletnich, ukrywania tych faktów, a nawet zacierania śladów.

Tak, to niby nie było nic nowego, o tylu sprawach związanych z wykorzystaniem seksualnym w Kościele czytałam już wcześniej, ale ta sprawa była szczególna, bo byliśmy w nią osobiście bardzo mocno zaangażowani.

I świadectwa osób skrzywdzonych, i rozmowy ze znakomitymi ekspertami, którzy pracowali w komisji, której przewodniczył mój mąż, powoli mi uświadamiały, jak łatwo można wykorzystać sferę religijną, by zmanipulować drugiego człowieka. To żaden frazes, że my w twarzach tych wszystkich skrzywdzonych osób zobaczyliśmy Chrystusa – tak naprawdę było.

Do tego od zawsze słyszę w Kościele zdanie: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli". A nagle się przekonałam, że to wcale tak nie działa. Zderzyłam się z jakąś przedziwną rzeczywistością, w której nie jest zły ten, kto manipulował i wykorzystywał, ani ten, kto przez lata go krył, tylko zły jest ten, kto tę prawdę próbuje odkryć i o niej opowiedzieć. To jest naprawdę bardzo przykre doświadczenie, mogłam przekonać się o tej rzeczywistości na własnej skórze.

Jak konkretnie się o tym przekonałaś?

Pewna grupa osób, ludzi nam bliskich, nagle zapadła się pod ziemię. Uznali, że jesteśmy chyba gorsi niż Jerzy Urban i „Nie", skoro mówimy o tych sprawach otwarcie i domagamy się od Kościoła oczyszczenia. Dla nich to jest równoznaczne z atakowaniem Kościoła. Jest mi z tego powodu przykro, bo nawet nie próbowali dociec, o co nam chodzi, nie próbowali zrozumieć naszej perspektywy. Po prostu nagle zrobiło się pusto. I tego naprawdę nie rozumiem, i jest mi z tym, tak po ludzku, źle.

Czytaj więcej

Istota Bożego Narodzenia oczami intelektualistów

Odchodzicie z Kościoła?

To jest jakieś nieporozumienie, ale widzę takie pytania czy insynuacje w mediach społecznościowych. Nie, nie odchodzimy, nigdzie się nie wybieramy. Na szczęście mamy doświadczenie zupełnie innego Kościoła – i to nas chyba w tym wszystkim ratuje. Wcześniej udało nam się poznać Kościół z innej strony, nie tylko przez pryzmat skandali seksualnych czy rozpolitykowanych księży. Poznaliśmy Kościół współczujący, towarzyszący, słuchający, w którym udało nam się zbudować osobistą relację z Panem Jezusem. Nie ukrywam, to był proces, dojrzewanie na drodze wiary. Sama bardzo długo żyłam złudzeniem, że świat jest czarno-biały, po jednej stronie jesteśmy my, dobrzy, którzy walczymy o wartości, a po drugiej są źli, którzy są przeciwko nam. To mi jakoś porządkowało świat. Wystarczy sięgnąć po moje stare teksty, one były takie czarno-białe. Ale im jestem starsza, im mam starsze dzieci, im dłużej i bardziej świadomie jestem w Kościele, a także im więcej czytam, choćby ks. Krzysztofa Grzywocza, tym lepiej widzę, że to było strasznie naiwne myślenie. Ludzi nie da się tak łatwo podzielić na dobrych i złych. Człowiek jest dużo bardziej skomplikowany. Czasem postępuje tak, a nie inaczej, bo ktoś go skrzywdził, bo spotkał się ze złem, bo nie umie sobie tego zła wytłumaczyć...

...bo czegoś się boi...

...albo nie spotkał po prostu na swojej drodze nikogo, kto by mu pewne rzeczy wyjaśnił. Niesamowicie o tym napięciu między normą a człowiekiem pisał właśnie ks. Grzywocz: czy norma jest dla człowieka, czy człowiek dla normy? I wszystkie te różne doświadczenia, które nas spotkały, pokazują, że to nie jest wcale takie jednoznaczne, każda sytuacja jest inna, każda jest jednostkowa. Cały czas uczę się takiego patrzenia.

Kiedyś spytałam pewną siostrę zakonną prowadzącą dom samotnej matki, do którego trafiają przecież bardzo różne kobiety, czy ona jakoś je ocenia. Odpowiedziała mi, że nigdy tego nie robi, bo często życie tych kobiet jest tak bogate w bardzo trudne, traumatyczne wydarzenia, że można by na ich podstawie nakręcić niejeden film sensacyjny. Wiele z nas pewnie ma pokusę, by się z kimś takim skonfrontować i przekonać siebie samą, jaka to ja jestem świetna, idealna i żadnych błędów w życiu nie popełniłam. Tyle że to pułapka. Nikt z nas nie wie, jak by się zachował, jak by postępował, gdyby sam był w butach choćby wspomnianej mieszkanki domu samotnej matki. Łatwo się ocenia, nie mając za sobą jej doświadczenia, nie będąc ileś razy oszukaną, wykorzystaną, skrzywdzoną.

Czyli odnajdujesz w sobie nową wrażliwość?

Jeszcze parę lat temu, kiedy miałam bardzo małe dzieci, wydawało mi się, że życie jest bardzo proste, wystarczy przestrzegać pewnych norm, zasad, i będzie dobrze. Z czasem, pod wpływem wielu spotkań, lektur i rozmów, zrozumiałam, że muszę być bardziej wrażliwa na człowieka, muszę zmienić optykę, bo najważniejsze są relacje – z Bogiem, z drugim człowiekiem i z samym sobą. Nie chodzi oczywiście o to, by relatywizować moralność. Ale to też jest doświadczenie wspólnoty, w której jesteśmy z Tomaszem. Jej filarami są adoracja, współodczuwanie i ewangelizacja. Uczymy się patrzeć na drugiego człowieka jego oczami. Uczymy się tak rozmawiać, by nie traktować tego drugiego z wyższością, by nie moralizować, tylko po prostu mu towarzyszyć, być z nim.

Co pewnie łatwo powiedzieć, a trudniej zrobić.

Wiesz, ja kończyłam etykę, więc siłą rzeczy jest we mnie pewna tendencja do moralizowania. Łapię się na tym choćby w relacjach z własnymi dziećmi, ale nie tylko. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że pracuję nad sobą. Różne doświadczenia, te dobre, ale też i te trudne, uczą mnie innej optyki. To nie moralizowanie zmienia świat. Gdy zaczynamy prawić kazania, to zamykamy się na dialog, na drugiego człowieka.

Jak więc współodczuwać, towarzyszyć?

Przede wszystkim musimy nauczyć się tego drugiego człowieka słuchać, co jest coraz trudniejsze, bo już tak pozamykaliśmy się w swoich bańkach, że najchętniej byśmy rozmawiali tylko we własnym gronie i wyłącznie sobie potakiwali.

A jak zaczynasz rozmawiać z kimś spoza bańki, to słyszysz, żeś zdrajca. Kiedy damy sobie wzajemnie szansę, zawsze to będą wzbogacające spotkania. Mam np. znajomą, z którą dzieli mnie wiele: ja jestem osobą wierzącą, ona niewierzącą, ja mam piątkę dzieci, ona w ogóle ich nie ma, ja stoję na straży chrześcijańskich wartości, ona ma bardzo liberalne poglądy. Ale kiedy się spotykamy, to potrafimy znaleźć ileś wspólnych tematów, które nas łączą. Bo to nie jest tak, że z każdym, kto myśli inaczej, nie mamy o czym rozmawiać. Trzeba chociaż spróbować poszukać tych punktów stycznych.

Niestety, taki mechanizm działa po każdej ze stron debaty. Pamiętam, jak kiedyś zaprosiło mnie Radio TOK FM i mieliśmy rozmawiać na jakiś neutralny temat, z którym zmaga się każda matka. Drugą rozmówczynią miała być Patrycja Dołowy z Fundacji MaMa, ale ona odpisała redaktorce, że „z żoną Terlikowskiego rozmawiać nie będzie". A dziś widzę, że w tej naszej bańce, czyli tej, w której my funkcjonujemy – czy może funkcjonowaliśmy – ludzie też nie chcą rozmawiać, jeśli ktoś mówi rzeczy, których oni nie chcą słyszeć. Zanika w ogóle możliwość dialogu, jesteśmy tak przekonani, że tylko my znamy prawdę, że absolutnie zamykamy się na rozmowę.

Podobno człowiek wraz z wiekiem staje się bardziej konserwatywny, to ty chyba na odwrót.

Bez przesady, dalej jestem konserwatystką. Ktoś żartobliwe zauważył, że mówimy innym językiem pewnie dlatego, że dzieci nam dorastają. I jest w tym sporo prawdy. Dzieciaki też nas wychowują, wiele się od nich uczymy. One dorastają w zupełnie innej rzeczywistości niż my, oglądają seriale...

...czyli tę netfliksową homopropagandę?

Tak, tak (śmiech). Czasem zdarza się, że rzucę w domu jakieś głupie hasło – oczywiście bardziej w żartach – i córka wtedy mnie zdecydowanie przywołuje do porządku. Nasze dzieci żyją w takim, a nie innym świecie i muszą nauczyć się funkcjonować w tym społeczeństwie. Uczą nas więc wrażliwości na drugiego człowieka, nie chcą, żebyśmy patrzyli na ludzi wyłącznie przez pryzmat swoich własnych uprzedzeń, nie szufladkowali ich wyłącznie w kategoriach „dobry", „zły".

Ciekawe, czy to pokolenie będzie w stanie tej wrażliwości nauczyć Kościół – na razie raczej go w świątyniach nie widać.

Nie powiem, że spędza nam to sen z powiek, ale rzeczywiście jest to dla nas, rodziców, wyzwanie. Nasza najstarsza córka jest we wspólnocie, choć poglądy na temat wielu spraw w Kościele, wielu księży i ich kazań ma dość krytyczne, ale to bardzo dobrze, że potrafi zadawać pytania i dyskutować. A jak będą do tego podchodzić młodsze dzieci, gdy trochę podrosną, to zobaczymy. Liczymy się z także taką możliwością, że w jakimś momencie któreś dziecko nam powie, że nie wierzy, że się wypisuje z Kościoła. Obserwujemy ten proces u naszych przyjaciół i znajomych mocno zaangażowanych, wierzących. Patrzę na tę kwestię realistycznie, choć wiem, że byłoby to dla mnie bardzo, bardzo trudne.

Przygotowujesz sobie już jakąś przemowę albo chociaż wiesz, co powiesz dziecku, jak przyjdzie do ciebie z takim problemem?

Nie, nie mam żadnej gotowej odpowiedzi ani przemowy na tę okoliczność. Myślę, że raczej po prostu zapytam, co się stało. Chciałabym móc szczerze o tym z dzieckiem porozmawiać. Bo może to być presja rówieśników, że np. wszyscy z klasy się wypisują z religii, a w nastoletnim wieku nikt nie chce być inny, każdy potrzebuje akceptacji grupy. Ale może się też tak zdarzyć, że usłyszy coś, czego młody człowiek nie powinien usłyszeć w kościele i nie będzie mógł sobie z tym poradzić. Bardzo wiele odejść wynika z tego, że człowiek trafił na mało empatycznego czy słabo przygotowanego księdza albo usłyszał w kazaniu coś, przez co poczuł się wykluczony ze wspólnoty, a nie spotkał nikogo, kto mu pokazał, że Kościół to ogromne bogactwo, z którego można czerpać, które daje siłę i nadzieję.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: W każdym z nas jest potencjał zła

Dobrze, ale wychowując się w rodzinach zaangażowanych w różne wspólnoty, raczej dzieci poznają to bogactwo, a i tak często się odwracają od Kościoła.

Czasem jest tak, że rodzice są bardzo zaangażowani, poświęcają się całymi sobą, ciągle, a to jakaś ewangelizacja, a to rekolekcje czy inne ważne duchowo spotkanie – mija kolejny weekend i znów nie ma czasu dla dzieci. Niestety, są takie bardzo angażujące wspólnoty. Znam opowieści ludzi, którzy mieli takich rodziców i mimo że są dorośli, to mają żal o to, że mama czy tata mieli zawsze czas dla Kościoła, a brakowało go dla własnych dzieci. Czasem więc może to rodzić bunt czy żal, że Kościół zabrał im rodziców.

A jak mocno przekonywałabyś swoje dzieci, że warto pozostać w Kościele?

Bardzo bym chciała, by odnalazły w Kościele swoje miejsce. Moje myślenie raczej nie różni się od myślenia wielu innych rodziców, którzy kierują się w życiu chrześcijańskimi wartościami i chcą, by ich dzieci także te wartości realizowały w swoim życiu. Ale gdyby się to nie udało, chciałabym w sobie mieć taką dojrzałość, żebym potrafiła zaakceptować ich wybory. Żebym znalazła w sobie zgodę na to, że ich wybory mogą być inne niż moje. Żeby nie kusiło mnie, by zatrzaskiwać im drzwi przed nosem i mówić, że „nie tak was wychowałam". Dojrzałość polega na tym, by im towarzyszyć nawet wtedy, gdy pójdą drogą, której nie będę rozumiała. To jest na pewno bardzo trudne dla rodzica, bo jednak kształtujemy te dzieciaki od urodzenia, chcemy dla nich przecież dobrze, ale ostatecznie wychowujemy je do tego, by wyszły w świat i żyły na własny rachunek. Gdy rodzice nie potrafią pogodzić się z wyborami dzieci, dochodzi do prawdziwych dramatów, zrywania więzi. Wiem, że nie zbuduję relacji z dziećmi, jeśli nie będę potrafiła się pogodzić z tym, że one nie są mną, że same dokonują wyborów we własnym życiu i same biorą za nie odpowiedzialność. Dlatego tak ważna jest właśnie wrażliwość na drugiego człowieka, na jego potrzeby.

Ta wrażliwość przewija się nam przez całą rozmowę.

Albo powiedzmy inaczej: miłość. Założyciel naszej wspólnoty, Piotr Goursat, powiedział dwie kapitalne rzeczy, które bardzo otworzyły mi oczy i po przeczytaniu których zaczęłam weryfikować różne swoje postawy czy poglądy. „Świat, który z zimna szczęka zębami, potrzebuje świadectwa miłości, by się ogrzać". To jest zadanie dla mnie. Mam tę miłość dać tym, których Pan Bóg stawia na mojej drodze. A po drugie, Piotr powiedział, że w ostatnim dniu wszyscy będziemy sądzeni z miłości. Czyli nie z tego, jacy byliśmy fajni, jacy byliśmy zaangażowani w różne grupy w Kościele, jaką karierę zrobiliśmy, tylko po prostu z tego, czy potrafiliśmy kochać. Dla mnie to były rewolucyjne słowa, pokazujące, że można patrzeć na świat zupełnie inaczej, niż patrzyłam dotychczas. Być może to naiwne podejście, ale czuję, że to ma wielki sens.

A jak myślisz, czy to, jak wspaniale potrafiliśmy otworzyć nasze serca przed uciekającymi od bomb Ukraińcami, da nam samym jakąś nową perspektywę? Czy będziemy potrafili teraz inaczej spojrzeć sami na siebie, na własne problemy, na bliźnich?

Dokładnie 23 lutego, dzień przed atakiem Rosjan na Ukrainę, nagrywałam do mojej nowej książki rozmowę z pewnym ojcem dominikaninem. Skakaliśmy od dygresji do dygresji, ale nagle, zupełnie szczerze, powiedziałam mu, że to, czego wymaga od nas Kościół, jest bardzo trudne: przebaczać, i to nie siedem razy, a 77, kochać swoich nieprzyjaciół, nadstawiać drugi policzek, odpłacać dobrem za zło.

A on odpowiedział mi bardzo krótko: „Ale niech pani pomyśli, o ile piękniejszy byłby świat, gdyby ludzie rzeczywiście kierowali się tą logiką". Trudno się nie zgodzić, że świat naprawdę byłby wtedy dużo lepszy.

Następnego dnia, gdy się obudziłam, a w zasadzie obudził nas telefon z redakcji męża, okazało się, że tuż obok wybuchła pełnowymiarowa wojna. Dziś prawie że na naszych oczach miasta są równane z ziemią, ludzie są torturowani, cywile mordowani z zimną krwią, a kobiety i dzieci w bestialski sposób gwałcone. To wszystko dzieje się w części świata, w której przez ostatnie dziesięciolecia powtarzaliśmy ciągle hasło: „Nigdy więcej". A te pierwotne instynkty, jak się okazuje, były jedynie uśpione. Znowu jesteśmy świadkami najgorszego zła. Wracając jednak do twojego pytania, rzeczywiście od końca lutego jesteśmy świadkami też czegoś przeciwnego. Wiele osób potrafiło zrezygnować ze swojego komfortu i często w małych mieszkaniach przyjęło zupełnie obcych ludzi. Inni rzucali wszystko i ruszyli na granicę, by być z tymi ludźmi, dać im wsparcie, ciepłą herbatę, zupę. Dzieciaki w szkołach robiły kanapki na lekcjach, a nauczyciele po pracy rozwozili je po dworcach, na które przyjeżdżali uciekający przed bombami ludzie. Przez kilka tygodni w mediach społecznościowych nie widziałam innych wpisów niż o potrzebie pomocy i chęci jej niesienia. Facebook zamienił się w jedno wielkie forum pomocowe. Zareagowaliśmy zgodnie z zasadami współodczuwania: bez słowa daliśmy jeść, ogrzać się, odpocząć – i nie ocenialiśmy, nie zakładaliśmy złych zamiarów.

Zatem czy w kontekście naszej rozmowy nie daje to pewnej nadziei? W końcu rozmawiamy na Wielkanoc...

Tak, to może napawać wielką nadzieją. Oczywiście, warto zastrzec, co zresztą wiele osób powtarza od samego początku, że to nie jest sprint, tylko maraton.

Ta pomoc będzie potrzebna jeszcze bardzo długo, w końcu nie wiemy, ile będzie trwała ta wojna. Ale to, ile dobra nagle się pojawiło w Polsce, było czymś wspaniałym. Dobra ze strony prywatnych ludzi, różnych organizacji, ale także ze strony Kościoła. Jednocześnie jednak, równolegle z tym dobrem, z tą chęcią pomocy, trzeba było skonfrontować się ze złem. Zresztą robimy to każdego dnia, czytając coraz bardziej brutalne opisy tego, co wyprawiają żołnierze rosyjscy w Ukrainie.

W ostatnich tygodniach wielokrotnie zastanawiałam się, jak czułabym się na miejscu tych ludzi. Jakie emocje by mną targały, gdybym miała dwadzieścia minut na spakowanie mojego życia do małej walizki? Jak to jest uciekać do obcego kraju? Jak to jest zostawić wszystko, na co się ciężko pracowało, co dawało poczucie bezpieczeństwa? Niesamowite wrażenie robiły na mnie zdjęcia „kijowskich madonn", kobiet karmiących w schronach, w metrze, rodzących w takich warunkach. My, kobiety, które mamy to doświadczenie, doskonale wiemy, jakie to musiało być trudne. Z czasem zaczęły docierać do nas informacje o tych wszystkich okropnościach z Buczy, Irpienia czy innych okupowanych przez wojska rosyjskie miast. Cały czas zastanawiam się, jak o tym wszystkim mówić dzieciom. Jak im to wyjaśnić. Czy na tym etapie to w ogóle jest możliwe?

Rozumiem, że to nie jest wątpliwość, którą rozstrzygasz raz na wieczność, tylko tego wyboru musisz dokonywać na nowo w zasadzie codziennie?

Bo codziennie mamy nowe wydarzenia, informacje o nich pojawiają się wszędzie – jak więc to wszystko wyjaśnić dzieciom? Zaczęliśmy od rozmowy o Kościele. Świadomość tego, co się w nim dzieje, nie pozwala nam, wierzącym, przejść obojętnie obok trudnych spraw. Jeśli zależy nam na dobru Kościoła, to musimy się z tymi trudnymi sprawami zmierzyć, musimy je rozliczyć. To samo dzieje się przecież w przypadku każdej przemocy: jeśli jesteś człowiekiem kierującym się wskazaniami Ewangelii, to nie przejdziesz do porządku dziennego nad tym, że ktoś krzywdzi bezbronnych ludzi, już nie mówiąc o tym, że krzywdzi bezbronne kobiety i dzieci. Możliwe, że zetknięcie się z tak koszmarnym okrucieństwem i złem, jakie codziennie dokonuje się za naszą wschodnią granicą, jakoś nas uwrażliwi. A już na pewno zmienimy się choćby przez to, że zostało całkowicie zburzone nasze poczucie bezpieczeństwa – to oparte na złudzeniu, że takie potworności w naszej części świata już się nie powtórzą.

Zaczniemy jakoś inaczej patrzeć na siebie nawzajem?

Myślę, że może inaczej spojrzymy na relacje z bliskimi. Świadomość tego, że nas też przecież może coś takiego spotkać, powinna dać nam lepszą perspektywę. Spróbujmy więc dziś inaczej spojrzeć na relacje, zadbajmy o nie. To one będą nam dawały siłę, gdy przyjdzie nam walczyć o życie.

W trudnej sytuacji największą nadzieję daje to, że mamy dla kogo żyć, mamy do kogo wrócić, że po prostu jesteśmy komuś potrzebni.

Widzisz, mało tej nadziei wysupłaliśmy. I wcale się nie dziwię, ale to pokazuje tylko, że czeka nas trudna Wielkanoc.

Na pewno będzie inna, ale w ostatnich latach przecież nie pierwsza nietypowa. Dwa lata temu, podczas premierowych pandemicznych świąt, kiedy były zamknięte kościoły i przeżywaliśmy Triduum Paschalne w domu, to również trudno było wykrzesać z siebie radość i nadzieję. Ta Wielkanoc będzie jeszcze inna, szczególnie że wielu z nas wciąż gości uchodźców z Ukrainy w swoich domach czy w jakiś inny sposób się nimi opiekuje. Będą to więc święta przeżywane w szczególnym gronie, ale też ze świadomością, że ciągle są mordowani ludzie tak niedaleko nas. To na pewno wpłynie na charakter naszego świętowania.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Równoległa bitwa o prawosławie

Usłyszymy: „Chrystus zmartwychwstał" – powinniśmy się radować, a tu wokół tyle smutku...

Ks. Krzysztof Grzywocz pisał, że Wielki Piątek, czyli śmierć i cierpienie, na szczęście nie jest ostatnim słowem. Chrześcijanin ma coś jeszcze, ma nadzieję, że będzie inaczej. I wierzy w to, że jednak grób jest pusty. Mnie ta myśl ratowała w bardzo różnych sytuacjach. Trudno to, oczywiście, porównywać z wojną, ale patrząc na nasze różne kryzysy, czy to w małżeństwie, czy w relacjach z dziećmi, to też miałam wrażenie, że siedzę w grobie i nawet nie chcę dostrzec gdzieś w oddali tlącego się promyka nadziei. W obecnej sytuacji jesteśmy bezradni, nie mamy na nic wpływu, nic od nas nie zależy i ta totalna bezsilność może człowieka dobić, mnie na pewno bardzo przygnębia. Jasne, możemy pomóc uchodźcom, ale wojny nie zakończymy. Ta bezradność mocno tę potrzebną nam dziś nadzieję podkopuje, ale nie wolno nam przestać jej wypatrywać, przestać wierzyć, że dobro zawsze zwycięża nad złem.

Pamiętam, że bardzo długo chodziło za mną jedno nietypowe kazanie, nietypowe może ze względu na okoliczności. Zaraz po porannej mszy w dzień powszedni miał być pogrzeb, więc pan kościelny wcześniej wystawił katafalk. Ksiądz czytał Ewangelię, fragment niezwiązany wcale ze śmiercią, ale okoliczności jakoś tak go natchnęły, że potem nagle spojrzał na ten pusty katafalk i powiedział: „No tak, życie wieczne – wszyscy niby wierzymy, że to będzie to lepsze życie, ale jednocześnie w nas, ludziach, jest jakiś taki ogromny lęk i strach przed śmiercią, przed tym, że trzeba zostawić to życie doczesne". To jest pytanie, które sama sobie stawiam: na ile wierzę, że czeka nas jednak to lepsze życie? Na ile wierzę, że dobro w końcu zwycięży? Na ile wierzę, że ten świat może być lepszy i piękniejszy?

Małgorzata Terlikowska (ur. 1976 r.)

Jest etyczką, redaktorką i dziennikarką. Autorka zbioru rozmów z siostrami zakonnymi „Dzięki Bogu jestem zakonnicą", wywiadu rzeki z ks. Tomaszem Kancelarczykiem „Chodzi mi o życie" i rozmowy z Ewą Kusz „Ja ci wierzę. O zapobieganiu przemocy seksualnej wobec dzieci i adekwatnej reakcji na przypadki wykorzystywania". Żona Tomasza, mama pięciorga dzieci

Plus Minus: Obawiasz się, że to będzie rozmowa o Tomaszu?

Jeśli chcesz go o coś zapytać, to na pewno masz do niego numer telefonu. Ja nie chciałabym występować w charakterze rzecznika prasowego mojego męża.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi