Przygotowujesz sobie już jakąś przemowę albo chociaż wiesz, co powiesz dziecku, jak przyjdzie do ciebie z takim problemem?
Nie, nie mam żadnej gotowej odpowiedzi ani przemowy na tę okoliczność. Myślę, że raczej po prostu zapytam, co się stało. Chciałabym móc szczerze o tym z dzieckiem porozmawiać. Bo może to być presja rówieśników, że np. wszyscy z klasy się wypisują z religii, a w nastoletnim wieku nikt nie chce być inny, każdy potrzebuje akceptacji grupy. Ale może się też tak zdarzyć, że usłyszy coś, czego młody człowiek nie powinien usłyszeć w kościele i nie będzie mógł sobie z tym poradzić. Bardzo wiele odejść wynika z tego, że człowiek trafił na mało empatycznego czy słabo przygotowanego księdza albo usłyszał w kazaniu coś, przez co poczuł się wykluczony ze wspólnoty, a nie spotkał nikogo, kto mu pokazał, że Kościół to ogromne bogactwo, z którego można czerpać, które daje siłę i nadzieję.
Tomasz P. Terlikowski: W każdym z nas jest potencjał zła
Obrazów z Buczy czy Irpienia nie da się tak po prostu zapomnieć. Trudno też nie widzieć miłości i rozpaczy rodziców, którzy na ciałach swoich dzieci wypisują kontakt do rodziny, gdyby oni mieli zginąć. Jak nie wyć z wściekłości, gdy się o tym myśli?
Dobrze, ale wychowując się w rodzinach zaangażowanych w różne wspólnoty, raczej dzieci poznają to bogactwo, a i tak często się odwracają od Kościoła.
Czasem jest tak, że rodzice są bardzo zaangażowani, poświęcają się całymi sobą, ciągle, a to jakaś ewangelizacja, a to rekolekcje czy inne ważne duchowo spotkanie – mija kolejny weekend i znów nie ma czasu dla dzieci. Niestety, są takie bardzo angażujące wspólnoty. Znam opowieści ludzi, którzy mieli takich rodziców i mimo że są dorośli, to mają żal o to, że mama czy tata mieli zawsze czas dla Kościoła, a brakowało go dla własnych dzieci. Czasem więc może to rodzić bunt czy żal, że Kościół zabrał im rodziców.
A jak mocno przekonywałabyś swoje dzieci, że warto pozostać w Kościele?
Bardzo bym chciała, by odnalazły w Kościele swoje miejsce. Moje myślenie raczej nie różni się od myślenia wielu innych rodziców, którzy kierują się w życiu chrześcijańskimi wartościami i chcą, by ich dzieci także te wartości realizowały w swoim życiu. Ale gdyby się to nie udało, chciałabym w sobie mieć taką dojrzałość, żebym potrafiła zaakceptować ich wybory. Żebym znalazła w sobie zgodę na to, że ich wybory mogą być inne niż moje. Żeby nie kusiło mnie, by zatrzaskiwać im drzwi przed nosem i mówić, że „nie tak was wychowałam". Dojrzałość polega na tym, by im towarzyszyć nawet wtedy, gdy pójdą drogą, której nie będę rozumiała. To jest na pewno bardzo trudne dla rodzica, bo jednak kształtujemy te dzieciaki od urodzenia, chcemy dla nich przecież dobrze, ale ostatecznie wychowujemy je do tego, by wyszły w świat i żyły na własny rachunek. Gdy rodzice nie potrafią pogodzić się z wyborami dzieci, dochodzi do prawdziwych dramatów, zrywania więzi. Wiem, że nie zbuduję relacji z dziećmi, jeśli nie będę potrafiła się pogodzić z tym, że one nie są mną, że same dokonują wyborów we własnym życiu i same biorą za nie odpowiedzialność. Dlatego tak ważna jest właśnie wrażliwość na drugiego człowieka, na jego potrzeby.
Ta wrażliwość przewija się nam przez całą rozmowę.
Albo powiedzmy inaczej: miłość. Założyciel naszej wspólnoty, Piotr Goursat, powiedział dwie kapitalne rzeczy, które bardzo otworzyły mi oczy i po przeczytaniu których zaczęłam weryfikować różne swoje postawy czy poglądy. „Świat, który z zimna szczęka zębami, potrzebuje świadectwa miłości, by się ogrzać". To jest zadanie dla mnie. Mam tę miłość dać tym, których Pan Bóg stawia na mojej drodze. A po drugie, Piotr powiedział, że w ostatnim dniu wszyscy będziemy sądzeni z miłości. Czyli nie z tego, jacy byliśmy fajni, jacy byliśmy zaangażowani w różne grupy w Kościele, jaką karierę zrobiliśmy, tylko po prostu z tego, czy potrafiliśmy kochać. Dla mnie to były rewolucyjne słowa, pokazujące, że można patrzeć na świat zupełnie inaczej, niż patrzyłam dotychczas. Być może to naiwne podejście, ale czuję, że to ma wielki sens.
A jak myślisz, czy to, jak wspaniale potrafiliśmy otworzyć nasze serca przed uciekającymi od bomb Ukraińcami, da nam samym jakąś nową perspektywę? Czy będziemy potrafili teraz inaczej spojrzeć sami na siebie, na własne problemy, na bliźnich?
Dokładnie 23 lutego, dzień przed atakiem Rosjan na Ukrainę, nagrywałam do mojej nowej książki rozmowę z pewnym ojcem dominikaninem. Skakaliśmy od dygresji do dygresji, ale nagle, zupełnie szczerze, powiedziałam mu, że to, czego wymaga od nas Kościół, jest bardzo trudne: przebaczać, i to nie siedem razy, a 77, kochać swoich nieprzyjaciół, nadstawiać drugi policzek, odpłacać dobrem za zło.
A on odpowiedział mi bardzo krótko: „Ale niech pani pomyśli, o ile piękniejszy byłby świat, gdyby ludzie rzeczywiście kierowali się tą logiką". Trudno się nie zgodzić, że świat naprawdę byłby wtedy dużo lepszy.
Następnego dnia, gdy się obudziłam, a w zasadzie obudził nas telefon z redakcji męża, okazało się, że tuż obok wybuchła pełnowymiarowa wojna. Dziś prawie że na naszych oczach miasta są równane z ziemią, ludzie są torturowani, cywile mordowani z zimną krwią, a kobiety i dzieci w bestialski sposób gwałcone. To wszystko dzieje się w części świata, w której przez ostatnie dziesięciolecia powtarzaliśmy ciągle hasło: „Nigdy więcej". A te pierwotne instynkty, jak się okazuje, były jedynie uśpione. Znowu jesteśmy świadkami najgorszego zła. Wracając jednak do twojego pytania, rzeczywiście od końca lutego jesteśmy świadkami też czegoś przeciwnego. Wiele osób potrafiło zrezygnować ze swojego komfortu i często w małych mieszkaniach przyjęło zupełnie obcych ludzi. Inni rzucali wszystko i ruszyli na granicę, by być z tymi ludźmi, dać im wsparcie, ciepłą herbatę, zupę. Dzieciaki w szkołach robiły kanapki na lekcjach, a nauczyciele po pracy rozwozili je po dworcach, na które przyjeżdżali uciekający przed bombami ludzie. Przez kilka tygodni w mediach społecznościowych nie widziałam innych wpisów niż o potrzebie pomocy i chęci jej niesienia. Facebook zamienił się w jedno wielkie forum pomocowe. Zareagowaliśmy zgodnie z zasadami współodczuwania: bez słowa daliśmy jeść, ogrzać się, odpocząć – i nie ocenialiśmy, nie zakładaliśmy złych zamiarów.
Zatem czy w kontekście naszej rozmowy nie daje to pewnej nadziei? W końcu rozmawiamy na Wielkanoc...
Tak, to może napawać wielką nadzieją. Oczywiście, warto zastrzec, co zresztą wiele osób powtarza od samego początku, że to nie jest sprint, tylko maraton.
Ta pomoc będzie potrzebna jeszcze bardzo długo, w końcu nie wiemy, ile będzie trwała ta wojna. Ale to, ile dobra nagle się pojawiło w Polsce, było czymś wspaniałym. Dobra ze strony prywatnych ludzi, różnych organizacji, ale także ze strony Kościoła. Jednocześnie jednak, równolegle z tym dobrem, z tą chęcią pomocy, trzeba było skonfrontować się ze złem. Zresztą robimy to każdego dnia, czytając coraz bardziej brutalne opisy tego, co wyprawiają żołnierze rosyjscy w Ukrainie.
W ostatnich tygodniach wielokrotnie zastanawiałam się, jak czułabym się na miejscu tych ludzi. Jakie emocje by mną targały, gdybym miała dwadzieścia minut na spakowanie mojego życia do małej walizki? Jak to jest uciekać do obcego kraju? Jak to jest zostawić wszystko, na co się ciężko pracowało, co dawało poczucie bezpieczeństwa? Niesamowite wrażenie robiły na mnie zdjęcia „kijowskich madonn", kobiet karmiących w schronach, w metrze, rodzących w takich warunkach. My, kobiety, które mamy to doświadczenie, doskonale wiemy, jakie to musiało być trudne. Z czasem zaczęły docierać do nas informacje o tych wszystkich okropnościach z Buczy, Irpienia czy innych okupowanych przez wojska rosyjskie miast. Cały czas zastanawiam się, jak o tym wszystkim mówić dzieciom. Jak im to wyjaśnić. Czy na tym etapie to w ogóle jest możliwe?
Rozumiem, że to nie jest wątpliwość, którą rozstrzygasz raz na wieczność, tylko tego wyboru musisz dokonywać na nowo w zasadzie codziennie?
Bo codziennie mamy nowe wydarzenia, informacje o nich pojawiają się wszędzie – jak więc to wszystko wyjaśnić dzieciom? Zaczęliśmy od rozmowy o Kościele. Świadomość tego, co się w nim dzieje, nie pozwala nam, wierzącym, przejść obojętnie obok trudnych spraw. Jeśli zależy nam na dobru Kościoła, to musimy się z tymi trudnymi sprawami zmierzyć, musimy je rozliczyć. To samo dzieje się przecież w przypadku każdej przemocy: jeśli jesteś człowiekiem kierującym się wskazaniami Ewangelii, to nie przejdziesz do porządku dziennego nad tym, że ktoś krzywdzi bezbronnych ludzi, już nie mówiąc o tym, że krzywdzi bezbronne kobiety i dzieci. Możliwe, że zetknięcie się z tak koszmarnym okrucieństwem i złem, jakie codziennie dokonuje się za naszą wschodnią granicą, jakoś nas uwrażliwi. A już na pewno zmienimy się choćby przez to, że zostało całkowicie zburzone nasze poczucie bezpieczeństwa – to oparte na złudzeniu, że takie potworności w naszej części świata już się nie powtórzą.
Zaczniemy jakoś inaczej patrzeć na siebie nawzajem?
Myślę, że może inaczej spojrzymy na relacje z bliskimi. Świadomość tego, że nas też przecież może coś takiego spotkać, powinna dać nam lepszą perspektywę. Spróbujmy więc dziś inaczej spojrzeć na relacje, zadbajmy o nie. To one będą nam dawały siłę, gdy przyjdzie nam walczyć o życie.
W trudnej sytuacji największą nadzieję daje to, że mamy dla kogo żyć, mamy do kogo wrócić, że po prostu jesteśmy komuś potrzebni.
Widzisz, mało tej nadziei wysupłaliśmy. I wcale się nie dziwię, ale to pokazuje tylko, że czeka nas trudna Wielkanoc.
Na pewno będzie inna, ale w ostatnich latach przecież nie pierwsza nietypowa. Dwa lata temu, podczas premierowych pandemicznych świąt, kiedy były zamknięte kościoły i przeżywaliśmy Triduum Paschalne w domu, to również trudno było wykrzesać z siebie radość i nadzieję. Ta Wielkanoc będzie jeszcze inna, szczególnie że wielu z nas wciąż gości uchodźców z Ukrainy w swoich domach czy w jakiś inny sposób się nimi opiekuje. Będą to więc święta przeżywane w szczególnym gronie, ale też ze świadomością, że ciągle są mordowani ludzie tak niedaleko nas. To na pewno wpłynie na charakter naszego świętowania.
Tomasz P. Terlikowski: Równoległa bitwa o prawosławie
Od samego początku było widać, że kwestia prawosławna jest rozgrywana w tej wojnie przede wszystkim przez stronę rosyjską. Już w orędziu zapowiadającym agresję na Ukrainę Władimir Putin wspominał o konieczności obrony wiernych patriarchatu moskiewskiego przed rzekomymi atakami „ukraińskich nacjonalistów". A Rosyjska Cerkiew Prawosławna z kwestii podziału w ukraińskim prawosławiu (na Prawosławną Cerkiew Ukrainy egzarchatu Konstantynopola i Ukraińską Cerkiew Prawosławną patriarchatu moskiewskiego) uczyniła niemalże główny temat swojego działania. Jednym z głównych elementów propagandowych dla wsparcia brutalnej agresji rosyjskiej była właśnie kwestia duchowych źródeł koniecznej jedności Ukrainy i Rosji.
Usłyszymy: „Chrystus zmartwychwstał" – powinniśmy się radować, a tu wokół tyle smutku...
Ks. Krzysztof Grzywocz pisał, że Wielki Piątek, czyli śmierć i cierpienie, na szczęście nie jest ostatnim słowem. Chrześcijanin ma coś jeszcze, ma nadzieję, że będzie inaczej. I wierzy w to, że jednak grób jest pusty. Mnie ta myśl ratowała w bardzo różnych sytuacjach. Trudno to, oczywiście, porównywać z wojną, ale patrząc na nasze różne kryzysy, czy to w małżeństwie, czy w relacjach z dziećmi, to też miałam wrażenie, że siedzę w grobie i nawet nie chcę dostrzec gdzieś w oddali tlącego się promyka nadziei. W obecnej sytuacji jesteśmy bezradni, nie mamy na nic wpływu, nic od nas nie zależy i ta totalna bezsilność może człowieka dobić, mnie na pewno bardzo przygnębia. Jasne, możemy pomóc uchodźcom, ale wojny nie zakończymy. Ta bezradność mocno tę potrzebną nam dziś nadzieję podkopuje, ale nie wolno nam przestać jej wypatrywać, przestać wierzyć, że dobro zawsze zwycięża nad złem.
Pamiętam, że bardzo długo chodziło za mną jedno nietypowe kazanie, nietypowe może ze względu na okoliczności. Zaraz po porannej mszy w dzień powszedni miał być pogrzeb, więc pan kościelny wcześniej wystawił katafalk. Ksiądz czytał Ewangelię, fragment niezwiązany wcale ze śmiercią, ale okoliczności jakoś tak go natchnęły, że potem nagle spojrzał na ten pusty katafalk i powiedział: „No tak, życie wieczne – wszyscy niby wierzymy, że to będzie to lepsze życie, ale jednocześnie w nas, ludziach, jest jakiś taki ogromny lęk i strach przed śmiercią, przed tym, że trzeba zostawić to życie doczesne". To jest pytanie, które sama sobie stawiam: na ile wierzę, że czeka nas jednak to lepsze życie? Na ile wierzę, że dobro w końcu zwycięży? Na ile wierzę, że ten świat może być lepszy i piękniejszy?
Małgorzata Terlikowska (ur. 1976 r.)
Jest etyczką, redaktorką i dziennikarką. Autorka zbioru rozmów z siostrami zakonnymi „Dzięki Bogu jestem zakonnicą", wywiadu rzeki z ks. Tomaszem Kancelarczykiem „Chodzi mi o życie" i rozmowy z Ewą Kusz „Ja ci wierzę. O zapobieganiu przemocy seksualnej wobec dzieci i adekwatnej reakcji na przypadki wykorzystywania". Żona Tomasza, mama pięciorga dzieci