„Jesteśmy wezwani, aby miłować każdego, bez wyjątku, ale miłować prześladowcę, nie oznacza przyzwolenia, aby nadal takim pozostawał czy żeby myślał, że to, co czyni, jest dopuszczalne. Przeciwnie, kochać go właściwie, to starać się na różne sposoby, by zaniechał ciemiężenia; to odebrać mu tę władzę, której nie potrafi używać, i która go oszpeca jako człowieka. Przebaczanie nie oznacza pozwalania na dalsze pogwałcanie godności własnej i innych, ani na to, by przestępca nadal wyrządzał krzywdę. Ten, kto doznaje niesprawiedliwości, musi zdecydowanie bronić swoich praw i praw swojej rodziny, właśnie dlatego, że musi strzec tej godności, która została im dana, godności, którą miłuje Bóg. Jeśli przestępca wyrządził krzywdę mnie lub drogiej mi osobie, nikt nie zabrania mi domagać się sprawiedliwości i zatroszczyć się, aby ten ciemiężyciel – lub ktokolwiek inny – nie skrzywdził mnie ponownie, ani nie uczynił tej samej krzywdy innym" – podkreślał papież.
Niestety, jasnego uznania, że Ukraińcy prowadzą obecnie wojnę uprawnioną moralnie nie znajdziemy w nauczaniu papieskim, przynajmniej w tym skierowanym do wszystkich. Papież miał wprawdzie powiedzieć, że rozumie działania Ukraińców, ale to wiemy jedynie od prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, który referował swoją rozmowę z Franciszkiem. Jak się zdaje, publicznie takie słowa paść nie mogły, bo na tym etapie dyplomacja watykańska i sam papież przyjęli zupełnie odmienną perspektywę. I tak przypomnienia o konieczności sprawiedliwej kary dla agresora z ust kluczowych postaci w Watykanie słyszymy o konieczności „honorowego wyjścia dla wszystkich". „Wystarczy tylko dobra wola" – oznajmił sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej kard. Pietro Parolin. Nie chodzi o „pokonanie kogoś", ale właśnie o „honorowe rozwiązanie" – uzupełniał w wywiadzie dla amerykańskiej, katolickiej telewizji EWTN. „W dyplomacji mówimy o rozwiązaniu typu win-win, aby wszyscy byli zadowoleni" – przekonywał. Ani słowa zatem o odebraniu władzy, o sprawiedliwości, ani nawet o tym, kto tu jest winny.
U samego papieża brak wskazania agresora, a także powracająca troska o żołnierzy rosyjskich (i to także w sytuacji, gdy – jak w rozmowie z prawosławnym patriarchą Cyrylem – nie padło ani słowo troski o żołnierzy ukraińskich) uświadamiają, że w sprawie wojny w Ukrainie Franciszek nie jest wierny nawet własnemu nauczaniu; pomija je wygodnym milczeniem.
***
Na pytanie, dlaczego tak się dzieje, z ust pracowników watykańskiego biura prasowego pada odpowiedź, że taka jest tradycja Kościoła, a także jego linia dyplomatyczna, by nie zamykać sobie drogi do rozmów z żadną ze stron. Pierwszy argument z ust współpracowników papieża, który ze zmieniania zastanych tradycji i zwyczajów (a także od wieków niezmiennych elementów nauczania katolickiego) uczynił jeden ze znaków rozpoznawczych swojego pontyfikatu, brzmi niepoważnie. Jeśli Franciszek mógł uznać, że kara śmierci jest niemoralna (choć wszyscy jego poprzednicy nauczali, że nawet jeśli nie musi i nie powinna być ona wykonywana, to w sensie ścisłym jest w pewnych warunkach moralna), jeśli mógł – to już przykład z okresu wojny w Ukrainie – po raz pierwszy w historii nie tyle wezwać do siebie ambasadora Rosji, ile pójść do niego, to nie widać powodu, by miał nie zmienić „tradycji" (pomijam, na ile prawdziwy jest ten element argumentacji) niewskazywania odpowiedzialnych za wojnę. To, że coś działo się przez dziesięciolecia, nie oznacza jeszcze, że jest to dobre rozwiązanie.
Dłużej wypada zatrzymać się nad drugim elementem tego uzasadnienia, a mianowicie nad koniecznością zachowania relacji dyplomatycznych, co wykluczać ma jasne potępienia Rosji. Argument ten – i jest to bardzo delikatne określenie – jest słaby. Emmanuel Macron wciąż dzwoni do Władimira Putina częściej niż niejeden syn do matki, mimo że na początku tej wojny francuski prezydent jasno potępił Rosję. Oczywiste stanowisko prawne i moralne nie zamknęło zatem drogi do rozmów. Papież i jego sekretarz stanu, choć Rosji nie potępili, z Putinem nie rozmawiali. Nie widać żadnych korzyści z takiej linii watykańskiej. Ustępstw strony rosyjskiej brak, nawet obiecane rzekomo korytarze humanitarne, które załatwić miała Stolica Apostolska, nie zostały udostępnione. A jeśli kolejne spotkania online z szefem MSZ Rosji Siergiejem Ławrowem (kard. Parolina) czy z patriarchą Cyrylem (już samego papieża) komuś służą, to wyłącznie propagandzie rosyjskiej, która przekonuje, że działania Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, a nawet samej Rosji są omawiane z papieżem, a on sam wykazuje „zainteresowanie rosyjską perspektywą".
Nie wydaje się także, by strategia wobec tej wojny miała cokolwiek wspólnego z wizją geopolityki, jaką przedstawiał wcześniej Franciszek. Jak pisałem już o tym w „Plusie Minusie" czy w książce „Koniec Kościoła, jaki znacie", wizja ta opiera się na koncepcji świata wielobiegunowego. Stany Zjednoczone nie są już w niej ani jedynym, ani głównym gwarantem stabilności i pokoju, stąd wniosek, że Stolica Apostolska powinna prowadzić otwarty, wielostronny dialog z przedstawicielami kluczowych stolic (co oznacza poza Waszyngtonem także Moskwę, Pekin, Teheran czy stolice krajów arabskich). Tyle że w czasie tego konfliktu papieskiego dialogu z nikim poza Moskwą nie widać. Prezydentem Stanów Zjednoczonych jest katolik, ale nie doszło jeszcze do spotkania papieża z Joe Bidenem. A przecież, niezależnie od tego, jak krytycznie Franciszek myśli o polityce amerykańskiej w krajach latynoskich, teraz tylko w USA pokładać można nadzieje na zmuszenie Rosji do zakończenia wojny. Skuteczna dyplomacja musi więc rozmowy z Waszyngtonem prowadzić, a jeśli nie chce uchodzić za jednostronną, o nich informować. I co? I nic.