Jeśli ktoś chciał wierzyć, że rosyjska inwazja na Ukrainę schłodzi gorące głowy polityków, komentatorów i internetowych kibiców zwaśnionych obozów, to już nieraz w ostatnich dniach miał okazję wyzbyć się tych naiwnych, choć miłych złudzeń. Prawdziwa wojna nie sprawiła, że bywalcy partyjnych okopów dostrzegli groteskowość swoich pozycji. Plemienny konflikt wróci pewnie lada moment ze zdwojoną siłą. Nim to się jednak stanie, spróbujmy chociaż na chwilę się zatrzymać. Spójrzmy na doświadczenia minionych czterech tygodni i wyobraźmy sobie zasady, które mogłyby polską politykę i towarzyszącą jej debatę uczynić bardziej adekwatną do sytuacji, w której się znaleźliśmy. Oto dekalog symetrysty na poważne czasy.
Czytaj więcej
Polacy masowo uwierzyli, że są klasą średnią. Programem 500+ PiS przyniósł swoim wyborcom wolność – finansową, kulturowo-polityczną, ale też wyborczą. Dziś, będąc lepiej sytuowanymi, są oni dużo bardziej krytyczni również wobec politycznych obietnic. W tym obietnic rządzących.
1. Dostrzegaj co dobre
Chyba najbardziej gorszącym doświadczeniem pierwszego miesiąca wojny jest trwający niemal od pierwszych dni wyścig we wzajemnych oskarżeniach o prorosyjskość. Początkowo tempo w nim narzucali głównie anonimowi partyjni „ultrasi" w mediach społecznościowych, ale dość szybko zaczęli ich doganiać zawodowi politycy i media obu obozów. Zjawisko to smuci co najmniej na trzech poziomach. Po pierwsze, bo naprawdę ostatnią rzeczą, którą powinniśmy robić w chwili realnego zagrożenia, jest wmawianie politycznym konkurentom „putinowskiego" dziecka w brzuch. Po drugie, bo co do zasady zarzuty te nie zdają testu konfrontacji z faktami. Oskarżenia o prorosyjskość nie są uzasadnione ani wobec polityków Prawa i Sprawiedliwości, ani Platformy Obywatelskiej. Po trzecie wreszcie – to doświadczenie o tyle absurdalne, że szybko zaprzęgło obie strony do osłabiania potencjału, którym jako wspólnota polityczna dysponujemy. Powinniśmy dziś raczej z dotychczasowych postaw polityków czynić oręż do przekonywania zachodnich partnerów do „niepartyjności", trafności i stabilności polskiego spojrzenia na Wschód.
Nasi politycy różnych obozów zarówno na imperialne zakusy putinowskiej Rosji, jak i znaczenie ukraińskiej niepodległości i potrzeby aktywnego jej wspierania w drodze na Zachód patrzyli co do zasady podobnie. Od pomarańczowej rewolucji 2004 r. Ukraina łączyła, a nie dzieliła klasę polityczną. Pierwszy Majdan był czasem proukraińskiego zaangażowania postkomunistycznego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Za pierwszych rządów PiS nie kto inny jak Radosław Sikorski wywoływał na Zachodzie konsternację, nazywając gazociąg Nord Stream „nowym paktem Ribbentrop-Mołotow". Mimo nabrzmiewających różnic i coraz ostrzejszej retoryki w czasie rosyjskiej agresji na Gruzję w 2008 r. rząd PO–PSL współpracował z prezydentem Lechem Kaczyńskim. „Rewolucja godności" to zaś moment, z którego obok obecności polskich polityków w Kijowie mogliśmy zapamiętać też symboliczne posiedzenie Sejmu, na którym wzajemnie oklaskiwali się Donald Tusk i Jarosław Kaczyński.
Oczywiście PiS i PO różniły się co do metod. Formacja Kaczyńskiego stawiała zawsze na jastrzębią politykę wobec Rosji i próbowała budować regionalne koalicje, licząc, że silna i zjednoczona w sprzeciwie wobec Putina Europa Środkowa i Wschodnia może być wiarygodnym i podmiotowym partnerem zachęcającym USA do bardziej zdecydowanej polityki. Platforma z kolei próbowała pływać z głównym nurtem, odczepić od Warszawy łatkę „stolicy rusofobii" i przekonywać europejskich partnerów z Francją, Niemcami i Brukselą na czele do opowiadania się za podmiotowym traktowaniem państw, które Rosja chciała postrzegać w najlepszym razie w kategoriach „bliskiej zagranicy". Efektem tego był choćby polsko-szwedzki projekt Partnerstwa Wschodniego.