Dziadostwo, dziaderstwo, demografia

Podobnie jak przed pięcioma laty tymczasowy ideowy sojusz z młodymi pomógł wynieść do władzy prawicę, tak i antydziaderskie przebudzenie w najbliższych wyborach może pomóc ją od niej odsunąć. Nie znaczy to jednak, że będzie ono miało charakter trwałego związania najmłodszych wyborców z agendą radykalnej lewicy, że trwale wesprze rządy przyszłego anty-PiS ani też że przerodzi się w podmiotową rewolucję pokoleniową.

Aktualizacja: 10.01.2021 06:55 Publikacja: 08.01.2021 00:01

Czy młodzież w swoim ogóle jest tak radykalna, jak ją malują liderki protestów po orzeczeniu Trybuna

Czy młodzież w swoim ogóle jest tak radykalna, jak ją malują liderki protestów po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego? Na zdjęciu wspólny protest środowisk LGBT i feministycznych w Warszawie, 29 października 2020 r.

Foto: Getty Images

Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, bo przeciwstawiło się dziadostwu liberalnych elit III RP i zyskało tym sympatię również najmłodszych wyborców. W efekcie to właśnie prawicowa partia stała się prekursorem polskiej wersji „OK boomer" – krytykowania w czambuł poprzedników niczym sfrustrowany nastolatek, który dotąd nie był dopuszczany do dorosłych zadań, a musi żyć w takim świecie, jaki urządzili mu starsi. Test z realnego przywództwa sprawił, że partia rządząca wiarygodność w punktowaniu dziadostwa straciła. Tym samym polityczną krytykę dziadostwa zastąpił hejt wobec reprezentujących establishmenty obojga plemion dziadersów. Choć poniekąd celnie punktuje przypadłości starszego pokolenia polskich elit, to na dziś do żadnej politycznej rewolucji młodych nie doprowadzi.




Nieudana rewolucja

Polityczna aktywizacja młodych Polaków w czasie Strajku Kobiet. Radykalne środki wyrazu ujawnione w czasie jego październikowego wybuchu z „ośmioma gwiazdkami" na czele. Kolejne sondaże potwierdzające daleką niechęć najmłodszych wyborców do rządzących. Coraz powszechniejsza diagnoza „pokoleniowego" przyspieszenia procesów sekularyzacyjnych. Wreszcie – publicystyczne zachwyty nad buntem przeciw „dziadersom". Splot tych czynników prowadzi wielu do stawiania tez o politycznej rewolucji, którą może nam zgotować młode pokolenie.

Jednak komentatorzy przekonani o nieuchronności głębokiej zmiany społecznej, kulturowej i politycznej oraz nakładania się jej na podziały pokoleniowe zdają się abstrahować od faktu, że jeszcze pięć lat temu, dyskutując o poglądach młodych Polaków, mogliśmy mówić raczej o konserwatywnej kontrrewolucji w ich postawach. Trzy lata temu zaś głównym zmartwieniem antypisowskiej opozycji była obojętność młodych na zagrożenia diagnozowane przez krytyków „pełzającego reżimu". By odpowiedzieć, czy czeka nas polityczne ścinanie głów dziadersów, musimy bliżej przyjrzeć się bagatelizowanej dziś historii nastrojów młodych Polaków w ostatnich latach.

Na początku 2017 r., zaledwie po roku od swojego narodzenia, upadała pierwsza nadzieja na obywatelski zryw, który naprawi błąd w demokratycznym matriksie III RP, jakim było wyborcze zwycięstwo prawicy. To właśnie wówczas w obliczu kolejnych medialnych doniesień na temat nieprawidłowości finansowych upadał Mateusz Kijowski. Do ustąpienia ze stanowiska szefa KOD wzywał go już nawet zarząd organizacji, któremu przewodniczył.

Wspominam ten moment, bo dokładnie wtedy miałem szansę zobaczyć i wysłuchać niedoszłych demokratycznych rewolucjonistów z bliska. Żoliborski oddział KOD zaprosił mnie, wraz z kilkoma innymi reprezentantami „młodego pokolenia", do rozmowy na temat... dlaczego na manifestacjach antyrządowych nie ma naszych równolatków. To właśnie pokoleniowe niedopasowanie ówczesnej narracji ulicznych „obrońców demokracji" do emocji, języka i percepcji polskich problemów wśród nasto-, 20- i 30-latków było chyba drugim, obok kłopotów przewodniczącego, gwoździem do trumny kodziarskiego zrywu.

Symboliczny był to widok. W eleganckich podziemiach fortecy w parku Żeromskiego, w samym sercu inteligenckiego, karykaturalnie wręcz elitarnego Żoliborza, w sali z profesjonalną obsługą światła i znakomitym oświetleniem, zebrało się blisko 100 osób w wieku naszych dyskutantów, rodziców. Na oko dominowali sześćdziesięcioparolatkowie.

Doświadczali wówczas symbolicznego splecenia swoich losów z tymi przedstawicielami swojego pokolenia, którym w III RP poszło nieco gorzej. W eleganckim, elitarnym wnętrzu krzyczeli w kierunku sceny

ze wściekłością i irytacją, jaką widywałem wśród najbardziej zapalczywych uczestników analogicznych debat organizowanych kilka lat wcześniej przez wykluczonych jeszcze z głównego obiegu prawicowców. Mniej więcej w tym samym czasie wśród diagnoz opozycyjnych mędrców pojawiała się i ta, że „PiS wygrało,

bo myśmy w przeciwieństwie do nich nie zbudowali sobie przez te osiem lat swoich Klubów Gazety Polskiej". Spojrzenie na salę rozwiewało wątpliwości

– szybko nadrobiono to zapóźnienie. Różnica była taka, że w uzupełnieniu do żałobno-patriotycznej emblematyki ludu pisowskiego, okraszanej też czasem kiepskim politycznym żartem rodem z okładki „Tygodnika Angora", wśród przedstawicieli ludu kodziarskiego mogliśmy jeszcze zaobserwować unijne flagi.

Z resztą dyskutantów więcej mnie w sumie dzieliło, niż łączyło. Jako krytycznego wobec Zjednoczonej Prawicy „młodego konserwatystę" zaproszono mnie do dyskusji z dwiema aktywistkami Partii Razem i przedstawicielem katolewicy. Tyle że przez ponad dwie godziny dyskusji z ideowymi oponentami nie udało nam się znaleźć między sobą chyba jednego punktu różnicy. Bo prawdziwy spór kreślił się na linii dyskutujący–publiczność.

Odpowiadając na oczekiwania organizatorów, szczerze tłumaczyliśmy, dlaczego nas i naszych równolatków nie ma na manifestacjach KOD. Odpowiedź była dla słuchaczy, poczuwających się chyba do roli matek i ojców polskiej wolności, bolesna i trudna do zaakceptowania. Pokolenie jej dzieci nie broniło z nimi dorobku III RP, bo więcej widziało w tym dorobku porażek niż rzeczy do obrony. Opowieści o wykluczeniu mas Polaków z dobrodziejstw awansu transformacji ustrojowej, narzekanie na sądy ślepe na jedno oko, krytyka tekturowych instytucji – każdy z tych wątków podnosił tylko napięcie między dyskutującymi a salą. A przecież

w gronie zaproszonych panelistów łączyło nas tylko jedno. Diagnoza dziadowskiego państwa opanowanego przez elity głuche na problemy tych, którym poszło nieco gorzej, i zirytowane na opinie tych, którym coś się nie podoba. Ta sama diagnoza, która w 2015 r. doprowadziła do samodzielnych rządów PiS.

Pogonili dziadersów

Banałem, choć z racji upływu czasu wymagającym już przypominania, jest stwierdzenie, że PiS doszło do władzy właśnie na fali szerszego niż wcześniej zmęczenia niedoskonałościami III RP. Obśmiewana hiperbola państwa w ruinie trafiała do wyobraźni zmęczonych rządami Platformy Obywatelskiej wyborców lepiej niż perspektywa ciepłej wody w kranie. Rzeszy dużo szerszej, niż wcześniejsi krytycy transformacji, Polska zaczęła się jawić państwem silnym wobec słabych i słabym wobec silnych. Kartonowym i niesprawiedliwym.

Co jeszcze ważniejsze, dziadowskie państwo było coraz powszechniej oceniane jako rządzone przez dziadowskie elity, które w poważaniu mają większość obywateli. Lekceważący stosunek do obywatelskich zrywów, symbolizowany przez zmielone wnioski pod referendami w sprawie cofnięcia obniżenia wieku emerytalnego

i wprowadzenia obowiązku szkolnego dla sześciolatków, był jedną z praprzyczyn trwającej od sześciu lat politycznej zmiany. „Słuchamy ludzi" odmieniane przez Beatę Szydło przez wszystkie przypadki okazywało się najlepszą odpowiedzią na ówczesne oczekiwania i zniecierpliwienie. Również wśród najmłodszych wyborców.

To partia Jarosława Kaczyńskiego zagospodarowała narastającą społeczną frustrację, która zaczęła przekraczać pokoleniowe podziały. Różne oblicza „marzenia

o wstawaniu z kolan" połączyły elektoraty, które dotąd nie miały punktów stycznych. U progu „dobrej zmiany" przeanalizowałem dziesiątki badań CBOS pod kątem pokoleniowych preferencji. Okazało się, że w niemal wszystkich pytaniach pozwalających nakreślić granice politycznej wyobraźni powstał nieoczekiwany sojusz dziadków z wnukami. Najczęściej polityczne odpowiedzi utożsamiane stereotypowo z polską wersją konserwatyzmu, wyjąwszy kwestie socjalno-rynkowe, łączyły grupy najmłodszych (18–24) i najstarszych (65+) ankietowanych. Po kilku latach możemy powiedzieć już

z pewnością, że nie była to żadna prawicowa kontrrewolucja młodych. Po prostu przedstawiciele prawej strony sceny politycznej – nie tylko PiS, ale też Paweł Kukiz i ocierająca się wtedy o próg wyborczy ówczesna formacja Janusza Korwin-Mikkego – zagospodarowali w połowie minionej dekady bunt i wkurzenie młodych. Poglądy były tu drugorzędne.

Przypomnijmy, że nie umknęło to wówczas uwadze liderów lewicowo-liberalnych, opuszczających wówczas parnas, monopolistów w zakresie dystrybuowania szacunku. „Nie oddajmy Polski gówniarzom" – wypowiedziane przez Adama Michnika na gali Konfederacji Pracodawców Lewiatan, na kilka dni przed zwycięstwem Andrzeja Dudy nad Bronisławem Komorowskim, to pewnie najbardziej dobitne streszczenie dziesiątek komentarzy, które wypowiadali cieszący się dotąd dominującą pozycją politycy, naukowcy i dziennikarze. Dla partii Jarosława Kaczyńskiego każdy taki głos notabli III RP był cennym aktywem pozwalającym walczyć o sympatię dotychczas niedostępnego dla PiS elektoratu młodych.

Wystarczy nie kraść

Z przymrużeniem oka można powiedzieć: PiS jako pierwsze powiedziało w Polsce „OK boomer". To lekceważące odniesienie młodych do przedstawicieli pokolenia amerykańskiego boomu demograficznego zrobiło karierę internetowego mema jakoś

w początku 2019 r. Do Polski przywędrowało mniej więcej z rocznym opóźnieniem, ale dopiero w ostatnich miesiącach zyskało medialną popularność w całkiem zgrabnej językowej adaptacji. Amerykański boomer

w polskim wydaniu stał się „dziadersem". Jakkolwiek ma głównie feministyczną genezę („Słowo to powstało

w środowisku kobiet–ekspertek, które z dziadersami użerają się w mediach, na konferencjach i panelach dyskusyjnych" – wyjaśniała na łamach „Krytyki Politycznej" Kaja Puto), to chyba szybko przyjęło się jego szersze, przede wszystkim pokoleniowe i wprost analogiczne do zachodnich „boomerów", znaczenie.

Bunt przeciw boomerom i dziadersom ma nierozłączne cechy konfliktu pokoleniowego. Starzy od zarania narzekają na „tę dzisiejszą młodzież", a młodzież odpowiada zależnie od epoki wyśmiewaniem lub agresją. „Oni nie chcą dorosnąć; myślą, że utopijne ideały, które mają w młodości, w jakiś sposób przełożą się na dorosłość" – miał napisać w zdominowanej przez młodych aplikacji TikTok niezidentyfikowany, starszy użytkownik, który wywołał sławną, lekceważącą ripostę: „OK Boomer".

Ci młodsi, rzekomo bardziej empatyczni, okazują swoje lekceważenie boomerom, unieważniając ich często prawdziwe argumenty o tym, że w czasach ich wchodzenia w dorosłość pod pewnymi względami naprawdę mieli trudniej niż ich dzieci i wnuki. Choć oczywiście, jak w każdym przerysowaniu, i w tym jest trochę prawdy, bo przecież kryzys 2008 r. sprawił, że od dekady w dorosłość na Zachodzie wchodzi właśnie pokolenie, które jako pierwsze od dawna nie może mieć pewności, że będzie żyło tylko w bogatszym, wygodniejszym i bezpieczniejszym świecie.

To niezrozumienie różnych doświadczeń i oczekiwań – wobec polityki, państwa, rynku pracy, sposobu wchodzenia w dorosłe życie – jest zatem obustronne. „Skoro wam się prywatnie powiodło, to znaczy, że mieliście łatwiej; szkoda, że cudzym, naszym kosztem" – wydają mówić przedstawiciele pokoleń Y i Z uprzywilejowanym w ich opinii boomerom. „Z dobrobytu wam się w głowach poprzewracało" – odpowiadają dziadersi.

Paradoksalnie to właśnie polska prawica pięć lat temu mówiła liberałom to, co lewicująca amerykańska młodzież liberalnemu pokoleniu wyżu. „Odnieśliście sukcesy indywidualne w mediach, biznesie czy polityce, bo korzystaliście z uprzywilejowanej pozycji wejściowej wynikającej w uwikłań w poprzedni system albo pójścia na kompromisy z jego spadkobiercami" – zdawały się mówić pisowskie elity staremu establishmentowi u progu tzw. dobrej zmiany. „Zrobiliście to cudzym kosztem, a ostatecznie wasze państwo okazało się dziadowskie. My wam teraz pokażemy, że umiemy to zrobić lepiej. Wystarczy nie kraść!".

Jak brzmiała odpowiedź elit? „Nie macie pojęcia, o czym mówicie. Chcecie zniszczyć, co myśmy zbudowali. Przeżrecie i rozdacie nieodpowiedzialnej hołocie to, co myśmy osiągnęliśmy ciężką i uczciwą pracą. Możecie tak się bawić, ale w obliczu waszej bezmyślności wszyscy skończymy marnie" – tak można chyba streścić najkrócej odpowiedź tak politycznych, jak i kulturowych elit III RP wobec propozycji prawicy.

Czy to debata o programach demograficznych, polityce w Unii Europejskiej, ustroju sądów czy systemie szczepień przeciw Covid-19 – główna oś sporu „starych" i „nowych" polskich elit przebiega wciąż po tej samej linii. Linii sporu zbuntowanego nastolatka z niezadowolonym z wyborów dzieci rodzicem. Nic dziwnego, że dopóki „nowe" elity brzmiały w niej autentycznie, to zyskiwały sobie sympatię młodych. Przedstawiciele prawicy byli pewni, że poradzą sobie z wyzwaniami lepiej niż poprzednicy. Jednak przez pięć lat rzeczywistość zdążyła to już wielokrotnie negatywnie zweryfikować.

Test z realnego przywództwa

Z perspektywy czasu widać doskonale, że sojusz młodych z prawicą był wyłącznie przypadkowym towarzystwem drogi wynikającym z chęci zanegowania dorobku poprzedniego pokolenia – pokolenia rodziców w przypadku młodych i „pokolenia" dotychczas rządzących w wykonaniu PiS. Nie przyniósł długofalowej zmiany światopoglądowej – wprost przeciwnie. Wszystkie badania wskazują na to, że epizod rządów prawicy przyspieszył raczej odbicie ideowego wahadła. Aktualna pozostaje wątpliwość, czy to już trend trwały, czy znów tymczasowy.

Dlaczego tak się stało? Jeżeli źródłem przygodnego sojuszu młodych z partią Jarosława Kaczyńskiego była wspólna krytyczna ocena Polski przed PiS, to ocena Polski PiS jest powodem jego rozpadu. Z perspektywy partii rządzącej to bez wątpienia ogromna, niewykorzystana szansa. Pięć lat rządów nie przyniosło oferty, która mogłaby zerwać ze stereotypem „obciachowości" prawicy w sferze popkultury. To, co pociągało część młodych ku prawicy za rządów PO–PSL, jak choćby oddolny ruch upamiętnienia żołnierzy wyklętych, zastąpione zostało przez centralnie sterowaną patriotyczną popelinę. Zapowiedzi ministra Przemysława Czarnka dotyczące kontrrewolucji w programach edukacyjnych, biorąc pod uwagę naturalną przekorę młodych Polaków, raczej będą tylko pogłębiać tę defensywę prawicy.

Test z realnego przywództwa sprawił, że partia rządząca straciła wiarygodność w punktowaniu dziadostwa. Zmarnowała szansę, by udowodnić, że dla „dziadowskiego" państwa istnieje realna alternatywa. Wiele z diagnoz Jarosława Kaczyńskiego sprzed 2015 r. odnośnie do „systemu Tuska" doskonale nadaje się dziś do opisu patologii „dobrej zmiany". Skoro wymiana „jednych dziadów" na „drugich dziadów" nie przyniosła przełamania ułomności III RP, to wkurzonej młodzieży nie pozostało nic innego, jak przemienić swój bunt z systemowego na personalny. Wrogiem przestało być dziadostwo, a stało się dziaderstwo.



Pozorny sojusz

Choć po wyroku Trybunału Konstytucyjnego spełniło się marzenie opozycyjnych liderów politycznych i medialnych o buncie młodzieży przeciw PiS, to okazał się on mieć również dla nich groźne oblicze. „Dziadersom wydaje się, że »wyp...« to nie do nich. Że złość na ulicach dotyczy tylko polityków PiS-u" – pisała w pierwszych dniach protestów po wyroku TK we wspominanym już tekście Kaja Puto. Następnie

w gronie godnych zaliczenia do tej grupy wymieniła m.in. Andrzeja Zolla, Tomasza Grodzkiego, Andrzeja Rzeplińskiego czy Tomasza Lisa. Bunt przeciw dziadersom ma więc, poza oczywistym charakterem pokoleniowym, również swój zaskakujący dla wielu rys ideowy przekraczający wymarzone przez liberałów podziały. Liberalne elity, będąc w swojej opinii nad wyraz postępowe, przyjmowały za pewnik, że młodsi wyborcy, gdy tylko przejrzą na oczy i porzucą chwilowe otumanienie pisowską propagandą, będą ich naturalnym sojusznikiem. Tymczasem okazało się, że w oczach głównie lewicowych publicystek popularyzujących „antydziadersową" narrację nie tylko niespecjalnie się oni różnią od swoich pisowskich równolatków, ale i nie są żadnymi liberałami, ale taką samą uprzywilejowaną, szowinistyczną i marzącą o niezakłóconym korzystaniu z nienależnych przywilejów konserwą.

W efekcie w obronie „liberalnych dziadersów", choćby wspomnianego marszałka Senatu czy Waldemara Kuczyńskiego, poczuła się w obowiązku stanąć Agnieszka Holland. „Szczerze mówiąc, brutalność tego ataku

i bezwzględność potępienia były szokujące. (...) Rozumiejąc korzenie tej jakobińskiej albo raczej hunwenbijskiej postawy radykalnych zwolenników naszej rewolucji kulturalnej, nie mogę, rzecz jasna, się z tą jej formą identyfikować" – przyznała, bynajmniej nie uspokajając tym atmosfery.

Tymczasem już ponad rok temu, analizując popularność zwrotu „OK boomer" za oceanem, Dariusz Gawin celnie diagnozował, że w amerykańskich warunkach niesie on ze sobą ryzyka, których nadwiślańscy obrońcy demokracji oczekujący „przebudzenia" młodych widocznie nie przewidzieli.

„Widać wyraźnie, że pozorny sojusz przeciwko populizmowi zawarty pomiędzy liberałami a progresywną młodzieżą jest ufundowany na kruchych podstawach i że więcej obie strony dzieli, niż łączy. Kariera tytułowego zwrotu to kolejny symptom ewolucji zachodniej polityczności. Tak jak w przypadku przeciwstawiania interesów kobiet i mężczyzn, białych i innych ras, konflikt opisywany w kategoriach wieku także zmienia granice tego, co polityczne. Boomersi już nie są w tej opowieści starymi zrzędami, lecz warstwą uprzywilejowaną, która ukradła przyszłość młodym" – pisał na łamach „Teologii Politycznej" historyk idei.

Wahadło odbiło i... tyle

Podobnie jak przed pięcioma laty tymczasowy ideowy sojusz z młodymi pomógł wynieść do władzy prawicę, tak i antydziaderskie przebudzenie w najbliższych wyborach może pomóc ją od niej odsunąć. Nie znaczy to jednak, że będzie ono miało charakter trwałego związania najmłodszych wyborców z agendą radykalnej lewicy, że trwale wesprze rządy przyszłego anty-PiS ani też że przerodzi się w podmiotową rewolucję pokoleniową.

Po pierwsze, jakkolwiek pewnie wielu oceni to jako protekcjonalne spojrzenie na tzw. Strajk Kobiet, wybuch jesiennej wściekłości miał dużo szersze podłoże niż tylko niechęć do PiS-u i liberalizacja poglądów wobec aborcji. Na ulicach wylało się równolegle zmęczenie izolacją, trauma strachu przed pandemią, poczucie nieadekwatności narzuconych odgórnie zmian w prywatnym życiu młodych ludzi do zagrożenia, jakie ich dotyka. Już w maju badania CBOS wskazywały, że to właśnie najmłodsi Polacy najbardziej skarżą się na niedogodności związane z lockdownem.

Po drugie, musimy uświadomić sobie niejednolitość ideową protestujących. Według badań do najgorętszych zwolenników prowadzonych pod lewicowymi hasłami protestów należeli... wyborcy Konfederacji. Dlaczego? Ta formacja – choć współtworzona w 2019 r. przez dwoje antybohaterów jesiennych protestów, obrażanych wulgarnie w dziesiątkach transparentów, napisach na murach i okrzykach, czyli Kaję Godek i Krzysztofa Bosaka – po prostu ma radykalną nadreprezentację młodych wyborców.

Jakkolwiek zatem język protestów narzucany był przez radykałki z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet,

a medialną opowieść o nim snują publicystki „Krytyki Politycznej" czy polityczne liderki rodem z Partii Razem, to trudno założyć, że reprezentują w rzeczywistości uśrednione poglądy uczestników jesiennego poruszenia. Obstawiam – uciekam się do spekulacji,

bo badania prowadzono jedynie na sympatykach protestów, a nie ich faktycznych uczestnikach – że pomijając tradycyjnie dużą wśród młodych grupę politycznie niezdeklarowanych, to sondując uczestników marszu, znaleźlibyśmy porównywalne reprezentacje wyborców tak Lewicy, jak i ruchu Szymona Hołowni, Koalicji Obywatelskiej i Konfederacji. Trudno w takiej różnorodności wieszczyć zaczyn do politycznej rewolucji innej niż co najwyżej gremialne głosowanie przeciwko PiS w kolejnych wyborach.

Po trzecie wreszcie, trzeba przypomnieć, że głos młodych wyborców z przyczyn demograficznych znaczyć będzie coraz mniej. Osobiście w tej utracie znaczenia młodych jako grupy wyborców upatruję jednej

z przyczyn gwałtowności październikowych protestów. Mało kto pamięta dziś, że w wyborach prezydenckich latem tego roku mieliśmy do czynienia z bezprecedensową mobilizacją młodych. Ci wyborcy zwykle głosowali dużo rzadziej – różnica sięgała nawet 20 pkt proc.! – niż średnia społeczeństwa. Tymczasem wybierając

w 2020 r., najmłodsi Polacy zmobilizowali się tak samo, jak ich starsi rodacy. Frekwencja w tej grupie sięgała

67 proc. W pierwszej turze gremialnie oddawali głosy na Hołownię, Trzaskowskiego i Bosaka (warto zauważyć, że na Biedronia niespecjalnie), w drugiej – głównie przeciw Dudzie. Kto wygrał? No właśnie. Mobilizacja większa niż kiedykolwiek nie przyniosła politycznej zmiany. To z pewnością frustrujące doświadczenie, które musiało przełożyć się na jesienny wybuch rozczarowania i wściekłości – zwłaszcza wśród osób, dla których to były pierwsze świadome wybory. Tyle tylko, że takie są prawa demografii.

Z roku na rok głos młodych, choćby do urn zmobilizowało się i 80 proc. z nich, będzie miał coraz mniejsze znaczenie w stosunku do coraz bardziej przeważającej grupy wyborców najstarszych. Prawdziwy bunt przyjdzie wtedy, gdy któreś pokolenie młodych zrozumie, że w demokracji nie mają ze starszymi żadnych szans. Nie z powodu ich konserwatywnych poglądów, nadużywania przez nich władzy czy posiadania lepszej pozycji zawodowej,

ale z faktu ich nieodwracalnej liczebnej przewagi. Tyle tylko, że wtedy już wściekłość może skierować się nie przeciw dziadersom, a przeciw demokracji właśnie. 

Piotr Trudnowski jest prezesem Klubu Jagiellońskiego, republikańskiego, niepartyjnego stowarzyszenia łączącego społeczników, ekspertów, publicystów i naukowców młodego, pokolenia chcących działać razem na rzecz dobra wspólnego

Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, bo przeciwstawiło się dziadostwu liberalnych elit III RP i zyskało tym sympatię również najmłodszych wyborców. W efekcie to właśnie prawicowa partia stała się prekursorem polskiej wersji „OK boomer" – krytykowania w czambuł poprzedników niczym sfrustrowany nastolatek, który dotąd nie był dopuszczany do dorosłych zadań, a musi żyć w takim świecie, jaki urządzili mu starsi. Test z realnego przywództwa sprawił, że partia rządząca wiarygodność w punktowaniu dziadostwa straciła. Tym samym polityczną krytykę dziadostwa zastąpił hejt wobec reprezentujących establishmenty obojga plemion dziadersów. Choć poniekąd celnie punktuje przypadłości starszego pokolenia polskich elit, to na dziś do żadnej politycznej rewolucji młodych nie doprowadzi.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi