Jaki sylwester, taki cały rok
Zupełnie inna skala problemów pojawiła się w czasie II wojny światowej. Warto przytoczyć fragment jednego z najbardziej znanych dzienników tamtych czasów – „Dzienników czasu wojny" Zofii Nałkowskiej. Pisarka 31 grudnia 1940 r. notowała: „Ostatni dzień tego roku – tak wielkiej odmiany. Gdy rok poprzedni zatrząsnął światem, ten ostatni umocnił w nim i ustalił ten wstrząs. W pewnych dziedzinach wartości to, co się stało, jest nieodwracalne, jest nie do odrobienia. Tyle zgonów i taka rezygnacja. Jak po czarnej głowni biegają po niej płomyki nowego życia, nowej, zawziętej nadziei. Ale, jak czasu zeszłej wojny, nie są wysokiego gatunku, nie są czymś tak całkowicie przeciwstawnym, w istocie samej odmiennym, aby coś wreszcie określało się w nich i wyzwalało – choćby tylko ideologicznie, choćby w obrębie samej ambicji". Dodajmy, że ten wpis Nałkowskiej został popełniony właściwie na początku tragicznych zdarzeń.
Jeszcze smutniej wygląda wpis pisarki z 31 grudnia 1944 r.: „Wykręciła się już cała taśma najbardziej ponurych zdarzeń tego roku. Los tych, co żyją, odcięty jest już od losu tych, co pomarli. Przezwycięża się dość łatwo wstyd tak niepojętego uprzywilejowania i wciąż jeszcze przylega się do życia całą sobą, jak się tylko da. Historia znowu stoi w miejscu. Nie dzieje się nic poza zbrodnią i śmiercią. Strach jest jakby składową częścią powietrza. Ludzie obok, codzienni ludzie tego domu, snują się sennie, czekając. Mała załoga okrętu, który stoi w miejscu. Wieczorem słuchaliśmy Bacha, Strawińskiego i Verdiego ze szczątków mych połamanych płyt. Nawet z tym trudno było doczekać do dwunastej. Obrządek życzeń wzajemnych w tym niewiarygodnym gronie wypadł słabo i żenująco". Przenieśmy się w czasie mniej więcej o dekadę i oddajmy głos dobrym znajomym Nałkowskiej, czyli skamandrytom. Historycznie czas był nieco lepszy, ale nie zawsze przekładało się to na sylwestrowy nastrój. Jan Lechoń notował 31 grudnia 1953 r.: „Nic nie poradzę na to, że mam przesądy co do Sylwestra – że niby tak będzie przez cały rok. Dzisiaj jestem zachrypnięty, kaszlący – nie pójdę na żadne światowości – wcale nie chcę przełazić i przegadać jeszcze jednego roku. (...) Wcale nie jestem pewny, czy ten Nowy Rok nie będzie naprawdę szczęśliwy".
Niestety, z roku na rok było coraz smutniej. W sylwestra 1955 r. (ostatniego w swoim życiu) Lechoń tak opisywał swój stan: „Zdawało mi się, że jest o wiele lepiej niż wczoraj, bo wczoraj zdawało mi się, że nie może być gorzej. (...) Roku Nowy! Pozwól mi pracować, robić to co ważne i – parafrazując Mickiewicza – »nigdy nie zniżać lotu« – Amen!". Inny skamandryta, Jarosław Iwaszkiewicz, 31 grudnia 1957 r. (o godz. 22.30) pisał: „Kończy się rok. W moim »wierszu noworocznym« wydrukowanym w »Życiu Literackim« jest to pytanie stawiane przez starca i przez dziecko, to wieczne moje pytanie: »I to już wszystko?«. Otóż muszę powiedzieć, że kończący się rok zadał kłam temu tragicznemu pytaniu: dał mi nowe rzeczy. Niewątpliwie w tkaninie tego dziwnego roku odnalazły się jakieś nieznane dotychczas mi tony, nieznane uczucia czy nawet barwy".
Na trzeźwo trudno to przeżyć
Z czasu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej do najsłynniejszych noworocznych wspomnień należą te z „Dziennika 1954" Leopolda Tyrmanda. To właśnie 1 stycznia tytułowego roku zaczął pisać swój dziennik i jest to przykład wybitnie zrealizowanego postanowienia noworocznego. Wspominał, że jeszcze w Nowy Rok nocą, w kościele prosił „Boga o pomoc w pracy, o to, aby ten dziennik, do którego przywiązuję tyle wagi, był rzeczywistym sprawdzianem tego, co mogę i potrafię dać z siebie białym, niezapisanym stronom". Sylwestra spędził wspólnie ze słynną Bogną, swą młodziutką kochanką, w Klubie Dziennikarzy. „Przyznam się, że Sylwester nie był dla mnie łatwym przedsięwzięciem. Jestem rekonwalescentem po bardzo ciężkiej chorobie, po wirusowym zapaleniu wątroby i zakaźnej żółtaczce, więc ani kieliszka wódki. Jak funkcjonować? Warszawa jest dla mnie składnicą znajomych, mam ich tu potężny zapas ze wszystkich środowisk; na takim balu znam chyba połowę zawartości ścian. Tu trzeba być szybkim i twardym, inaczej trudno to przeżyć, riposty muszą być natychmiastowe i na punkt. A ja bez kropli alkoholu, wypruty, konwencjonalnie nieagresywny, niemal łup byle kogo. Czułem się staro, było mi niedobrze i niesłusznie. W tych warunkach, przyznać trzeba, Bogna była jak z nieba. (...) Nigdy nie wstydziłem się próżności, ani przed innymi, ani przed sobą. Słyszałem: »Jaka wspaniała dziewczyna«, »Jak on to robi? Przy swoim wzroście, braku pieniędzy i perspektyw?« Za to należała się Bognie wdzięczność".
Nieco mniej próżny przyjaciel Tyrmanda Stefan Kisielewski opisywał, że sylwestra 1969/1970 spędził z żoną u Jasieniców: „Natańczyłem się nawet z jedną panią niezbyt młodą, ale pełną temperamentu i niezadowoloną ze swojego męża. Ale w ogóle było trochę rybio. Lech (Beynar – czyli Paweł Jasienica – red.) starawy i bez zębów, ona (jego nowa żona) dość apodyktyczna, poza tym jeszcze bardzo miły mecenas Olszewski z żoną. Noc sylwestrowa piekielnie mroźna, wróciliśmy o piątej rano. Cały Nowy Rok kac plus oglądanie telewizji". Dodajmy, że był to ostatni sylwester Jasienicy – żył tylko do sierpnia 1970 r.
Zupełnie inaczej do opisu sylwestra podchodzi Jerzy Zawieyski. 1 stycznia 1968 r. notował: „Jak co roku ze wzruszeniem i lękiem stawiam tę datę. Według powszechnej opinii, do której się dołączam, ten rok powinien przynieść jakieś ważne w Polsce zmiany. Jakie? Nikt nie wie. Ale wszyscy czegoś oczekują. Nawet zmiany na gorsze, ale zmiany, Stan psychiczny społeczeństwa doprowadzony do beznadziejności. A zmiana to wyjście ze stanu »stabilności«. Nie pamiętam od dawna, by powszechne życzenia wyrażały się w prostym zdaniu: Ten rok musi być inny! Lepszy oczywiście". Z dzisiejszej perspektywy możemy dodać, że akurat rok 1968 stanowił jeden z najgorszych w całej historii PRL.