Kiedy Waszyngton przechytrzył Moskwę

Putin ma rację, że poszerzenie NATO jest zagrożeniem dla Rosji. Ale nie jej bezpieczeństwa, tylko statusu ostatniego mocarstwa kolonialnego świata.

Publikacja: 21.01.2022 10:00

Szach-mat – mogli powiedzieć Amerykanie Rosjanom pokonanym w postzimnowojennej rozgrywce lat 90. Tyl

Szach-mat – mogli powiedzieć Amerykanie Rosjanom pokonanym w postzimnowojennej rozgrywce lat 90. Tyle że później Władimir Putin rozpoczął całkiem nową partię (na zdjęciu plakat zapowiadający wystawienie w Moskwie legendarnego musicalu „Szachy”, marzec 2021)

Foto: AFP

Tu nie chodzi o historię, ale źródło jak najbardziej bieżących wydarzeń, które zdecydują o naszym życiu na najbliższe lata – tak Władimir Putin tłumaczył, dlaczego stawia Zachodowi ultimatum i szykuje się do inwazji na Ukrainę. Tym samym dowodził, że Ameryka oszukała Moskwę. Miała obiecać, że w zamian za zgodę Michaiła Gorbaczowa na zjednoczenie Niemiec, NATO nigdy nie poszerzy się dalej na Wschód. A stało się inaczej: w ciągu trzech dekad, jakie minęły od końca zimnej wojny, liczba krajów należących do sojuszu powiększyła się niemal dwukrotnie, z 16 do 30. Więcej: w 2008 r. liderzy paktu obiecali, że członkostwo uzyska Ukraina i Gruzja, choć bez podania daty.

Z punktu widzenia prawa międzynarodowego zarzuty rosyjskiego przywódcy są nieprawdziwe. Ani Stany Zjednoczone, ani NATO nigdy formalnie nie zobowiązały się do pozostania w granicach z 1989 r. W Akcie Stanowiącym Rosja-NATO z 1997 r. to zaś prezydent Borys Jelcyn wyraził zgodę na przyjęcie do paktu dawnych krajów satelickich Moskwy, zaczynając od Polski, Czech i Węgier.

Jeszcze większe zwycięstwo

Ale na tym sprawa się nie kończy. Jesienią 1990 r., gdy mur berliński już legł w gruzach, ale na terenie ówczesnej NRD wciąż stacjonowało około 400 tys. radzieckich żołnierzy, czołowi politycy zachodni ustnie zaproponowali ostatniemu przywódcy ZSRR Michaiłowi Gorbaczowowi deal: zgodę na zjednoczenie Niemiec za zobowiązanie, że NATO nie tylko nie przyjmie nowych członków, ale nawet nie rozlokuje sił alianckich w dzisiejszych landach wschodnich.

Wydarzenia potoczyły się jednak wówczas nadzwyczaj szybko. Rok później nie tylko Gorbaczow stracił władzę, ale i sam Związek Radziecki przestał istnieć.

– Stany Zjednoczone uznały wówczas, że wielkie zwycięstwo, jakim było przezwyciężenie podziału Niemiec, zastąpią jeszcze większym zwycięstwem: włączeniem do amerykańskiej strefy wpływów Europy Środkowo-Wschodniej poprzez poszerzenie NATO – tłumaczy Mary Elise Sarotte, profesor historii współczesnej na Uniwersytecie Harvarda i autorka świeżo wydanej książki „Not One Inch: America, Russia and the Making of the Cold War Stalemate" (Ani o cal. Ameryka, Rosja i droga do zimnowojennego pata). Choć ani Władimir Putin, ani Joe Biden nie chcą tego przyznać otwarcie, spór nie dotyczy więc aspektów prawnych, ale wielkiej strategii geopolitycznej, na jaką zdecydowała się po rozpadzie ZSRR Ameryka. Stany Zjednoczone uznały wówczas, że muszą utrwalić spektakularne zwycięstwo, jakim był koniec zimnej wojny na amerykańskich warunkach. Przyjmując do NATO kolejne kraje dawnego Układu Warszawskiego, petryfikowały układ, w którym w latach 90. Rosja była na tyle słaba, że nie mogła dać odporu swojemu dawnemu rywalowi. I dziś, gdy znacznie wzmocniła swój potencjał, musi użyć desperackich metod, aby już na bardzo późnym etapie próbować ratować resztki dawnej potęgi.

Strategia Ameryki ma jednak też głębokie skutki dla innego gracza – Unii Europejskiej. Oznacza bowiem, że mimo swojego potencjału gospodarczego i coraz głębszej (w szczególności dzięki strefie euro) integracji Wspólnota nie zdołała przekształcić się w polityczną i wojskową potęgę. Wojna w Jugosławii, a teraz konflikt o Ukrainę pokazują, kto tu ostatecznie rządzi. To bowiem w pierwszym przypadku Bill Clinton, a w drugim Joe Biden mają ostatnie słowo w sprawie tego, jak będzie wyglądać pokój na starym kontynencie. Frustracja, jakiej dał upust na początku stycznia w czasie wizyty w Kijowie unijny przedstawiciel ds. zagranicznych Josep Borrell, oskarżając Amerykanów o to, że układają się z Rosjanami ponad głowami Europejczyków, a nawet szykują drugą Jałtę (potem polityk z Hiszpanii wycofał się z tych słów), dobrze pokazuje skalę tej niemocy. Przyzwyczajeni do ochrony, jaką daje amerykański parasol, Europejczycy nigdy na poważnie nie podjęli budowy unijnej polityki obronnej. A po integracji proamerykańskich krajów Europy Środkowej, nawet gdyby tego chcieli, napotkaliby tak w Unii, jak i NATO głęboki sprzeciw wobec tego. Z kolei Waszyngton, świadomy, na jak bardzo korzystnych warunkach może kontrolować Stary Kontynent, nigdy na poważnie nie naciskał, aby europejscy sojusznicy przeznaczali należne kwoty na obronę.

Czytaj więcej

NATO podzielone wobec Rosji

Wizja Busha seniora

Wielka rozgrywka na dobre rozpoczęła się 31 stycznia 1990 r. w miasteczku Tutzing w Bawarii, gdzie doświadczony szef niemieckiej dyplomacji Hans-Dietrich Genscher wygłosił przemówienie, w którym zaproponował rzecz wyjątkową: jeśli Moskwa zgodzi się na zjednoczenie Niemiec, to choć cały kraj będzie należał do NATO, siły alianckie będą mogły stacjonować tylko w jego zachodniej części. To nie była co prawda propozycja, jaką po II wojnie światowej złożył Ameryce Stalin (zjednoczenie za neutralizację Niemiec), ale jednak poważny cios w suwerenność Republiki Federalnej.

Pomysł został powtórzony 9 lutego 1990 r. przez sekretarza stanu USA Jamesa Bakera Michaiłowi Gorbaczowowi. To wówczas padło słynne stwierdzenie „not one inch": NATO nie posunie się „ani o cal" na Wschód, jeśli Moskwa porzuci NRD. Dzień później ostatni przywódca ZSRR usłyszał to samo z ust kanclerza Helmuta Kohla.

Rosjanie, przynajmniej na tym etapie, mogli być przekonani, że jest to oferta, którą zaaprobował ten, kto miał ostatnie słowo, gdy idzie o stanowisko Zachodu: prezydent George W.H. Bush. Czyż na szczycie na Malcie w grudniu 1989 r. nie zapewnił on Gorbaczowa, że „Ameryka nie wykorzysta na swoją korzyść demokratycznych rewolucji, jakie przetaczają się przez Europę Środkową"? Prawda była jednak inna. Bush senior uznał, że Baker przekroczył swoje kompetencje, obiecując Rosjanom za dużo. Co prawda nie bez wiedzy Białego Domu w przemówieniu z 17 maja 1990 r., które wciąż można odnaleźć na oficjalnej stronie internetowej NATO, sekretarz generalny paktu Manfred Wörner zapewniał, iż „sam fakt, że jesteśmy gotowi nie rozlokowywać sił NATO poza terytorium Republiki Federalnej (wtedy w granicach przed zjednoczeniem – red.), daje ZSRR twarde gwarancje bezpieczeństwa". Ale to już była tylko gra na zmylenie Rosjan, skoro żadna wzmianka tej treści nie znalazła się w dokumencie, który miałby tu realne znaczenie: choćby w traktacie dwa plus cztery z 12 września 1990 r., który określał warunki wchłonięcia przez RFN kończącego żywot NRD.

– Materiały archiwalne pokazują, jak Bush był zdeterminowany, by utrzymać trofeum zimnej wojny, jakim była możliwość poszerzenia NATO na Wschód. To zmienia wizerunek tego polityka, uważanego często za słabego prezydenta – uważa Serhij Plochyj, historyk z Uniwersytetu Harvarda. Gorbaczow od 1989 r. lansował zupełnie inną koncepcję bezpieczeństwa europejskiego, do której później wracali rosyjscy przywódcy. To idea „wspólnego europejskiego domu", w której dochodzi do rozwiązania zarówno NATO, jak i Układu Warszawskiego, a następnie utworzenia zupełnie innej struktury przy równym udziale Moskwy. Po II wojnie światowej Amerykanie włączyli do zbudowanych przez siebie sojuszy dawnych wrogów: Niemcy i Japonię. Przyniosło to spektakularny efekt, skoro dziś mowa o trzeciej i czwartej gospodarce świata, wzorowych demokracjach. To był jednak moment, kiedy Związek Radziecki stanowił śmiertelne zagrożenie dla wolnego świata i wsparcie Bonn do spółki z Tokio miało dla wyniku konfrontacji dwóch mocarstw kardynalne znaczenie. Tymczasem po upadku muru berlińskiego takiego zagrożenia nie było. I choć Związek Radziecki się rozpadł, a rosyjska gospodarka w latach 90. dramatycznie skurczyła, to jednak nie można tu mówić o obróceniu kraju w ruinę, jak to było z Trzecią Rzeszą i imperialną Japonią. Ameryka nigdy więc nie mogła w takim stopniu decydować o losach Rosji, jak to było z Niemcami i Japonią, które pod dyktando Białego Domu przyjęły swoje konstytucje.

Amerykanów do poszerzenia NATO swoją postawą zachęcali zresztą sami Rosjanie. Co prawda Borys Jelcyn wielokrotnie wracał do idei „złamania przez Zachód warunków zjednoczenia Niemiec" – choćby na szczycie w październiku 1993 r. To samo powtarzali ministrowie spraw zagranicznych: tak pełen ogłady, liberalny Andriej Kozyriew, jak i „twardogłowy" dawny szef wywiadu Jewgienij Primakow. Jednak słaba Rosja w pierwszej połowie lat 90. nie była w stanie zablokować przyjęcia swoich dawnych satelitów do sojuszu północnoatlantyckiego, a wręcz potrzebowała amerykańskiego sojusznika. Symbolem tamtego okresu pozostanie zgoda Borisa Jelcyna na włączenie Polski do NATO, jaką w sierpniu 1993 r. w czasie wizyty Rosjanina w Warszawie wydarł Lech Wałęsa. Trzeba jednak pamiętać, że bez wsparcia Ameryki rodzące się rosyjskie państwo nie przetrwałoby podwójnego ataku komunistów Giennadija Ziuganowa i neofaszystów Władimira Żyrinowskiego. Bill Clinton udawał, że nic się nie stało, gdy w 1993 r. Jelcyn wbrew zapisom konstytucji siłą rozprawił się z parlamentem, de facto zabijając rosyjską demokrację. Bez wsparcia Ameryki Rosja nie utrzymałaby też stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, jednego z ostatnich atrybutów jej utraconej potęgi. To także dzięki niej zdołała ściągnąć z Ukrainy i Kazachstanu broń atomową oraz ustabilizować przynajmniej na jakiś czas swoją walutę.

Debaty nie było

Idea Gorbaczowa „wspólnego europejskiego domu" nie od razu została zresztą storpedowana przez Biały Dom. Bill Clinton co prawda podtrzymywał ideę swojego poprzednika, by utrwalać zwycięstwo w zimnej wojnie, ale też miał początkowo swoją własną tego wizję. Uważał, że nie należy budować w Europie „nowych murów". Temu miał służyć pomysł „Partnerstwa dla pokoju" – rodzaj przedsionka do NATO, z którego można, ale niekoniecznie trzeba, było wejść do sojuszu. Do struktury, w której znalazła się też Rosja i cały były ZSRR, prezydent USA z trudem przekonał Lecha Wałęsę. Tłumaczył, że domagając się od razu członkostwa w sojuszu atlantyckim, Polska na trwałe wypchnęłaby z kręgu świata zachodniego Ukrainę.

Aby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego Clinton nagle radykalnie zmienił zdanie i porzucił ideę „Partnerstwa dla pokoju" na rzecz poszerzenia NATO, Mary Elise Sarotte wystąpiła w 2015 r. do biblioteki 42. prezydenta USA. Dopiero po trzech latach batalii sądowych materiały zostały jej przekazane. Wynika z nich, że kluczowa dla przyszłości Polski, Europy i świata decyzja zapadła w 1994 r. po części z powodów wewnętrznych. Republikanie bowiem odnieśli wówczas w wyborach uzupełniających do Kongresu druzgocące zwycięstwo nad demokratami, co marnie wróżyło Clintonowi jeśli chodzi o reelekcję. Jednym z argumentów, które o tym przesądziły, był „Kontrakt z Ameryką": program, w który Partia Republikańska wpisała poszerzenie NATO. Po szturmie oddziałów wiernych Jelcynowi na parlament, ale także rozprawieniu się siłą przez Moskwę ze zbuntowaną Czeczenią Biały Dom doszedł do wniosku, że nadzieja na budowę demokracji w Rosji jest złudna i lepiej poprzestać na skromniejszym, ale bardziej realnym programie: stopniowym poszerzeniu strefy wolności, poczynając od Europy Środkowej. O nowej polityce Waszyngtonu zdecydowała ponadto niezwykła pewność siebie Amerykanów w stosunku do upadającej Rosji. Przypomina ona nieco postawę USA wobec Saddama Husajna, którego reżimem Waszyngton pogardzał. W dłuższej perspektywie Amerykanie z Irakiem uporać się jednak nie zdołali.

– Daj spokój z poszerzaniem NATO. I tak pójdziemy z tym do przodu. Przestań wywoływać napięcie. Jedyne, co robisz, Borys, to szykujesz sobie kolejną porażkę – miał wedle relacji ówczesnego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Sandy Bergera powiedzieć rosyjskiemu przywódcy Bill Clinton na szczycie w Helsinkach w 1996 r. Moskwa już wtedy pogodziła się z perspektywą przyjęcia do paktu Polski, Czech i Węgier. Jednak chciała, aby ten proces zatrzymał się na granicy byłego ZSRR, pozostawiając kraje bałtyckie poza paktem.

Ostateczną decyzję w sprawie poszerzenia NATO podjął Bill Clinton, choć szlak wyznaczył mu George W.H. Bush, a proces ten kontynuowali jego syn George W. Bush, Barack Obama, a nawet Donald Trump, przyznając członkostwo Macedonii Północnej. Była to strategia, która przynosiła tak wielkie zyski dla umocnienia statusu Ameryki jako jedynego supermocarstwa świata, że nigdy w Białym Domu nikt jej realnie nie podważał. Dość powiedzieć, że na amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa polega dziś blisko 1 mld mieszkańców 30 państw zrzeszonych w NATO.

W czasie kluczowej, pierwszej kadencji Clintona w samej administracji ideę szybkiego poszerzenia sojuszu wspierali wspomniany Samuel Berger, doradca ds. stosunków z Rosją Strobe Talbott, sekretarz stanu Madeleine Albright i jej zastępca ds. europejskich Richard Holbrooke. Pozostający wówczas poza administracją Zbigniew Brzeziński przekonywał, że „bez poszerzenia NATO się rozpadnie, straci sens istnienia", a Henry Kissinger dowodził, że w takim przypadku Niemcy same zaczną dbać o swoje bezpieczeństwo na Wschodzie, układając się z Rosją.

Głosy przeciwników poszerzenia sojuszu były w takiej atmosferze właściwie niesłyszalne i nie wywołały prawdziwej debaty w Waszyngtonie. A przecież część z nich mogła wydawać się wiarygodna. Richard Pipes, historyk znany przez dziesięciolecia z trzeźwej oceny Związku Radzieckiego, założył organizację przeciwników poszerzenia NATO. George F. Kennan, który po wojnie pierwszy przestrzegał przed radzieckim zagrożeniem, teraz wskazywał na „największy błąd geopolityczny Ameryki", jakim miałoby być przyjęcie nowych członków do sojuszu. W tamtym czasie jedyny naprawdę liczący się głos sprzeciwu pochodził od sekretarza obrony Williama Perry'ego. Uważał on, że powiększanie NATO powinno być bardziej rozłożone w czasie, aby nie narażać na szwank porozumień rozbrojeniowych z Kremlem.

Czytaj więcej

Latynoski Wałęsa wraca zza krat

Testowanie NATO

George W. Bush kontynuował politykę Clintona po części dlatego, że sam Putin, przejmując władzę w 2000 r., stawiał na przystąpienie Rosji do NATO i nie wyrażał z tego powodu aż tak zdecydowanego sprzeciwu wobec poszerzenia sojuszu o kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Wspominał o tym niedawno ówczesny sekretarz generalny sojuszu George Robertson. Licząc na włączenie do zachodniego systemu bezpieczeństwa, Moskwa podała Amerykanom pomocną dłoń w „wojnie z terrorem", w szczególności zgadzając się na budowę przez nich baz w krajach Azji Środkowej.

Stopniowe odejście rosyjskiego przywódcy od ambicji demokratycznych i zagrożenie, jakie dla jego autorytarnego reżimu stwarzała integracja z Zachodem byłych republik radzieckich, skłoniło Putina do gwałtownej zmiany kursu dopiero kilka lat później. To jest źródło jego słynnego przemówienia w Monachium w 2007 r., w którym ostrzegał przed przekroczeniem przez Stany Zjednoczone „czerwonych linii" Moskwy.

Zapewne nie uda się do końca odpowiedzieć na pytanie, na ile uratowanie rosyjskiej demokracji było wówczas możliwe, gdyby Waszyngton zdecydował się na włączenie Rosji do NATO. Faktem pozostaje jednak, że Amerykanie nie potraktowali serio radykalnego zwrotu w rosyjskiej polityce. Na szczycie w Bukareszcie w 2008 r. tylko opór Niemiec i Francji powstrzymał George'a W. Busha przed przyznaniem planu przystąpienia do sojuszu Ukrainie i Gruzji, choć zdołał on przeforsować ogólny zapis, że oba kraje kiedyś uzyskają członkostwo w pakcie. Odpowiedzią Kremla było uderzenie na Gruzję, a sześć lat później – Ukrainę. Warunki do trwałego rozwodu między Moskwą i Waszyngtonem, być może nowej zimnej wojny, zostały nakreślone.

Amerykańska polityka poszerzenia NATO wciąż ma jednak przed sobą kluczową próbę. Przyjmując po rozpadzie ZSRR do sojuszu 14 nowych członków, Amerykanie nie tylko nie zwiększyli swojej obecności wojskowej w Europie, ale ją drastycznie ograniczyli. Dziś na Starym Kontynencie stacjonuje ledwie 80 tys. amerykańskich żołnierzy. Zdaniem analityków część krajów sojuszniczych, jak republiki bałtyckie, pozostaje w warunkach agresji niemożliwych do obronienia. A wiadomo, że jeśli raz gwarancje bezpieczeństwa wynikające z art. 5 traktatu północnoatlantyckiego okażą się nieskuteczne, cała wiarygodność NATO się zawali. Byłoby więc znacznie lepiej, gdyby Zachód wykazał swoją determinację wobec nowej, znacznie silniejszej Rosji parę lat wcześniej – w obronie Ukrainy. Następnym punktem w agendzie Kremla może być już testowanie samego sojuszu.

Czytaj więcej

Rudiger von Fritsch: To, co dzieje się w Polsce, łamie moje serce

Tu nie chodzi o historię, ale źródło jak najbardziej bieżących wydarzeń, które zdecydują o naszym życiu na najbliższe lata – tak Władimir Putin tłumaczył, dlaczego stawia Zachodowi ultimatum i szykuje się do inwazji na Ukrainę. Tym samym dowodził, że Ameryka oszukała Moskwę. Miała obiecać, że w zamian za zgodę Michaiła Gorbaczowa na zjednoczenie Niemiec, NATO nigdy nie poszerzy się dalej na Wschód. A stało się inaczej: w ciągu trzech dekad, jakie minęły od końca zimnej wojny, liczba krajów należących do sojuszu powiększyła się niemal dwukrotnie, z 16 do 30. Więcej: w 2008 r. liderzy paktu obiecali, że członkostwo uzyska Ukraina i Gruzja, choć bez podania daty.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi