Gospodarce zwyczajnie opłaca się promocja zatrudnienia w dużych firmach, a nie głaskanie po głowie „biedafirm". To zdanie napisane przez posłankę lewicy Annę Marię Żukowską rozgrzało opinię publiczną do czerwoności, mimo że innych tematów, z Polskim Ładem na czele, nie brakowało na początku roku. Obruszenie miało znamiona reakcji na obrazę uczuć religijnych, jak celnie ujęła to Adriana Rozwadowska. Ci, co myślą, że spór dotyczy struktury polskiej gospodarki, są jednak w błędzie. Dotyczy on kwestii znacznie większej wagi. Gwałtowna reakcja nie mogła być inna, dlatego że Żukowska z premedytacją podważyła jeden z mitów III RP.
Napiszmy wyraźnie – posłanka napisała coś, co dla ekonomistów zajmujących się polską gospodarką jest, jak mawiał klasyk, oczywistą oczywistością. Wszystkie dane wskazują, że to właśnie średnie i duże, a nie mikrofirmy eksportują, tworzą innowacje, lepiej płacą, zapewniają szeroki pakiet socjalny, respektują kodeks pracy. To nie jest żadne zaskoczenie – niewielkie firmy są po prostu słabsze kapitałowo, organizacyjnie, kompetencyjnie i technologicznie, co ma przełożenie na wartość, jaką generują i która przypada pracownikom. Jest rzeczą oczywistą, że refleksje na temat optymalnej struktury polskiej gospodarki Żukowska mogła zakomunikować lepiej. Pewnie gdyby zamiast pejoratywnego sformułowania „biedafirmy" użyła bardziej neutralnego „mikrofirmy", wrzawa nie byłaby tak wielka. Ale rzecz nie idzie tylko o chwilowy nadmiar emocji. Żukowska dotknęła, podkreślmy całkiem świadomie, kluczowej kwestii o charakterze godnościowym. Celowo uderzyła w jeden z najsilniejszych mitów III RP, mit przedsiębiorczego Polaka, który na swoich zapracowanych barkach dźwiga ten kraj.
Polak przedsiębiorca solą ziemi
Mit ten opiera się na przekonaniu, że to właśnie mikroprzedsiębiorstwa były i są napędem polskiej gospodarki od 1989 r. To właśnie dzięki zaradności milionów Polaków, których nikt nie uczył przedsiębiorczości, rozwój gospodarczy był tak szybki. Ich sukces był sukcesem całego kraju, bo zapewniali pracę sobie i swojej rodzinie, a także innym, a przy tym zrzucali się na to państwo, oddając mu ciężko zarobione złotówki.
Elementem dramatycznym tego mitu jest historyczny kontekst. Pierwsze mikrofirmy powstały na gruzach PRL-owskiej gospodarki. W wielu przypadkach założenie firmy nie było wyborem, tylko koniecznością. Nie było przecież alternatywy. Upadające zakłady przemysłowe powodowały, że pracy było coraz mniej, a chętnych coraz więcej. Założenie firmy było więc skokiem do basenu z wysokości, z której nie widać, na jakim poziomie jest woda. Dziś historia pamięta tych, którym się udało. Tych, którym ukryte często predyspozycje i łut szczęścia pozwalały przetrwać trudy czasów transformacji. Są bohaterami zbiorowej wyobraźni. Ale dramatyzm mitu polegał na tym, że dla wielu wody w basenie zabrakło. Nawet najmniejszy biznesik w tamtym czasie to był czysty hazard, gdzie pewny był tylko trud, a niekoniecznie pieniądze.
Mowa nie tylko o początkach transformacji. Drobna działalność gospodarcza była sposobem rozładowania bezrobocia jeszcze u progu wejścia do UE. Jeśli ktoś nie potrafi zrozumieć nastawienia tych, którzy pierwsze pieniądze otrzymywali do zmarzniętych rąk po wielogodzinnym staniu na zimnie, sprzedając rozłożone w szczękach koszulki, to nie będzie w stanie zrozumieć oburzenia ich właścicieli na określenie „biedafirmy". Mogą mieć poczucie, że dostali „w pysk" i to jeszcze od polityka, którego zarówno komfort pracy, jak i wynagrodzenie nie daje prawa do takich osądów. Właściciele małych firm oczekują dla siebie szacunku, ponieważ wbrew wielu różnym przeciwnościom wzięli los w swoje ręce i bardzo dużym wysiłkiem zbudowali podstawy własnej egzystencji, a także podstawy polskiej gospodarki po 1989 roku.