„Biedafirmy”, „Janusze biznesu”? Pogarda zamiast szacunku

Drobna działalność gospodarcza była jednym z motorów sukcesu gospodarczego Polski po 1989 r. i sposobem rozładowania bezrobocia. Dziś już tak nie jest. Małe firmy są mniej wydajne i płacą mniej podatków, ale to nie powód, by wyrażać się o ich właścicielach z pogardą.

Aktualizacja: 24.01.2022 15:38 Publikacja: 21.01.2022 10:00

„Biedafirmy”, „Janusze biznesu”? Pogarda zamiast szacunku

„Biedafirmy”, „Janusze biznesu”? Pogarda zamiast szacunku

Foto: Forum

Gospodarce zwyczajnie opłaca się promocja zatrudnienia w dużych firmach, a nie głaskanie po głowie „biedafirm". To zdanie napisane przez posłankę lewicy Annę Marię Żukowską rozgrzało opinię publiczną do czerwoności, mimo że innych tematów, z Polskim Ładem na czele, nie brakowało na początku roku. Obruszenie miało znamiona reakcji na obrazę uczuć religijnych, jak celnie ujęła to Adriana Rozwadowska. Ci, co myślą, że spór dotyczy struktury polskiej gospodarki, są jednak w błędzie. Dotyczy on kwestii znacznie większej wagi. Gwałtowna reakcja nie mogła być inna, dlatego że Żukowska z premedytacją podważyła jeden z mitów III RP.

Napiszmy wyraźnie – posłanka napisała coś, co dla ekonomistów zajmujących się polską gospodarką jest, jak mawiał klasyk, oczywistą oczywistością. Wszystkie dane wskazują, że to właśnie średnie i duże, a nie mikrofirmy eksportują, tworzą innowacje, lepiej płacą, zapewniają szeroki pakiet socjalny, respektują kodeks pracy. To nie jest żadne zaskoczenie – niewielkie firmy są po prostu słabsze kapitałowo, organizacyjnie, kompetencyjnie i technologicznie, co ma przełożenie na wartość, jaką generują i która przypada pracownikom. Jest rzeczą oczywistą, że refleksje na temat optymalnej struktury polskiej gospodarki Żukowska mogła zakomunikować lepiej. Pewnie gdyby zamiast pejoratywnego sformułowania „biedafirmy" użyła bardziej neutralnego „mikrofirmy", wrzawa nie byłaby tak wielka. Ale rzecz nie idzie tylko o chwilowy nadmiar emocji. Żukowska dotknęła, podkreślmy całkiem świadomie, kluczowej kwestii o charakterze godnościowym. Celowo uderzyła w jeden z najsilniejszych mitów III RP, mit przedsiębiorczego Polaka, który na swoich zapracowanych barkach dźwiga ten kraj.

Polak przedsiębiorca solą ziemi

Mit ten opiera się na przekonaniu, że to właśnie mikroprzedsiębiorstwa były i są napędem polskiej gospodarki od 1989 r. To właśnie dzięki zaradności milionów Polaków, których nikt nie uczył przedsiębiorczości, rozwój gospodarczy był tak szybki. Ich sukces był sukcesem całego kraju, bo zapewniali pracę sobie i swojej rodzinie, a także innym, a przy tym zrzucali się na to państwo, oddając mu ciężko zarobione złotówki.

Elementem dramatycznym tego mitu jest historyczny kontekst. Pierwsze mikrofirmy powstały na gruzach PRL-owskiej gospodarki. W wielu przypadkach założenie firmy nie było wyborem, tylko koniecznością. Nie było przecież alternatywy. Upadające zakłady przemysłowe powodowały, że pracy było coraz mniej, a chętnych coraz więcej. Założenie firmy było więc skokiem do basenu z wysokości, z której nie widać, na jakim poziomie jest woda. Dziś historia pamięta tych, którym się udało. Tych, którym ukryte często predyspozycje i łut szczęścia pozwalały przetrwać trudy czasów transformacji. Są bohaterami zbiorowej wyobraźni. Ale dramatyzm mitu polegał na tym, że dla wielu wody w basenie zabrakło. Nawet najmniejszy biznesik w tamtym czasie to był czysty hazard, gdzie pewny był tylko trud, a niekoniecznie pieniądze.

Mowa nie tylko o początkach transformacji. Drobna działalność gospodarcza była sposobem rozładowania bezrobocia jeszcze u progu wejścia do UE. Jeśli ktoś nie potrafi zrozumieć nastawienia tych, którzy pierwsze pieniądze otrzymywali do zmarzniętych rąk po wielogodzinnym staniu na zimnie, sprzedając rozłożone w szczękach koszulki, to nie będzie w stanie zrozumieć oburzenia ich właścicieli na określenie „biedafirmy". Mogą mieć poczucie, że dostali „w pysk" i to jeszcze od polityka, którego zarówno komfort pracy, jak i wynagrodzenie nie daje prawa do takich osądów. Właściciele małych firm oczekują dla siebie szacunku, ponieważ wbrew wielu różnym przeciwnościom wzięli los w swoje ręce i bardzo dużym wysiłkiem zbudowali podstawy własnej egzystencji, a także podstawy polskiej gospodarki po 1989 roku.

Korzyści, jakie przynosili, nie ograniczały się tylko do ekonomii. Lekcja przedsiębiorczości była zarazem lekcją obywatelskiej podmiotowości, a nie bezradności, jaką wykazali się ci, którym zabrakło odwagi i poszli do państwa po socjalne wsparcie. Dzięki milionom małych przedsiębiorców polska transformacja zyskała swoją społeczną bazę, która szybko uczyła się rachunku ekonomicznego i tego, że nic nie jest za darmo.

Czytaj więcej

„Biedafirmy”, „Janusze biznesu”? Pogarda zamiast szacunku

Mit prawdziwy, ale przesadzony

Problem nie polega na tym, że ten mit jest historycznie fałszywy, ale że jest mało aktualny. Owszem, nie można odbierać zasług bohaterom naszej transformacji, ale kombatancka mentalność prowadzi ich często w niebezpieczne rejony. Poczucie bycia solą tej ziemi, dźwigania podatkowych ciężarów, opresyjności ze strony skarbówki czy regulacyjnych kłód, które polskie państwo im non stop rzuca, w miarę rozwoju III RP stawały się dla wielu coraz bardziej problematyczne. Wiele faktów pokazuje, że mikroprzedsiębiorstwa nie są kluczowe dla rozwoju gospodarczego, nie stanowią podstawy dochodów podatkowych państwa, a kontrole skarbowe są w nich bardzo rzadkie.

Przedsiębiorcy mieli tendencje do lekceważenia także ciemnych stron polskiej przedsiębiorczości, których przecież nie brakowało. Kultura prawnego i podatkowego slalomu do dziś trzyma się mocno, czego przejawem jest duża szara strefa czy optymalizacja podatkowa. Przedsiębiorcy nie dostrzegali też preferencji, które w miarę rozwoju gospodarczego przestawały być zasadne. Wręcz przeciwnie, zaczynały być problemem. W raporcie pt. „Rozwój Polski po socjalizmie" z grudnia 2020 roku analitycy FOR Aleksander Łaszek, Rafał Trzeciakowski i Marcin Zieliński zwracają uwagę, że nadreprezentacja mikroprzedsiębiorstw stanowi duże obciążenie dla polskiej gospodarki, ponieważ to właśnie najmniejsze firmy cechują się przeciętnie najmniejszą wydajnością. O ile firmy małe i średnie, a przede wszystkim duże, niewiele odstają pod względem wydajności pracy od Niemiec, o tyle w przypadku mikroprzedsiębiorstw luka ta wciąż jest bardzo duża.

Jednocześnie ich udział w zatrudnieniu w Polsce pozostaje niemal dwukrotnie wyższy niż w Niemczech. Podobne wnioski można wyciągnąć z raportu EY „Polskie przedsiębiorstwa 2017". Analitycy wskazywali, że choć mikroprzedsiębiorstwa zatrudniają aż 37 proc. osób w Polsce (średnia unijna to 30 proc.), to ich wkład w wytwarzanie wartości dodanej to zaledwie niecałe 16 proc., (średnia unijna to 21 proc.). Ta rozbieżność między relatywnie wysokim zatrudnieniem a niską produktywnością jest jedną z najwyższych w państwach OECD.

Dlaczego pracowników w mikrofirmach jest tak wielu, choć potrzebują ich duże firmy, które lepiej płacą? Analitycy FOR wskazują, że wynika to nie tylko z preferencji podatkowych, lecz także częściowego ukrywania się w szarej strefie, czemu sprzyja mały rozmiar ich działalności.

Rekomendacja, jaka z tego wynika, jest oczywista. Nie potrzebujemy fali nowych mikrofirm, ale wzrostu i ekspansji istniejących przedsiębiorstw. W miarę jak spadało w Polsce bezrobocie, mogliśmy zadbać w końcu nie o miejsca pracy, którą dają mikrofirmy, ale o jakość pracy, którą zapewniają większe przedsiębiorstwa. Nie ma więc żadnego powodu, żeby przez kolejne ulgi na start wspierać każdy rodzaj samozatrudnienia i traktować je jako esencję przedsiębiorczości. Polska gospodarka jest dziś na innym etapie rozwoju. Potrzebujemy więcej średnich i dużych firm, które będą w stanie rywalizować z zagranicznymi korporacjami, a nie RDG – rachitycznej działalności gospodarczej nastawionej na przetrwanie, a nie rozwój.

Wyzwaniem jest awans w światowej hierarchii łańcucha wartości dodanej, co wymaga zagranicznej ekspansji najlepiej pod własną marką, a nie jako poddostawca. To w tych firmach powinniśmy lokować nasze coraz bardziej ograniczone zasoby pracowników, szczególnie że zaczyna im ich brakować. Kluczowym wyzwaniem polityki gospodarczej jest więc nie wspieranie mikrofirm, ale stworzenie systemu sprzyjającego wzrostowi skali działania przedsiębiorstw, aby ich masa pozwalała dokonywać inwestycji w innowacje. Takiej roli nie pełnią mikrofirmy, nawet jako przystanek do dalszego etapu rozwoju. Badania jednoznacznie wskazują, że mniej niż 10 proc. z powstających co roku 250–300 tys. jednoosobowych firm zatrudni w przyszłości choć jedną osobę. Ponad 60 proc. z nich w ogóle nawet tego nie deklaruje, co podważa mit „garażowych" innowacji, które następnie są skalowane do rozmiarów prężnych korporacji.

Oczywiście, wśród samozatrudnionych jest spora grupa osób przywiązanych do pewnej niezależności i dla niej gotowi są zaakceptować niższe dochody w porównaniu z pracą na etacie. Mają do tego prawo. Powinniśmy to uszanować, ale nie wspierać, oferując różnego rodzaju ulgi. Najbardziej szkodliwe są te dotyczące bezzwrotnych zwolnień ze składek emerytalnych, bo poza petryfikowaniem nierozwojowej struktury gospodarki pogłębia to jeszcze problem zapaści systemu emerytalnego z powodu obniżonych wpływów do ZUS. Ci, którzy płacili minimalną składkę przez cały okres działalności (99 proc. samozatrudnionych) i nie zbudują sobie odpowiednio dużej poduszki finansowej, na starość będą także problemem społecznym, który będzie finansowany przez innych.

Lewicowa walka o tożsamość

Przypadkowe użycie słowa „biedafirmy" nie byłoby odebrane tak emocjonalnie, gdyby nie dodatkowy kontekst. A jest nim próba wybicia się lewicy na niepodległość na antyliberalnych emocjach. Dotychczasowa antypisowska strategia lewicy powodowała, że śmietankę spijał ten, który w anty-PiS-ie jest najbardziej wiarygodny, czyli PO. Nie godząc się na pozycje junior partnera liberałów, lewica próbuje pokazać swoją niezależność poprzez podkreślenie różnic. A te są najbardziej widoczne w obszarze gospodarki. Dlatego lewica buduje narrację antyliberalną gospodarczo, którą kopiuje od swoich zachodnioeuropejskich lewicowych kolegów i koleżanek.

Ten kierunek nie był wcześniej oczywisty dla polskiej lewicy. Dotychczasowy dominujący elektorat tej partii miał charakter postkomunistyczny i wcale nie oczekiwał typowo lewicowej polityki gospodarczej. To zresztą umożliwiało realizację przez lewicę proliberalnych reform gospodarczych z obniżaniem podatków na czele w okresie rządów Leszka Millera. To, co było podstawą twardego elektoratu lewicy, to historyczna narracja pozwalająca bronić własnej biografii milionom Polaków uwikłanych w system PRL. Dojście do głosu młodszych pokoleń spowodowało, że w ostatnich latach lewica dokonała istotnego zwrotu i postanowiła akcentować mocniej lewicowe akcenty gospodarcze. Elementem tego działania są nie tylko propozycje ideowe jak progresywne podatki, rozbudowa usług publicznych, ale także walenie prętem po klatce w „twardy" elektorat liberałów. A są nim właśnie przedsiębiorcy.

Narracja „biedafirm" dobrze wpisuje się więc w narrację zyskującej na popularności pogardy wobec „Januszy biznesu", którzy rozwój swoich firm mają zawdzięczać przede wszystkim pracy swoich pracowników, a ci pracują w „kulturze zapierdolu", ponad swoje siły, na „śmieciówkach" i z częściową pensją pod stołem. Obraz polskich przedsiębiorców w oczach lewicy jest rodem z polskich kultowych komedii z lat 90: czarna skóra, białe skarpetki, BMW, a do tego wąskie horyzonty intelektualne i giętki kręgosłup moralny. Obraz ten jest tak przerysowany, iż nie dziwi to, że jest nieskuteczny, mimo że zwraca uwagę na ciemne strony rodzimej przedsiębiorczości.

Antykapitalistyczny kierunek nowej lewicy ma być próbą odebrania choćby częściowego elektoratu socjalnego PiS, ale na razie się nie powiódł. Główną tego przyczyną jest to, że ten elektorat jest zarazem przynajmniej umiarkowanie konserwatywny obyczajowo, więc lewica nie jest traktowana przez niego jako alternatywa. Poza tym PiS prowadzi wiarygodną, bo konsekwentną politykę głębokich korekt głównego nurtu polityki gospodarczej III RP, choć na odcinku wsparcia mikrofirm nic się nie zmieniło. Efektem wpisu Żukowskiej, jak i dotychczasowej polityki lewicy opartej na atakowaniu liberałów, pogardliwie zwanych „libkami", nie są więc sondażowe zwyżki, ale niepotrzebne antagonizowanie grup społecznych, które niczego dobrego nie przynosi.

Czytaj więcej

Pustka Tuska

Nie tylko redystrybucja

Zostawiając na boku spory, na ile przedsiębiorcom należy się krytyka za egoizm i niechęć do większego dzielenia się własnym majątkiem, należy podkreślić, że poza satysfakcją lewicy taka strategia jest politycznie po prostu przeciwskuteczna. Zraża bowiem część opinii publicznej, która mogłaby się zgodzić na wyższe podatki czy korektę struktury polskiej gospodarki, ale jednocześnie nie podziela antyliberalnych emocji. Zamiast narracji „kombinatorzy oddawajcie państwu i pracownikom kasę, bo wasze majątki zostały zbudowane na ich ciężkiej pracy", zdecydowanie bardziej skuteczna byłaby narracja: „zgadzamy się z wami, że jesteście polską elitą przedsiębiorczości budującą polskie PKB i właśnie dlatego, że nią jesteście, powinniście się więcej dokładać, ponieważ bycie elitą traktowaną ze szczególnym szacunkiem nie jest prawem do większych przywilejów, ale do większego wysiłku na rzecz wspólnoty zgodnie z duchem »noblesse oblige«".

Żeby taka narracja była skuteczna, trzeba także pamiętać o tym, że wymagać należy nie tylko od przedsiębiorców. Jeśli chcemy zabrać ulgi czy inne przywileje najmniejszym czy obciążyć wyższymi daninami tych większych, to powinniśmy zadbać o to, aby nie dokładać przedsiębiorcom dodatkowych ciężarów niewynikających z potrzeby zwiększenia dochodów budżetowych. Takim obciążeniem są choćby koszty księgowe, jakie generuje system podatkowy. Już przed Polskim Ładem nie był on prosty i tani, a po jego wejściu w życie stał się ekstremalnie skomplikowany i kosztowny. W tym przypadku argumenty używane przez przedsiębiorców od początku transformacji o wielu godzinach przeznaczonych na rozliczenie z fiskusem nie tylko nie straciły na aktualności, ale wręcz na niej zyskały.

Oczekiwanie zasadnych zmian w strukturze polskiej gospodarki czy redystrybucji musi iść w parze z szacunkiem do ciężkiej pracy polskich przedsiębiorców, który mają swoje zasługi. Dlatego narracja „biedafirm" i „Januszów biznesu" nie może być akceptowalna, nawet jeśli pod nią kryją się słuszne diagnozy. Strategia konfrontacji poza dodatkową osią polaryzacji nie przyniesie nic dobrego, a już na pewno nie korekty polskiego modelu kapitalizmu.

Gospodarce zwyczajnie opłaca się promocja zatrudnienia w dużych firmach, a nie głaskanie po głowie „biedafirm". To zdanie napisane przez posłankę lewicy Annę Marię Żukowską rozgrzało opinię publiczną do czerwoności, mimo że innych tematów, z Polskim Ładem na czele, nie brakowało na początku roku. Obruszenie miało znamiona reakcji na obrazę uczuć religijnych, jak celnie ujęła to Adriana Rozwadowska. Ci, co myślą, że spór dotyczy struktury polskiej gospodarki, są jednak w błędzie. Dotyczy on kwestii znacznie większej wagi. Gwałtowna reakcja nie mogła być inna, dlatego że Żukowska z premedytacją podważyła jeden z mitów III RP.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi