Ten nad wyraz inteligentny i przedsiębiorczy 15-latek wciąż jest chłopcem i dziecięcym aktorem, ale aspiruje do wyższej ligi, w której grają sami dorośli. O biznesie rozmawia z nimi na równi (gdy handel łóżkami wodnymi nie wypala, niemal natychmiast przerzuca się na automaty do gier), a gdy się zakochuje, to rzecz jasna w starszej od siebie i to o dobrą dekadę – jeśli wierzyć jej słowom – Alanie Kane (Alana Haim; najmłodsza z trzech sióstr wchodzących w skład muzycznego zespołu Haim).
Gary i Alana, główni bohaterowie uroczego i hipnotyzującego filmu „Licorice Pizza" (2021) Paula Thomasa Andersona, poznają się w szkole. Ona pracuje jako asystentka fotografa robiącego uczniom zdjęcia do pamiątkowego albumu. On, pewny siebie młodzieniec, wyraźnie oczarowany dopiero co spotkaną osobą, zaczyna ją podrywać („Pewnego dnia ją poślubię" – wyznaje). Dziewczyna zaś, na poły rozbawiona sytuacją, na poły zaintrygowana odważnymi zalotami, postanawia się z nim umówić. I choć oboje jawią się niczym postaci żywcem wyjęte z charakterystycznej dla złotej ery Hollywood komedii typu screwball, a więc skrajnie niedopasowane (chodzi nie tylko o różnicę wieku, ale również o stosunek do świata), zbliżają się do siebie, zgodnie zresztą z wszelkimi prawidłami gatunku.
Anderson, zrealizowawszy surową, aczkolwiek wspaniałą „Nić widmo" (2017), wraca do kalifornijskiej doliny San Fernando – w której sam się wychował, a następnie stworzył m.in. głośne, przyglądające się branży pornograficznej „Boogie Nights" (1997). Teraz opowiada historię łączącą romans i kino o dojrzewaniu, zanurzone w różowych latach 70. Ten nostalgiczny wehikuł czasu do epoki niemal odrealnionej, w której wszystko może się zdarzyć (łącznie z szaloną jazdą ciężarówką na wstecznym biegu po wąskich uliczkach hrabstwa Los Angeles), pełen jest niewymuszonego ciepła, dyskretnego humoru oraz niczym nieskrępowanego zachwytu nad młodością, kiedy to wciąż można biegać do utraty tchu i pakować się w coraz to bardziej postrzelone przygody.
Ale to jednak niekoniecznie te wartkie momenty świadczą o sile całości, tylko chwile spokojne. Takie, w których bohaterowie – ale i zgromadzona przed ekranem publiczność – złapać mogą oddech, a zatem chwytane w złotej godzinie i na szalenie długich ujęciach spacery po mieście (kłania się tu być może Preston Sturges, czołowy twórca wspomnianych wcześniej screwballi) oraz na pierwszy rzut oka banalne rozmowy, obnażające w istocie słabości i rozczarowania towarzyszące protagonistom. Niefabularne zwroty są tu więc mniej ważne, kluczowe jest samo „dzianie się". Uczuciowa podróż zarówno jej, jak i jego, w której poznają siebie nawzajem, ale też i głębiej zrozumieją własne „ja". Łamane po drodze serca, doprowadzanie się do szału i angażowanie w przedsięwzięcia, których druga osoba nie popiera to tylko przystanki pozwalające zastanowić się, którędy pójść dalej. „Muszę ogarnąć moje życie" – mówi w pewnym momencie ona.