Kto dziś pamiętałby o pierwszych siedmiu dżentelmenach, gdyby wychudzony prorok z ogniem w oczach nie zaczął któregoś dnia krzyczeć nad brzegiem pewnej rzeki? W ostatnią niedzielę przed Bożym Narodzeniem w kościołach rozbrzmiewa ten rząd nazwisk, jak przestroga i ostrzeżenie. Zanim padną słowa o gotowaniu drogi Pańskiej i prostowaniu ścieżek, trzeba było palcem wskazać na to wszystko, co leży na poboczu. I samo o sobie głosi, że jest głównym traktem – mainstreamem. Te imiona, od Tyberiusza do Kajfasza, to litania pozorów. Dobrze jest ją odmawiać raz na jakiś czas, żeby ujrzeć rzeczy tak, jak wyglądają naprawdę, a nie jak chciałyby być widziane.
Czytaj więcej
Tato, to mnie przeraża. – To co, kończymy na dziś? – Nie! Czytaj, no czytaj dalej.
Jan, syn Zachariasza, obudził się któregoś ranka w swojej pustelni i poczuł, że czas pójść nad rzekę. Ruszył bieg spraw, który doprowadzi do tego, że najpierw będzie zdzierał gardło, żeby na końcu mu je poderżnięto. I to jest właściwa treść historii, wszystko inne, co działo się w tym czasie, to kurz na jej kartach. Wspominamy go tylko po to, żeby chętniej zdmuchiwać ten gromadzący się na stronach rozdziału, w którym akurat przypadło nam żyć.
Kto dzisiaj pamiętałby o spisie zarządzonym przez Augusta, wielkim święcie imperium, gdyby pewien chłopiec nie urodził się wtedy w jednej z mniej ważnych jego prowincji? Wydarzenia, te prawdziwe, odbywają się prawie zawsze w ciszy. Dobiegają do góra kilku par uszu i nawet ci wybrani nie zdają sobie pewnie sprawy z ich doniosłości. To reguła, która obowiązuje nie tylko w odniesieniu do historii zbawienia.