Tak, reżim był typowo więzienny. Trafiłem tam 15 marca, gdy przebywało tam około 300 internowanych. Już wtedy – podobnie jak w innych ośrodkach – wymusili oni na służbie więziennej poluzowanie dyscypliny. Mieliśmy więcej czasu na spacer, swobodę poruszania się w obrębie pawilonów, częstszy był dostęp osób z zewnątrz, docierały też do nas różne formy pomocy – np. paczki żywnościowe, mieliśmy też opiekę duszpasterską, którą sprawował ksiądz Paweł Pyrchała. W porównaniu z reżimem, który pamiętałem z aresztu, warunki były bardziej znośne. Panowała tam atmosfera autentycznej solidarności ludzkiej.
Przebywał pan w środowisku doświadczonych działaczy Solidarności, zaopiekowali się panem?
Natychmiast. Gdy się tam pojawiłem, od razu rozpytano mnie, skąd jestem, jak tam trafiłem. Pamiętam żądanie jednego z internowanych towarzyszy, abym wychodząc na spacer zakładał kurtkę z przyszytą tarczą szkolną, aby wszyscy wiedzieli kim jestem. Natychmiast znalazły się osoby, które zaoferowały pomoc w nauce.
„Słownik zasłużonych i znanych Polaków urodzonych we Lwowie": Znani lwowiacy
Wychowawca, sportowiec, trener – Kazimierz Górski, znawca twórczości wielkich romantyków Krasińskiego, Słowackiego i Mickiewicza – Juliusz Kleiner, złotnik i sekretarz króla Jana III Sobieskiego – Ormianin Piotr Bedros Zachayaszowicz, autor takich szlagierów muzycznych jak chociażby „To ostatnia niedziela" Ludwig Friedwald. Wszystkich ich łączy miejsce urodzenia – Lwów.
To byli nauczyciele?
Tak, nauczyciele, ale też pracownicy naukowi, studenci. Byłem tam ledwo tydzień, więc to nie nabrało charakteru regularnych zajęć, ale gdyby mój pobyt potrwał dłużej, na pewno tak by się stało. Miałem z sobą podręczniki szkolne, a w liście do rodziców prosiłem, żeby mi przysłali następne do matematyki, fizyki, chemii, łaciny i francuskiego. Inni internowani nie mieli wątpliwości, że muszę być z nauką na bieżąco, muszę się uczyć i że nieróbstwo związane z internowaniem nie wchodzi w grę.
Właśnie przeglądam materiały archiwalne Macieja Klicha, jednego z założycieli Niezależnego Zrzeszenia Studentów na Uniwersytecie Śląskim, który został internowany 24 grudnia 1981 r. Odniosłem wrażenie, że to była trochę kontynuacja karnawału Solidarności, ale w odosobnieniu. Klich tworzył wtedy grafiki, znaczki pocztowe. Internowani wnieśli do więzień jakby powiew wolności, stworzyli swoistą subkulturę ruchu Solidarności.
Gdyby ktoś trafił tam przypadkowo, na krótki czas, z pewnością nie mógłby zrozumieć, dlaczego ci ludzie są tam przetrzymywani, bo zachowywali się w sposób zupełnie inny niż zwykli więźniowie. W istocie zachowywali się jak ludzie wolni. Internowani nie pozwolili sobie narzucić reżimu i sposobu bycia więziennego.
W Zaborzu mieliśmy swoje ubrania, organizowaliśmy sobie czas, nie brakowało wspólnych dyskusji, niekiedy niezwykle zaciętych, oraz codziennej wspólnej modlitwy. Pamiętam towarzyszące nam śpiewy. Udział w niedzielnej mszy świętej wymagał przejścia z jednego pawilonu przez sporą część terenu zakładu karnego do kaplicy, która była urządzona w świetlicy. Temu przejściu towarzyszył chóralny gromki śpiew pieśni patriotycznych i religijnych. Do dziś pamiętam tekst pieśni „My, Pierwsza Brygada", który został zmieniony na „My, internowani, w Zaborzu zatrzymani" śpiewany na tę samą melodię.
Jakie towarzyszyły panu emocje po zamknięciu okratowanych drzwi?
Wtedy, 26 lutego, byłem przerażony, to oczywiste. Mam wrażenie, że przez tych 40 lat, które od tego momentu minęły, większość tamtych trudnych doznań wyparłem ze swojej pamięci. Wydaje mi się, że z tym balastem nie dałoby się żyć. Pamiętam to zamknięcie się w sobie, niepewność o dzień następny, nie mówiąc o dalszej przyszłości. Zawalił mi się wtedy świat. Byłem przekonany, że moje marzenia o ukończeniu liceum, studiach, o pracy nauczyciela – nie spełnią się. Towarzyszyło temu pytanie o rodziców...
Jaka była ich reakcja na pana zatrzymanie?
Po pobieżnej rewizji w domu esbek, który ją przeprowadzał, zakomunikował rodzicom, że następnego dnia, czyli w sobotę wrócę do domu. Nie wróciłem w tę sobotę, ani następną, ani w kolejne. Z opowieści późniejszych wiem, że rodzice nie wiedzieli, co się ze mną dzieje, usilnie próbowali to ustalić. Poszukiwali mnie przez kolejnych 11 dni. Zbywano ich pytania, gdzie trafiłem, w Komendzie Miejskiej Milicji w Bytomiu, w Komendzie Wojewódzkiej w Katowicach, w areszcie śledczym. Dzisiaj, gdy patrzę na tę sytuację jako rodzic, uważam, że była to sytuacja absolutnie przerażająca. Co więcej – muszę to teraz powiedzieć, nie otrzymali też żadnej pomocy ze strony dyrekcji mojej szkoły czy wychowawcy klasy. Oni nie poczuwali się do jakiegokolwiek obowiązku, choćby skontaktowania się z moimi rodzicami.
Szkoła współpracowała z bezpieką? Może nauczyciele się po prostu bali?
Nie wiem, wydaje mi się, że dyrektor musiał współpracować z bezpieką, bo przecież zatrzymano nas wszystkich na terenie szkoły. Wskazał nas, powiedział, do których klas uczęszczamy. Czy współpracował później, tego nie wiem.
Ale po wypuszczeniu z internowania lub aresztu umożliwiono nam wszystkim powrót do szkoły, mogliśmy kontynuować edukację bez utrudnień. Niektórzy wrócili po kilku dniach, ja po miesiącu, a koleżanka i kolega po trzech miesiącach.
Czy formalnie otrzymał pan tzw. sankcje, czy był pan oskarżony o jakieś przestępstwo?
Nie, na tym polegała różnica pomiędzy mną a pozostałymi członkami naszej grupy. Osoby, które w momencie zatrzymania nie miały ukończonych 17 lat, zostały następnego dnia zwolnione do domu, rodzice musieli je odebrać z milicyjnej izby dziecka. Potem ta grupka stanęła przed sądem rodzinnym, który skazał je na rok dozoru kuratorskiego. Trzy osoby, które przyznały się do kolportażu, otrzymały tzw. sankcję prokuratorską, zostały tymczasowo aresztowane i stanęły przed sądem wojskowym wraz z grupą dorosłych działaczy Solidarności, którzy redagowali i drukowali „Biuletyn Informacyjny".
Ponieważ uparcie zaprzeczałem, jakobym brał udział w kolportażu, otrzymałem 27 lutego 1982 r. wieczorem decyzję o internowaniu. W uzasadnieniu napisano, że moje „pozostawanie na wolności zagrażało bezpieczeństwu państwa i porządkowi publicznemu przez to, że był członkiem nielegalnej grupy mającej na celu kolportaż ulotek". Decyzję o internowaniu wręczono mi w areszcie milicyjnym w Katowicach. Taki status miałem do 22 marca, gdy zostałem zwolniony z ośrodka odosobnienia w Zaborzu.
W marcu po zwolnieniu z internowania wrócił pan do szkoły. Czy prowadził pan później działalność opozycyjną?
Tak. W 1984 r. zacząłem studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i tam zaangażowałem się w kolportaż wydawnictw spoza zasięgu cenzury. Przez ponad cztery lata wraz z kolegą kolportowaliśmy wydawnictwa podziemne. Co dwa miesiące z Krakowa do Lublina lub na Śląsk przywoziliśmy po kilkadziesiąt lub nawet kilkaset egzemplarzy wydawnictw m.in. „Arki", Oficyny Literackiej i innych wydawnictw. To były tytuły literatury polskiej, ale też zagraniczne tłumaczenia np. Orwella, Sołżenicyna.
Czy sprawa zatrzymania pana na początku 1982 roku miała wpływ na pracę rodziców?
Nie, mój tata był rzemieślnikiem, nikt go nie mógł zwolnić z pracy. Pamiętam jednak taki moment, gdy rodzice rozważali emigrację, głównie ze względu na mnie, spodziewając się, że ta historia położy się cieniem na całym moim życiu. Powiedziałem wtedy, że nie chcę wyjeżdżać. Wiem jednak, że to pytanie było postawione bardzo poważnie, byli gotowi to dla mnie zrobić.
Jako historyk jak pan dzisiaj z perspektywy 40 lat ocenia wprowadzenie stanu wojennego?
Moja ocena stanu wojennego wtedy i dzisiaj właściwie się nie zmieniła. Uważam, że był to zamach stanu, zamach na Solidarność, była to próba uratowania władzy przez komunistów. Logika
16 miesięcy (od Sierpnia'80 – red.) była oczywista, polegała na stopniowym ich odsuwaniu od władzy, a stan wojenny pomyślany był jako zatrzymanie tego procesu metodami brutalnymi, w sposób bezwzględny.
Andrzej Sznajder (1965)
Absolwent Wydziału Nauk Humanistycznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, od dwóch dekad związany z katowickim oddziałem IPN, a od 2014 r. jego dyrektor.