Wielka ucieczka z Polski Jaruzelskiego

W ostatniej dekadzie istnienia PRL kraj opuściło na stałe ponad milion Polek i Polaków. Wśród nich byli uchodźcy polityczni i ci wyjeżdżający za chlebem. Polska straciła ich talenty, wiedzę, odwagę i przedsiębiorczość. W ogromnej większości – bezpowrotnie.

Aktualizacja: 10.12.2021 15:37 Publikacja: 10.12.2021 10:00

Uchodźców z komunistycznej Polski przyjmowano na całym świecie. Na zdjęciu grupa ok. 200 Polaków wsi

Uchodźców z komunistycznej Polski przyjmowano na całym świecie. Na zdjęciu grupa ok. 200 Polaków wsiada do samolotu na lotnisku w Wiedniu 15 kwietnia 1982 r. Cel lotu: Australia

Foto: Forum

Prof. Dariusz Stola, historyk, który badał emigrację lat 80. ubiegłego wieku, w jednej ze swoich prac naukowych ocenił, że pod koniec istnienia PRL przebywało za granicą 1,1 mln osób, których zadeklarowany termin powrotu już minął, oraz ok. 110 tys. emigrantów legalnych, czyli w sumie ok. 1,2 mln Polaków.

„Ponieważ w III Rzeczypospolitej nie prowadzono tak dokładnej statystyki wyjazdów, nie wiemy, ilu spośród tych, którzy wyjechali pod koniec lat 80., pozostało za granicą na dobre, a ilu powróciło na przykład w 1990 r. Musimy zatem szacunek emigracji »na stałe« nieco pomniejszyć w stosunku do sumy ponad 1,2 mln legalnych i nielegalnych migrantów z końca 1989 r. Milion, to jest blisko 3 proc. ówczesnej populacji Polski, będzie zatem liczbą bezpieczną, raczej zaniżoną niż zawyżoną" – oceniał profesor.

Jego zdaniem wyjeżdżali przeważnie ludzie w wieku aktywności zawodowej. Nadreprezentowana była zwłaszcza grupa w wieku 25–44 lata. Byli to ludzie znacznie lepiej wykształceni niż ogół Polaków. „Tak zwany kapitał ludzki trudno jest mierzyć, ale jego strata była na pewno olbrzymia. W latach 80. opuściło Polskę między innymi prawie 20 tys. inżynierów oraz blisko 9 tys. nauczycieli i wykładowców akademickich" – opisuje prof. Stola. 

1981 r. Burgundia i Lyon. Nie być ciężarem

Pierwsi byli ci, którzy wyjechali jeszcze przed 13 grudnia 1981 r. i nie wrócili już do kraju, w którym junta gen. Wojciecha Jaruzelskiego wprowadziła stan wojenny. „To oni zapełnili obozy przejściowe, takie jak Traiskirchen w Austrii, Friedland w RFN, Latina we Włoszech, skąd stopniowo rozjechali się po świecie, osiadając wreszcie w Niemczech Zachodnich, USA czy Australii. Było takich osób około 160 tys., w tym około 100 tys. wyjechało w ciągu ostatnich sześciu miesięcy poprzedzających stan wojenny" – szacuje prof. Stola. – Zaczęło się od winobrania w Burgundii, to był wrzesień 1981 r. – wspomina Piotr Kumelowski, który w 1979 r. ukończył studia inżynierskie na Politechnice Krakowskiej.

W chwili wyjazdu do Francji, gdzie zamierzał dorobić do marnej pensji, miał 25 lat i był zatrudniony w Biurze Rozbudowy miasta Krakowa. Jesienią 1981 r. wziął urlop i wraz z bratem oraz znajomym ruszyli autem przez Czechosłowację i Niemcy do Burgundii słynącej z produkcji doskonałych win. – Pierwsze dni minęły w euforycznych, szampańskich nastrojach. Po powrocie brata i znajomego do kraju zostałem jeszcze w Lyonie u znajomej miejscowej rodziny, znalazłem też pracę kreślarza. Choć francuska stawka była skromna, jak na polskie realia moje wynagrodzenie było wspaniałe – opisuje.

Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia diametralnie zmieniło jego sytuację. – Wobec blokady informacyjnej i niepewności co do rozwoju wypadków w Polsce zdecydowałem się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Wiedziałem, że nie mogę być ciężarem dla moich lyońskich dobrodziejów – wspomina Kumelowski. 

Czytaj więcej

„Słownik zasłużonych i znanych Polaków urodzonych we Lwowie": Znani lwowiacy

Złożył więc podanie na kierunek inżynieria przemysłowa na Uniwersytecie Columbia. Ruszył za ocean jumbo jetem linii Air France. Do dzisiaj pamięta przejazd rozklekotaną żółtą taksówką wraz z innymi migrantami, wśród burzy i tropikalnej ulewy, z lotniska do nędznego hoteliku w centrum Manhattanu. – Pierwsze spacery zachwyciły i jednocześnie wstrząsnęły – obok niewyobrażalnego bogactwa znajdowały się rejony biedy. W porównaniu ze słodką Francją zwracali uwagę bezdomni, żebracy, chorzy umysłowo. Byłem pewien, że tu żartów nie będzie, trzeba będzie walczyć – opowiada.

Już po kilku latach emigracji miał poczucie utraty czegoś ważnego. Przede wszystkim braku kontaktu z rodziną i dawnymi znajomymi. – Tęsknoty do krakowskich i polskich klimatów, krajobrazów, zabytków – dodaje.

Paszport w jedną stronę

Zdaniem prof. Stoli drugą grupą „wyjechanych", wprawdzie znacznie mniejszą, „ale znaczącą dla ówczesnej polityki władz PRL", byli ci, którzy wyjechali w stanie wojennym w ramach specjalnej akcji MSW „umożliwiania emigracji" internowanym, byłym internowanym i innym działaczom opozycyjnym.

„Rozpoczęto ją na polecenie ministra Czesława Kiszczaka na początku 1982 r., najwyraźniej w przekonaniu, że lepiej się pewnych ludzi pozbyć z kraju, niż ich pilnować na miejscu. Ponieważ wiadomo, że przynajmniej niektórych działaczy opozycyjnych SB »gorąco zachęcała« do wyjazdu, to akcję można określić jako formę pozasądowej banicji, szczególne połączenie kary wygnania z nagrodą – zezwoleniem na wyjazd, które było wszak dobrem rzadkim i przez wielu pożądanym" – opisywał Stola.

Jego zdaniem w latach 1982–1988 w ramach tej akcji wystąpiło o zezwolenie na wyjazd 9,5 tys. osób, zgody uzyskało 6,8 tys., a ostatecznie wyjechało 4,3 tys. Wśród emigrantów znalazło się 2,2 tys. byłych internowanych i 4 tys. członków ich rodzin, 815 działaczy opozycji i 1215 członków ich rodzin oraz 410 kryminalistów i 510 członków ich rodzin. Profesor zwraca jednak uwagę, że większość wniosków została złożona w czasie stanu wojennego: 7,5 tys. osób złożyło wnioski, a ok. 3 tys. wyjechało w latach 1982–1983.

Czytaj więcej

Maciej Milczanowski: Frasyniuk przestał być już autorytetem

1983 r. Nowy Jork. Jak dezerter

Kazimierz Dadak w latach 70. ukończył Akademię Ekonomiczną w Krakowie. Podstawowa Organizacja Partyjna PZPR na uczelni negatywnie zaopiniowała wniosek o zatrudnienia go na etacie asystenta. – Napisałem pracę magisterską, która bardzo przypadła do gustu koreferentowi i on chciał mnie przyjąć do pracy w swojej katedrze, ale nic z tego nie wyszło, bo byłem notowany w SB jako współorganizator czarnych juwenaliów – opisuje po latach.

Czarnymi juwenaliami nazwano wystąpienia studenckie w Krakowie po znalezieniu 7 maja 1977 r. w kamienicy przy Szewskiej zmasakrowanego ciała studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisława Pyjasa, który współpracował z Komitetem Obrony Robotników. Na fali protestów, które odbyły się też w innych miastach, powstał Studencki Komitet Solidarności.

Od marca 1981 r. Kazimierz Dadak był etatowym pracownikiem NSZZ Solidarność w Zarządzie Regionu Małopolska, najpierw w sekcji analiz ekonomicznych, potem kierował działem ds. kontaktów z zagranicą. – Moje główne pole działania to była publicystyka na łamach organu ZR „Goniec Małopolski". Ta działalność spowodowała, że przez krakowskiego szefa PZPR zostałem uznany za czołowego wroga władzy ludowej. Chyba najbardziej ich ubodło, że wykazywałem kompletną gospodarczą niewydolność ówczesnego systemu – wspomina.

Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego przeprowadził się do nowego mieszkania, bezpieka nie znała jego adresu. – Poprzez znajomych udało mi się przesłać podanie o przyjęcie na studia doktoranckie z ekonomii w Fordham University w Nowym Jorku i niebawem przyszła pozytywna odpowiedź. Po konsultacji z prawnikiem udałem się do wydziału paszportowego komendy wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, gdzie odmówiono mi przyjęcia podania o paszport i bez większych ceregieli wbito do dowodu osobistego „zakaz wyjazdu do WKŚ", czyli wszystkich krajów świata – opisuje.

W tej sytuacji wykorzystał swoje kontakty w krakowskim Kościele. Po wielomiesięcznych negocjacjach dostał paszport, podobnie jak żona i syn. Miał wtedy 28 lat. – W lipcu 1982 r. wyjeżdżałem z Polski całkowicie załamany. Ówczesna sytuacja wyglądała bardzo niedobrze, obawiałem się ogromnego zaostrzenia kursu wobec społeczeństwa. Zdawałem sobie sprawę, że przez długi czas nie zobaczę rodziców, brata i dalszej rodziny. Również czułem się jak dezerter, który w trakcie ciężkich walk opuszcza towarzyszy antykomunistycznych zmagań – dodaje.

W USA miał, jak wspomina, stosunkowo miękkie lądowanie. Uniwersytet udzielił mu stypendium, a znajomi udostępnili skromne mieszkanie niedaleko uniwersytetu, ale też „wspomagali, jak tylko mogli". 

– Miękkie lądowanie to nie znaczy łatwy start.

W pierwszym dniu zajęć na uniwersytecie zdałem sobie sprawę, że mam ogromne braki w wiedzy i musiałem włożyć dużo wysiłku, żeby je nadrobić – opowiada.

1984 r. Sztokholm. Choroba emigracyjna

Maciej Klich w latach 1977–1981 studiował na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, a w latach 1981–1984 na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej. Od 1977 do 1980 r. współpracował z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO). W 1980 r. był współzałożycielem Niezależnego Zrzeszenia Studentów na Śląsku. W kolejnym roku został przewodniczącym Uczelnianej Komisji Rewizyjnej NZS Uniwersytetu Śląskiego oraz Wydziałowej Komisji Rewizyjnej Wydziału Nauk Społecznych. Był też współzałożycielem Komitetów Obrony Więzionych za Przekonania na Śląsku oraz członkiem Konfederacji Polski Niepodległej.

W wigilię Bożego Narodzenia 1981 r. został zatrzymany i internowany. Do 23 lipca 1982 r. przebywał w ośrodkach Jastrzębie-Szeroka, Uherce, Rzeszów-Załęże, Nowy Łupków. W obozach dla internowanych stworzył ok. 70 stempli tzw. poczty obozowej.

Po zwolnieniu działał w podziemnej Solidarności, m.in. w ramach struktury Miejskich Komitetów Oporu, był też kolporterem i redaktorem prasy podziemnej oraz Radia Solidarność. Uczestniczył w podziemnych strukturach NZS. Wykorzystywał też swój talent graficzny, był twórcą wielu plakatów, ulotek, ilustracji, stempli.

Ciągle jednak oko miała na niego bezpieka, dostał zakaz wykonywania zawodu historyka, został też zawieszony w prawach studenta Politechniki i pewnie byłby wyrzucony z uczelni, gdyby nie wyjechał. Jak zaznacza, wykreślono go nawet z Wojskowej Komendy Uzupełnień, nie mógł zrobić nawet patentu oficera rezerwy po studiach.

O tym, że może wyjechać, wiedział już w 1983 r., gdy został zaproszony na rozmowę do Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Katowicach. Otrzymał wtedy „propozycję nie do odrzucenia", czyli właśnie opuszczenia kraju. Mogła z nim wyjechać ówczesna narzeczona Anna Markiewicz, pod warunkiem że wcześniej się pobiorą. Tak też się stało 23 lipca 1983 r.

Z zachowanych fotografii z przyjęcia weselnego wynika, że wziął w nim udział m.in. Kazimierz Świtoń, jeden z liderów śląsko-dąbrowskiej Solidarności. Na ścianach nad stołem weselnym zastawionym jedzeniem i piciem wisiała płachta z białego materiału z logo Solidarności, w którą powtykano bukiety ślubnych goździków, oraz znak orła w koronie, na zwisającym dłuższym boku obrusa weselnego doczepiono zaś transparent z napisem „NZS".

Anna i Maciej paszporty dostali pod koniec lutego 1984 r. Uprawniały one nie tylko do wyjazdu, ale też do pobrania równowartości ok. 10 dolarów. – Groziło mi więzienie, bo podciągnięto mnie pod proces działaczy podziemia z Górnego Śląska, który odbył się już z po moim wyjeździe, stąd szantaż wyjazdowy przez SB i paszport „jednokrotnego przekroczenia granicy" – wspomina Maciej Klich.

4 maja 1984 r. z lotniska na warszawskim Okęciu wyleciał do Szwecji. Wcześniej w mieniu przesiedleńczym ukrył archiwum NZS oraz liczne ulotki i karty okolicznościowe, które tworzył w podziemiu, część z tych materiałów nie została odnaleziona przez celników. Pozostałe bezpowrotnie utracił.

Na początku trafili do ośrodka dla imigrantów w Oxelosund. „Dostaliśmy piękne dwupokojowe umeblowane mieszkanie z lodówką wypełnioną żywnością" – opisał w książce „Niepokorny. Historia lat 1976–1989".

Czytaj więcej

„Słownik zasłużonych i znanych Polaków urodzonych we Lwowie": Znani lwowiacy

Po przyjeździe chciał skończyć architekturę na Politechnice w Sztokholmie lub rozpocząć studia na Akademii Sztuk Pięknych, ale na przeszkodzie stała nieznajomość języka szwedzkiego i zbyt słaba znajomość angielskiego. Ponadto trzeba było wpierw nostryfikować świadectwa z Polski, począwszy od szkoły średniej i matury poprzez studia na uniwersytecie i politechnice.

– Minęło kilka lat, zanim to zostało załatwione. Ale wtedy, mając rodzinę i dzieci, poszedłem własną drogą, zakładając firmę graficzno-reklamową, najpierw z kolegą, a potem już własną. Znalazłem swoją niszę, w której się po części odnalazłem – opisuje.

Maciej Klich dodaje, że te pierwsze lata były okupione tzw. chorobą emigracyjną, stresem i depresją, próbą znalezienia sobie nowego miejsca do życia, nowego domu, w nowych, jakże innych okolicznościach. – Wszystko było nowe, nieznane, obce. Brakowało rodziny, przyjaciół, znajomych, no i tego imperatywu bycia „niepokornym". Miałem poczucie dezercji z kraju, gdzie znajomi pozostali i walczyli z opresyjnym reżimem – dodaje.

Dlatego z przyjaciółmi włączył się w pomoc dla kraju. Zbierał fundusze w ramach tzw. Składki Górnośląskiej i wysyłał pieniądze do organizacji podziemnych. – Organizowałem wysyłki sprzętu medycznego dla szpitali, książek i materiałów do osób związanych z podziemiem – wspomina. Stopniowo wciągnął się do pracy w środowisku polonijnym. Był jednym z założycieli i działaczy harcerstwa polskiego w Szwecji.

„W grudniu 1981 r. na terenie Szwecji przebywało ok. 1,6 tys. polskich turystów. Tamtejsze władze wydały w styczniu 1982 r. rozporządzenie, zgodnie z którym wszystkie osoby przebywające w Szwecji od 13 grudnia 1981 r. mogły się starać o prawo stałego pobytu. Według statystyk Migrationsverket (Szwedzkiego Urzędu Imigracyjnego) polska grupa narodowościowa powiększyła się na przełomie lat 1982–1983 o prawie 5,5 tys. osób. W całej dekadzie lat 80. przybyło ok. 17 tys. Polaków. W 1989 r. liczebność Polonii przekroczyła 32 tys. osób" – napisał w swojej książce.

Udało się uniknąć zgorzknienia

Z perspektywy czasu decyzja o wyjeździe była jedną z najlepszych, jakie podjąłem w życiu. Jestem ekonomistą, specjalistą od finansów, ale nie mam tu w żadnym wypadku na myśli spraw materialnych – podkreśla Kazimierz Dadak.

Wprowadzenie stanu wojennego to „dla Polski wielka tragedia, dla mnie wówczas też, ale patrząc na to wydarzenie z dzisiejszej perspektywy, z mojego osobistego punktu widzenia to był to dar z nieba" – podkreśla. – Bez tego wydarzenia nigdy bym z Polski nie wyjechał.

Dzięki temu nie tylko uzyskał stopień doktora nauk ekonomicznych, ale i zetknął się, jak mówi, z prawdziwą ekonomią. Dzisiaj jest profesorem finansów i ekonomii w Hollins University w stanie Wirginia. W dorobku naukowym ma wiele publikacji, a także kilkaset artykułów w prasie popularnej zarówno w języku angielskim, jak i polskim. Publikuje m.in. w „Rzeczpospolitej".

– Z jednej strony prawie 40 lat spędzone w amerykańskim środowisku pozwoliło mi docenić wspaniałe elementy polskiej kultury, tradycji i historii, ale z drugiej lepiej dostrzec strony ujemne naszego narodowego charakteru. Moje zainteresowania daleko wybiegają poza ekonomię, więc dziś dużo lepiej rozumiem, skąd wzięły się rozbiory czy klęska wrześniowa. Także dużo lepiej zdaję sobie sprawę z tego, dlaczego w chwili obecnej 38-milionowy naród zamiast być cenionym członkiem międzynarodowej społeczności balansuje na granicy przepaści – mówi.

Zapytany o to, jakie poniósł straty, odpowiada: – Jedyną jest częściowa utrata ojczyzny. Dzięki pracy na uniwersytecie mogłem odwiedzać kraj co roku, ale jednak to nie jest to samo. Jeśli już, to „straty" ponoszę dziś. Moje liczne wysiłki, żeby nawiązać współpracę naukową z rodzimymi uczelniami, nie przyniosły najmniejszych rezultatów. Podobnie zakończyły się próby nawiązania współpracy z partiami politycznymi.

Pomimo to podkreśla, że bilans jest zdecydowanie korzystny. – W nauce istnieje takie pojęcie jak „counterfactual", czyli hipoteza przeciwna – co by było, gdyby coś się nie wydarzyło. Gdy dziś myślę, co by się stało, gdybym nie wyjechał, to sądzę, że w moim przypadku najbardziej prawdopodobny rozwój sytuacji byłby taki, jaki spotkał tysiące działaczy Solidarności, którzy w ramach transformacji zostali „wyrzuceni za burtę jak zbędny balast". Przypuszczalnie byłbym złamanym, zgorzkniałym i zawiedzionym człowiekiem. To, co elity włącznie z Lechem Wałęsą zrobiły z Solidarnością po 1989 r., woła o pomstę do nieba. Zakładając, że byłbym ponownie przyjęty do pracy w „S", to resztę zawodowego życia spędziłbym przekładając papierki w zarządzie regionu. Nie miałbym większego pojęcia o ekonomii ani o tym, jak ten świat naprawdę funkcjonuje.

– Nawet gdybym jakimś cudem po 1989 r. dostał posadę na uniwersytecie, to pracowałbym w systemie feudalnym, przeżartym przez kumoterstwo, a nie w środowisku, w którym panuje zdrowa konkurencja, wśród ludzi, którzy szanują wiedzę i profesjonalizm. Amerykańskie środowisko naukowe a polskie to są dwa zupełnie różne światy. O dostępie do fachowej literatury nawet nie wspomnę. Życie w systemie, który jest daleki od ideału, ale jednak nie wymaga cwaniactwa i kombinowania na każdym kroku, to jest także wielki plus – podkreśla prof. Kazimierz Dadak.

Coś za coś

Maciej Klich, gdyby nie wyjechał, być może byłby architektem albo historykiem lub – dodaje – „nie daj Boże politykiem". – Jak mój trochę młodszy, stryjeczny brat, Bogdan Klich, kto to wie... Dywagacje na ten temat to pogranicze tzw. historii alternatywnej, która jest nieprzewidywalna. Nie wiem, co bym robił do 1989 r. – mówi.

– Moje dzieci urodziły się w Szwecji i wychowywały się w na pewno w lepszych warunkach, niż gdyby urodziły się w tych czasach w Polsce. Dzięki temu zdobyły bardzo dobre wykształcenie. Dwoje najstarszych, Mattias i Matteus, wrócili do Polski i mieszkają tam – dodaje. Mattias skończył w Szwecji prywatną Stockholm Filmskola, a potem w Polsce Wyższą Szkołę Filmową w Łodzi, ożenił się i zamieszkał w Krakowie. Matteus skończył Kungliga Tekniska Högskolan, jest informatykiem i programistą, przed przyjazdem do Polski pracował wiele lat w USA w San Francisco. Najmłodszy Wojtek kończy podstawówkę Sztokholmie. To właśnie opieka nad dziećmi spowodowała, że Maciej nie wrócił do kraju, chociaż w 1991 r. dostał propozycję kandydowania do Senatu.

Czy rozwinął swoje talenty? – No cóż, zostając w Polsce, najprawdopodobniej nie stałbym się profesjonalnym grafikiem w branży reklamowej i artystycznej, pewnie nie założyłbym firmy komputerowej. Czyli jakieś moje talenty zostały ujawnione i rozwinięte jako alternatywa tego, co straciłem. Teraz po wielu latach zająłem się historią i politologią – odpowiada.

Publikował na łamach prasy polonijnej artykuły i eseje, napisał „Niepokornego", który został uznany przez IPN za materiał źródłowy do najnowszej historii Polski. – Teraz wyszła moja kolejna książka w wydawnictwie Polonica, „Upadła nadzieja, geneza stanu wojennego z 13 grudnia 1981 roku" napisana w ramach Polonijnego Projektu Wydawnictw Edukacyjnych, którego jestem pomysłodawcą i sponsorem. Za miesiąc ma się ukazać kolejna w ramach Ośrodka Edukacji IPN: „Stracone złudzenia, grudzień 1981" – dodaje.

Maciej Klich od 12 lat pracuje w Wydziale Konsularnym Ambasady Polskiej w Sztokholmie. Uważa, że nie może powiedzieć, że „ten dany mu czas na emigracji w jakiś sposób zmarnował", ale też trudno mu powiedzieć, co stracił, jaki jest bilans tych lat.

Czytaj więcej

Natowska stolica Polski

Za wcześnie na bilans

Piotr Kumelowski po ukończeniu studiów rozpoczął pracę w wydziale infrastruktury nowojorskiego metra. Pod koniec lat 80. poznał przyszłą żonę – małżeństwem są od 32 lat, mają dwóch synów. Z dumą podkreśla, że znają język polski. – Po politycznym przełomie 1989–1990 próbowałem znaleźć pracę w amerykańskich firmach w Polsce, w jednym przypadku było już bardzo, bardzo blisko, ale nie wyszło – wspomina.

Kolej zawsze była jego pasją. Od czasu do czasu pisuje o jej rozwoju i historii do wydawnictw polonijnych, ale także do dwóch tytułów w kraju – „Rynku Kolejowego" oraz „Świata Kolei". Jest też działaczem polonijnym, członkiem władz Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku.

– Na ocenę zysków i strat z emigracji jeszcze nie pora – uważa. – Czou-En-laj (pierwszy premier komunistycznych Chin – red.) zapytany w czasie wizyty w Paryżu, jak należy ocenić po 200 latach bilans rewolucji francuskiej, miał odpowiedzieć, „na bilans jeszcze za wcześnie". Ogólnie plusy dodatnie, przy pewnych plusach ujemnych – Piotr Kumelowski uśmiecha się, przywołując słowa Lecha Wałęsy.

Korzystałem z referatu prof. Dariusza Stoli „Milion straconych Polaków" wygłoszonego 13 grudnia 2001 r. w Warszawie na sesji naukowej zorganizowanej przez Biuro Edukacji Publicznej IPN „Stan wojenny. Spojrzenie po dwudziestu latach" oraz książki Macieja Klicha „Niepokorny. Historia lat 1976–1989" wydanej przez IPN w 2018 r.

Dziękuję pani Lilianie Sonik za inspirację do takiego ujęcia rocznicy wprowadzenia stanu wojennego

Prof. Dariusz Stola, historyk, który badał emigrację lat 80. ubiegłego wieku, w jednej ze swoich prac naukowych ocenił, że pod koniec istnienia PRL przebywało za granicą 1,1 mln osób, których zadeklarowany termin powrotu już minął, oraz ok. 110 tys. emigrantów legalnych, czyli w sumie ok. 1,2 mln Polaków.

„Ponieważ w III Rzeczypospolitej nie prowadzono tak dokładnej statystyki wyjazdów, nie wiemy, ilu spośród tych, którzy wyjechali pod koniec lat 80., pozostało za granicą na dobre, a ilu powróciło na przykład w 1990 r. Musimy zatem szacunek emigracji »na stałe« nieco pomniejszyć w stosunku do sumy ponad 1,2 mln legalnych i nielegalnych migrantów z końca 1989 r. Milion, to jest blisko 3 proc. ówczesnej populacji Polski, będzie zatem liczbą bezpieczną, raczej zaniżoną niż zawyżoną" – oceniał profesor.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi