Bogusław Chrabota: Exodus pogrudniowy

Co się stało z naszą klasą, pyta Adam w Tel Awiwie. Ciężko sprostać takim czasom, ciężko w ogóle żyć uczciwie...". Pamiętacie tę piosenkę Jacka Kaczmarskiego? Piękna, nieprawdaż? Ale gorzka i ironiczna. Z punktu widzenia dzisiejszej młodzieży kompletnie niezrozumiała, abstrakcyjna. A dla mnie i moich rówieśników to żadna abstrakcja.

Publikacja: 10.12.2021 16:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa, Maciej Zieniewicz

W prosty sposób przekłada się na imiona, nazwiska, trudne do dziś emocje. To, o czym opowiada Kaczmarski, odczułem w latach 80. na własnej skórze i może nawet większą mam pretensję do Jaruzelskiego o moją klasę niż o pacyfikacje hut i kopalń. Bo na dłuższą metę, z najgłębszym szacunkiem dla prawdziwych ofiar, stan wojenny zabił dużo mniej ludzi, niż wygnał za granicę.

Dla mnie, dzieciaka, realną stratą, cokolwiek bym o tym myślał później, byli wtedy moi przyjaciele, których – byłem o tym głęboko przekonany – traciłem na zawsze. Chodziłem do niezbyt licznej klasy w jednym z krakowskich liceów. Doskonale pamiętam te imiona z klasowego dziennika i miejsca, gdzie trafiły: Berta – Hamburg, Gośka – Houston, Monika – Ateny, potem chyba Kanada, Renata – Niemcy, Tatiana – Kopenhaga, Alicja – Chicago, o ile mi wiadomo. Czy wszyscy? Nie, z kraju wyjechało wielu moich kolegów, przyjaciół z osiedla, podwórka. Wygnał komunizm z jego koszmarnymi dziećmi, niepewnością i brakiem perspektyw.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Białoruś, moja miłość przegrana

Nie, prawdziwej biedy, takiej jak przed wojną, wtedy nie odczuwaliśmy. Było co jeść i w co się ubrać. Czego nam wtedy, w latach 80., naprawdę brakowało, to wiary w Polskę.

W sens życia w środku obskurnej, ludowej substytucji ojczyzny między Odrą i Bugiem. Tym bardziej że część z nas miała pojęcie o tym, że inny, lepszy, barwniejszy i bardziej syty świat istnieje o krok od naszego. Nie mieliśmy pewnie rozwiniętego poczucia patriotyzmu, abstrakcyjnej wizji wolności czy jakichś moralnych odruchów wobec kraju. Liczyły się dżinsy, w miarę modny T-shirt, dostęp do płyt z muzyką Boney M czy Smokie. Niektórzy przywozili je z Jugosławii i już sam ten bałkański substytut Zachodu pachniał nieosiągalną wolnością. Ale prawdziwy dostatek był w Reichu, Francji, Anglii czy Hiszpanii. Mało kto tam docierał, żyliśmy więc legendą.

Pamiętam swoją ulubioną zabawę (czy tylko moją?) z drugiej połowy lat 70. Brało się globus i, szurając palcem po kontynentach, szukało kraju, do którego zaprowadzi ucieczka z PRL. Wyobraźnię wspomagały książki Maya, Szklarskiego czy Centkiewiczów. Spieprzyć, byle najdalej od szarej rzeczywistości ludowej ojczyzny. Ile miałem lat? Dwanaście, może trzynaście? Po gruntownym przejrzeniu zagranicznej oferty wpadłem na pomysł, by wyemigrować do Nowej Zelandii. Koledzy, którzy wybrali banalniejsze kierunki (RFN, Ameryka, Kanada), pukali się w głowę. Tak daleko? Po co? Tłumaczyłem, że miejscówka jest wyjątkowa: u stóp śnieżnych gór (a więc narty) lazurowe morze i cudowne piaszczyste plaże (fajniej niż nad Bałtykiem), ale chodziło z gruntu o co innego. Nowa Zelandia kusiła mnie przepastną odległością; dalej właściwie już się nie dało, chyba że na Wyspę Wielkanocną. Ale z kolei święta przez okrągły rok? To pachniało przesadą.

Nie, prawdziwej biedy, takiej jak przed wojną, wtedy nie odczuwaliśmy. Było co jeść i w co się ubrać. Czego nam wtedy, w latach 80., naprawdę brakowało, to wiary w Polskę.

Nowa Zelandia wydawała się więc rajem na ziemi. Śniła mi się jeszcze przez wiele lat.

Oczywiście, nie udało mi się wyjechać ani do Nowej Zelandii, ani nigdzie. W latach 80. patrzyłem za to z zaciśniętymi zębami, jak wyjeżdżali na Zachód moi przyjaciele. Jeden, a właściwie jedna po drugiej. Może by do nich dołączyć? Na studiach straciłem już motywację. Przede wszystkim dlatego, że powolutku zaczynała dojrzewać moja wiara w sens sprzeciwu wobec systemu, w którym żyłem. Zarazem jednak i system niespecjalnie chciał zerwać ze mną związki i dać szansę na wyjazd. Pamiętam zdziwione oblicze jakiegoś ponurego urzędnika uniwersyteckiego (aplikowałem o zgodę na UJ), który wręczył mi odmowę wydania paszportu na wyjazd do Czechosłowacji. Nie wyjaśnił dlaczego, a ja jakoś nie miałem determinacji, by się dopytywać. Wyraz twarzy miałem pewnie równie zdziwiony.

Paszport dostałem po raz pierwszy w wieku 22 lat i wyjechałem z grupą opozycyjnej młodzieży na jakiś międzynarodowy konwentykiel do Portugalii, ale moja postawa niezłomnego opozycjonisty była już na tyle dojrzała, że nawet do głowy mi nie przyszło, by zostać na Zachodzie. Wracało się, by po tym łyku wolności tym gorliwiej zmagać się z komuną.

Moją determinację załamały nieudane strajki w maju 1988 roku, po których w końcu zdecydowałem się na wyjazd. Paryskiego i berlińskiego bruku nie wycierałem jednak zbyt długo, bo jakieś wewnętrzne ucho usłyszało szepty z okolic Okrągłego Stołu. Wróciłem na czas i była to pewnie najszczęśliwsza decyzja w moim życiu, bo zdążyłem na finał Magdalenki, półwolne wybory i chwile podnoszenia sztandarów.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Wszystkie oblicza wojny

Wróciłem. A czy oni wrócili? Nieliczni.

Nie było motywacji, bo na miejscu kwiliło już najczęściej kilkoro dzieci albo dyktowali warunki obcej krwi małżonkowie. Z miliona emigrantów stanu wojennego wrócił może co trzeci. Z mojej klasy prawie nikt. Kiedy opowiadam takie historyjki moim córkom, traktują je jak abstrakcję albo poezję. Dla nich podróż po Europie to kwestia kasy na bilet lotniczy. Wyjazd do Stanów, Afryki czy Tajlandii to po prostu turystyka. Nie kochają jakoś specjalnie Polski za to, że dziś wszystko to jest dozwolone. Dla dzisiejszych młodych to norma. Podobnie jak normą stają się studia w Londynie, Amsterdamie czy Paryżu. Albo chwilowa przeprowadzka do Monachium lub Singapuru. Są wyposażeni w dobrą kartę, paszport z wypisaną złotymi literami przynależnością. Są obywatelami potężnego związku państw i narodów: Unii Europejskiej. Zachód i reszta świata stoi przed nimi otworem z całą swą różnorodnością i bogactwem.

A gdyby to stracili? Gdyby jakiś wariat odebrał im te paszporty i pozbawił statusu?

A potem przekonał, że splendid isolation – jak na Białorusi – jest lepsze? Czy musieliby jak my śpiewać: „Co się stało z naszą klasą"?

A może inny tekst Kaczmarskiego?

Ten o murach? Wciąż wierzę, że nie będzie to konieczne.

* Pierwsza wersja tego tekstu była drukowana w „Plusie Minusie" przed siedmiu laty. Dziś jego przesłanie zyskuje całkiem nowy i groźny kontekst

W prosty sposób przekłada się na imiona, nazwiska, trudne do dziś emocje. To, o czym opowiada Kaczmarski, odczułem w latach 80. na własnej skórze i może nawet większą mam pretensję do Jaruzelskiego o moją klasę niż o pacyfikacje hut i kopalń. Bo na dłuższą metę, z najgłębszym szacunkiem dla prawdziwych ofiar, stan wojenny zabił dużo mniej ludzi, niż wygnał za granicę.

Dla mnie, dzieciaka, realną stratą, cokolwiek bym o tym myślał później, byli wtedy moi przyjaciele, których – byłem o tym głęboko przekonany – traciłem na zawsze. Chodziłem do niezbyt licznej klasy w jednym z krakowskich liceów. Doskonale pamiętam te imiona z klasowego dziennika i miejsca, gdzie trafiły: Berta – Hamburg, Gośka – Houston, Monika – Ateny, potem chyba Kanada, Renata – Niemcy, Tatiana – Kopenhaga, Alicja – Chicago, o ile mi wiadomo. Czy wszyscy? Nie, z kraju wyjechało wielu moich kolegów, przyjaciół z osiedla, podwórka. Wygnał komunizm z jego koszmarnymi dziećmi, niepewnością i brakiem perspektyw.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS