Znał Karola Wojtyłę dobrze. We wczesnych latach 50. ubiegłego wieku, po zlikwidowaniu wydziału teologicznego na Uniwersytecie Jagiellońskim, wiele razy podróżowali nocnym pociągiem z Krakowa na KUL. Stanisław Nagy zapamiętał z tamtych podróży, że Wojtyła „lubił się modlić". I wielokrotnie w swoich wspomnieniach to proste zdanie „lubił się modlić" powtarzał. Dalej jednak jakby się wahał w swoich ocenach. Raz wspominał, że już wtedy jego współtowarzysz podróży jawił mu się jako „ktoś wybitny". Innym znowu razem notował, że był to taki „zwyczajny człowiek, zwyczajny ksiądz, katolik znajdujący się na poziomie zwyczajnego życia wewnętrznego". Ot, choćby na nartach jeździli właściwie na tym samym poziomie, choć on, Nagy, „troszkę gorzej". Gdy więc przyszła wiadomość z konklawe, była ona „kompletną niespodzianką", „absolutnym zaskoczeniem". Należał do grona „najbardziej nieprzekonanych", że kard. Wojtyła może zostać papieżem, mimo że widział w nim „giganta intelektualnego, a także duchowego". Podobnie zresztą jak prymas Wyszyński uważał, że na tym etapie papieżem nie może zostać nikt inny, tylko Włoch.
Habemus papam
Jak więc przeżył 16 października 1978 roku? My, studenci KUL, biegaliśmy wtedy długo w nocy po Alejach Racławickich, po Lipowej i placu Unii Lubelskiej z biało-czerwonymi flagami i krzyczeliśmy w oczy zdumionych milicjantów i w ciemne okna Starówki: „Nasz profesor papieżem! Nasz profesor papieżem!". Nagy w opublikowanych papierach nie zostawił nic na ten temat. Wspomina tylko, że tego wieczora, „gdy jak grom z nieba uderzyła nas wiadomość: Habemus papam! Carolum Sanctae Romanae Ecclesiae", do jego lubelskiego mieszkania wpadł, szlochając głośno, ks. Tadeusz Styczeń, następca Wojtyły na katedrze etyki. I to, co mógł zrozumieć z jego szlochu, brzmiało jak u Marii Magdaleny: „Zabrano Mistrza...".
Czytaj więcej
W trakcie trzech pierwszych podróży do ojczyzny klaskali mu wszyscy, z wyjątkiem komunistów. W 1991 r., gdy do wolnego już kraju Jan Paweł II przyjechał z odczytanym na nowo Dekalogiem, po raz pierwszy pojawił się rozdźwięk między papieżem a jego rodakami.
Potem zaczął sobie to wydarzenie na swój sposób tłumaczyć. Najpierw zwyczajnie, po ludzku: Episkopat włoski, który w krótkim okresie 20 lat dał Kościołowi trzech wybitnych papieży – Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła I – wyczerpał już swoje siły. Nie miał żadnego znaczącego kandydata, a świat domagał się kogoś naprawdę nietuzinkowego. Tak w głowach purpuratów: Koeniga z Wiednia, Króla z Filadelfii czy Villota z Watykanu, zaczęła świtać postać kardynała z Polski, z Krakowa. Później znalazł inne wyjaśnienie: to nie braki we włoskim Episkopacie, nie działania kardynałów, to palec Boży. Utwierdziło go w tym przekonaniu kilka zdarzeń. Najpierw był list, który przyszedł z Rzymu parę dni po inauguracji pontyfikatu: „Tak? To się rozpisuje o prymacie Piotrowym [każdy teolog fundamentalny, każdy apologeta musi się o tym rozpisywać], a gdy ktoś ten prymat otrzymał, to się nie było łaskawym przyjechać?". Parę więc dni później, na początku stycznia 1979, wsiadł w samolot i poleciał do Rzymu na konsekrację biskupią Macharskiego, następcy Wojtyły na stolcu krakowskim. Tam odkrył coś, o czym znowu nie bez zdumienia parę razy wspominał: ten niedoceniany przeze mnie człowiek w białej sutannie niby pozostał tym samym „moim Wojtyłą", ale stał się kimś zupełnie innym. Jest w nim jakaś naturalna swoboda. Zachowuje się na Watykanie, „jakby mieszkał tu od zawsze, jakby nie był świadomy swojej [...] godności i wynikającej z niej gamy obowiązków". Rano poszli na mszę. Do dziś – wspominał – widzę go w papieskim klęczniku, we wszechogarniającej ciszy i rozmodleniu. Człowieka bez reszty zanurzonego w modlitwie. Wtedy poczułem wielki spokój. Dwa czy trzy razy słuchałem tych wspomnień. I zawsze przychodziła mi do głowy fraza Herberta: „gwiazdy krążyły i było jak być powinno – Iovis / omnia plena".
Nagy odkrył coś, co – jak powie inny Ślązak, ks. Jerzy Szymik, myśląc zapewne nie tylko o Benedykcie XVI – wykuwa się w ciszy kaplicy i półmroku biblioteki.