Nagy i Wojtyła. Palec Boży i krzyżowe karty pontyfikatu

Stanisław Nagy należał do grona najbardziej nieprzekonanych, że kardynał Wojtyła może zostać papieżem. Mimo że widział w nim giganta intelektualnego, a także duchowego. Szybko jednak doszedł do wniosku, że był to „palec Boży".

Publikacja: 15.10.2021 16:00

23 września 2003 roku, niespełna dwa lata przed śmiercią, św. Jan Paweł II mianował ks. Stanisława N

23 września 2003 roku, niespełna dwa lata przed śmiercią, św. Jan Paweł II mianował ks. Stanisława Nagy’ego kardynałem (na zdjęciu konsystorz w Watykanie, podczas którego papież wyniósł do godności kardynalskiej 30 kapłanów)

Foto: Forum, Michał Sadowski

 Znał Karola Wojtyłę dobrze. We wczesnych latach 50. ubiegłego wieku, po zlikwidowaniu wydziału teologicznego na Uniwersytecie Jagiellońskim, wiele razy podróżowali nocnym pociągiem z Krakowa na KUL. Stanisław Nagy zapamiętał z tamtych podróży, że Wojtyła „lubił się modlić". I wielokrotnie w swoich wspomnieniach to proste zdanie „lubił się modlić" powtarzał. Dalej jednak jakby się wahał w swoich ocenach. Raz wspominał, że już wtedy jego współtowarzysz podróży jawił mu się jako „ktoś wybitny". Innym znowu razem notował, że był to taki „zwyczajny człowiek, zwyczajny ksiądz, katolik znajdujący się na poziomie zwyczajnego życia wewnętrznego". Ot, choćby na nartach jeździli właściwie na tym samym poziomie, choć on, Nagy, „troszkę gorzej". Gdy więc przyszła wiadomość z konklawe, była ona „kompletną niespodzianką", „absolutnym zaskoczeniem". Należał do grona „najbardziej nieprzekonanych", że kard. Wojtyła może zostać papieżem, mimo że widział w nim „giganta intelektualnego, a także duchowego". Podobnie zresztą jak prymas Wyszyński uważał, że na tym etapie papieżem nie może zostać nikt inny, tylko Włoch.

Habemus papam

Jak więc przeżył 16 października 1978 roku? My, studenci KUL, biegaliśmy wtedy długo w nocy po Alejach Racławickich, po Lipowej i placu Unii Lubelskiej z biało-czerwonymi flagami i krzyczeliśmy w oczy zdumionych milicjantów i w ciemne okna Starówki: „Nasz profesor papieżem! Nasz profesor papieżem!". Nagy w opublikowanych papierach nie zostawił nic na ten temat. Wspomina tylko, że tego wieczora, „gdy jak grom z nieba uderzyła nas wiadomość: Habemus papam! Carolum Sanctae Romanae Ecclesiae", do jego lubelskiego mieszkania wpadł, szlochając głośno, ks. Tadeusz Styczeń, następca Wojtyły na katedrze etyki. I to, co mógł zrozumieć z jego szlochu, brzmiało jak u Marii Magdaleny: „Zabrano Mistrza...".

Czytaj więcej

Czwarta pielgrzymka Jana Pawła II. Dekalog odczytany na nowo

Potem zaczął sobie to wydarzenie na swój sposób tłumaczyć. Najpierw zwyczajnie, po ludzku: Episkopat włoski, który w krótkim okresie 20 lat dał Kościołowi trzech wybitnych papieży – Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła I – wyczerpał już swoje siły. Nie miał żadnego znaczącego kandydata, a świat domagał się kogoś naprawdę nietuzinkowego. Tak w głowach purpuratów: Koeniga z Wiednia, Króla z Filadelfii czy Villota z Watykanu, zaczęła świtać postać kardynała z Polski, z Krakowa. Później znalazł inne wyjaśnienie: to nie braki we włoskim Episkopacie, nie działania kardynałów, to palec Boży. Utwierdziło go w tym przekonaniu kilka zdarzeń. Najpierw był list, który przyszedł z Rzymu parę dni po inauguracji pontyfikatu: „Tak? To się rozpisuje o prymacie Piotrowym [każdy teolog fundamentalny, każdy apologeta musi się o tym rozpisywać], a gdy ktoś ten prymat otrzymał, to się nie było łaskawym przyjechać?". Parę więc dni później, na początku stycznia 1979, wsiadł w samolot i poleciał do Rzymu na konsekrację biskupią Macharskiego, następcy Wojtyły na stolcu krakowskim. Tam odkrył coś, o czym znowu nie bez zdumienia parę razy wspominał: ten niedoceniany przeze mnie człowiek w białej sutannie niby pozostał tym samym „moim Wojtyłą", ale stał się kimś zupełnie innym. Jest w nim jakaś naturalna swoboda. Zachowuje się na Watykanie, „jakby mieszkał tu od zawsze, jakby nie był świadomy swojej [...] godności i wynikającej z niej gamy obowiązków". Rano poszli na mszę. Do dziś – wspominał – widzę go w papieskim klęczniku, we wszechogarniającej ciszy i rozmodleniu. Człowieka bez reszty zanurzonego w modlitwie. Wtedy poczułem wielki spokój. Dwa czy trzy razy słuchałem tych wspomnień. I zawsze przychodziła mi do głowy fraza Herberta: „gwiazdy krążyły i było jak być powinno – Iovis / omnia plena".

Nagy odkrył coś, co – jak powie inny Ślązak, ks. Jerzy Szymik, myśląc zapewne nie tylko o Benedykcie XVI – wykuwa się w ciszy kaplicy i półmroku biblioteki.

Zaczęło się nowe życie

Sporo w tym patosu. Także jednak wzniosłość i patos mają swoje granice. Samolot, którym ks. Nagy wracał z arcybiskupem Macharskim w styczniowe popołudnie 1979 roku z Rzymu, z jakichś przyczyn nie ląduje w Krakowie, lecz na Okęciu. Stamtąd w mroźną noc przewożą ich autobusem na słynną później „Franciszkańską 6". Pieszo, z walizeczką w ręku, Nagy wyrusza stamtąd do swojego zakonnego Płaszowa. „W tę zimną, zimową noc jakoś w końcu dotarłem" – wspomina. No i zaczęło się nowe życie! Nowe, bo już w bliskości papieża Jana Pawła II". To „w bliskości" mówi wiele. Nagy zrozumiał, że ma być świadkiem znaku, który Bóg dał współczesnemu światu, Kościołowi. Będzie odtąd śledził kolejne etapy pontyfikatu papieża, interpretował encykliki i inne jego teksty, a gdy trzeba, leciał do Rzymu.

„Spotykaliśmy się – wyzna w wywiadzie rzece – w różnych okolicznościach, między innymi w pierwszej fazie jego działalności, kiedy rodziła się encyklika Redemptor hominis". To ciekawa wzmianka. Mówimy przecież o programowej encyklice św. Jana Pawła II. Tej, w której pada słynne: „Człowiek, który chce zrozumieć siebie do końca – nie wedle jakichś tylko doraźnych, częściowych, czasem powierzchownych, a nawet pozornych kryteriów i miar swojej własnej istoty – musi ze swoim niepokojem, niepewnością, a także słabością i grzesznością, ze swoim życiem i śmiercią, przybliżyć się do Chrystusa". A także: „Człowiek jest drogą Kościoła". I jeszcze: „Nie ma Kościół innego życia poza tym, jakim obdarza go Jego Pan i Oblubieniec". „Co za paradoks – zaznaczy Nagy – ma się wrażenie, że dopiero w tym programowym tekście Jana Pawła II po raz pierwszy, z takim naciskiem, został wyrażony fragment credo, że Chrystus jest „o wyjątkowej mocy rozświetlania pryzmatem, pozwalającym wniknąć w problem człowieka, a zwłaszcza w tę jego warstwę, która sprawia, że jest on problemem Boga".

Potem, już jako kardynał, jedną z najważniejszych swoich książek zatytułuje: „Problem człowieka problemem Boga". Dla naszych czasów problem Boga jest problemem człowieka. Albo już w ogóle nie ma takiego problemu. Kardynał odwraca paradygmat. I jest w tym odwróceniu najgłębsze przekonanie, że człowiek przez powołanie do świętości stanowi istotę niepowtarzalną w świecie stworzeń. Jest także podziw dla uporu, z jakim papież zmagał się o podtrzymywanie wartości i godności każdego życia ludzkiego. Przypomina na przykład, że w encyklice „Evangelium vitae", „stosując formułę zbliżoną do orzeczeń dogmatycznych", Jan Paweł II ze szczególną siłą wyraża protest przeciwko zbrodniczemu lekceważeniu życia człowieka we współczesnych społeczeństwach. Oto próbka stylu, jakim o tym pisze: „Współczesny człowiek – oderwany od Boga i zapatrzony w siebie – sam wytycza sobie ścieżki, po których idąc pragnie – często na próżno – spełnić swoje nieuchronnie kruche i nierzadko przeciekające przez palce życie. Niesiony falą nieokiełznanego liberalizmu, niszczy ustalone, odwieczne kanony moralności, a zarazem sankcjonuje i wynosi do rangi nienaruszanych praw wynaturzenia godzące w elementarne zasady stosunków międzyludzkich, zwłaszcza w tradycyjną rodzinę – podstawę trwałości rodzaju ludzkiego".

„Problem człowieka problemem Boga", to niejako wstęp do drogiej Janowi Pawłowi sprawy miłosierdzia Boga. Nagy jednak, zastanawiając się nad drugą encykliką papieską, „Dives in misericordia", długo medytuje nad czymś innym: „Bóg objawia swoje miłosierdzie w sposób szczególny również i przez to, że pobudza człowieka do »miłosierdzia« wobec swojego własnego Syna, wobec Ukrzyżowanego". Jest to fragment ze wszech miar wyjątkowy – podkreśli. Chodzi o miłość jako życiową konsekwencję wierzącego chrześcijanina. Mierzoną ogromem cierpienia samego Boga. O coś z Franciszkowego (tego z Asyżu): „miłość nie jest kochana". „Czy może być prostsza i piękniejsza perspektywa człowieczego losu?" – zapyta kardynał i doda, że swój wymowny wyraz znalazła ona w objawieniach siostry Faustyny i w naszych rodzimych wizerunkach Jezusa frasobliwego. W obu odnajdujemy poruszającą formę pobożności – pocieszania owładniętego smutkiem Zbawiciela. Zapamiętał, jak bliska była ona Karolowi Wojtyle od dziecięcych lat wędrującemu po kalwaryjskich ścieżkach.

Ani śladu przypuszczenia

Dla Nagiego nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Jan Paweł II w decydujący sposób przyczynił się do upadku komunizmu. Podkreślał, że w myśleniu i postawie papieża nie było ani śladu przypuszczenia, by marksizm mógł przedstawiać jakąś siłę historyczną, z którą Kościół powinien wchodzić w układy. I że w tym zmaganiu z komunizmem nie chodziło tylko o samo wyzwolenie polityczne, ale o zerwanie pęt wielu innych – duchowych i moralnych – zniewoleń.

Z pięknym patosem opisywał pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski: „Wielkie przemówienie w sercu Warszawy z pamiętnymi słowami: »Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi«, pozostaje jako złota pieczęć wybita przez niego na tym fenomenie wędrowania po Polsce w ramach ośmiu pielgrzymek. To się pamięta najbardziej i o tym się będzie pamiętało chyba długo. Tym więcej, że to kazanie na centralnym placu Warszawy było już swoistym wyrokiem na komunistyczny reżim [...]. Dopełnieniem tego wyroku [...] na czas umęczenia przez obce siły były słowa: »Proszę was nie upadajcie na duchu, zostańcie wierni«, wypowiedziane na Błoniach krakowskich ze wzrokiem wbitym w wieżę Wawelu i Kościoła Mariackiego. I dokonało się wtedy to wielkie bierzmowanie narodu, ale trzeba zaraz powiedzieć, że pomiędzy tymi dwoma przemówieniami, w Warszawie i Krakowie, odbył się wręcz tryumfalny, królewski pochód przez Polskę. Niespodziewany. Pochód, którego reżim się lękał. Pochód, który zamienił się w prawdziwe trzęsienie ziemi w zniewolonym kraju. Naród poczuł swoją potęgę, uświadamiającą zarazem znikomość reżimu, który na ulicach Warszawy i Krakowa symbolizowała obecność milicji, wojska. Po raz pierwszy poczuł, że nie jest całkowicie zniewolony. Poczuliśmy, że w swojej zasadniczej masie jesteśmy sobą – Polską, Polakami i chrześcijanami. A »oni« są i obcy, i bardzo nieliczni". Ciekawe – Tischner na zakończenie pierwszej pielgrzymki podkreślał motyw „poczucia osamotnienia", którego doznawali Polacy po wyjeździe Ojca Świętego. Nagy natomiast pisał o poczuciu narodowego „pokrzywdzenia" i o świadomości, że „polski paradygmat wolności: »Bóg i Ojczyzna« jest nadal paląco aktualny".

Z okresu stanu wojennego najbardziej przeżył spotkanie Jana Pawła II z Lechem Wałęsą w schronisku w Dolinie Chochołowskiej, a potem górską wędrówkę 23 czerwca 1983 r. z papieżem do Doliny Jarząbczej. „Byłem tylko – relacjonował pokornie – przypadkowym i z dala obserwującym to spotkanie świadkiem". Zapamiętał, że był to „słoneczny dzień", że czuć było „coś, co przypominało dziwny spokój Wielkiej Soboty". I przede wszystkim, że „przez to spotkanie i całą pielgrzymkę do Polski Papież stanął przy Polsce i Solidarności w sposób bezsporny i opatrznościowy".

Nie miał też wątpliwości, że Lech Wałęsa „był wtedy symbolem narodu, który chciał poderwać się do lotu". To dlatego papież twardo wyrażał wolą spotkania się z szefem Solidarności. Spotkanie odbyło się właściwie już po zakończonej pielgrzymce, na granicy państwa, w otoczeniu brygady wojska i masy agentów. Najbardziej bolało go, że zaryglowano wtedy domek bacy Janka Szwajnosa, który ongiś woził ich głęboko w góry, na wspólne piesze wędrówki. „Teraz, zamknięta w domku jego rodzina, ze łzami w oczach patrzyła przez szybę, jak papież wysiadał z helikoptera i w szybkim tempie [...] wyruszył do Doliny Chochołowskiej". Opowiadał mi również, jak wracając z wędrówki, Jan Paweł II patrzył przez okno helikoptera i cały czas w ciszy szeptał różaniec. Gdy wysiadali, poprosił go o ten różaniec. Papież jednak wyjął z kieszeni i dał mu inny, ten, na którym modlił się w Dolinie Jarząbczej. W swojej blisko godzinnej wędrówce doszli wtedy do spadającego z góry potoku, „bystrego, wesołego, ciekawego", jak go opisywał. Po posiłku Jan Paweł podszedł do tego potoku, zaczerpnął z niego nieco wody i przez moment wodę tę – w zadumie i milczeniu – z dłoni do dłoni przelewał. „A potem ten potok przeżegnał".

„Zatoka lasu zstępuje

w rytmie górskich potoków...

Jeśli chcesz znaleźć źródło,

musisz iść do góry, pod prąd.

Przedzieraj się, szukaj, nie ustępuj [...].

Strumieniu, leśny strumieniu,

odsłoń mi tajemnicę

swego początku!...]

Pozwól mi wargi umoczyć

w źródlanej wodzie

odczuć świeżość,

ożywczą świeżość"

To o ten różaniec i o ten strumień z Doliny Jarząbczej chodzi. Sprawdzałem „u źródła" – zaznaczy kilkakrotnie. Tak, dopytywał się o to papieża po ukazaniu się w 2003 r. „Tryptyku rzymskiego". „Byłem wtedy koło niego – wspominał – ale nie wiedziałem, nie podejrzewałem nawet, że taką rzecz przygotowuje. Byłem autentycznie zaskoczony". I podkreślał, potrząsając różańcem z Jarząbczej: „Tryptyk..." to dramatyczny powrót do lat młodości, „poetyckiej młodości; do płomienia geniusza, który się w nim palił i który on świadomie zgasił, żeby wybrać kapłaństwo".

Jeszcze jedno zapamiętałem z tamtych wspomnień kardynała z lat 80. XX wieku. Może nawet najbardziej. Brzmiało to tak: „on nigdy o ludziach nie wyraził się źle". Dotyczyło to także przedstawicieli polskich władz komunistycznych. Nawet po niezaplanowanej, burzliwej rozmowie z Jaruzelskim na Wawelu, którą odbył jeszcze tego samego dnia co wizyta w Dolinie Chochołowskiej, nie oceniał dyktatora negatywnie, więcej – zanotuje Nagy – „odczuwał w tym człowieku jakąś dozę prawości". Owszem, podkreśla, Ojcu Świętemu towarzyszył później głęboki lęk, że wolny już Naród [Kardynał pisze przejmująco: „ocalony Naród"] zrobi zły użytek z wolności i że praw sumienia należy bronić także dzisiaj. I rzuca Norwidową skargę: „[...] cóż ten tak umiłowany Naród dał temu największemu Polaków w zamian? Odpowiedź wydaje się niestety jasna: zawód, bolesny zawód [...]". Ale zaraz trzeźwo dodaje: „Można w tej sprawie powiedzieć za dużo, popadając w patos, tym razem pesymistyczny patos [...]". Piękne zdanie, głęboka świadomość.

Krzyżowe karty

Ostatnie lata posługiwania Jana Pawła II kardynał określał mianem „krzyżowych kart" pontyfikatu. Zaliczał do nich najpierw dramat, pisany przez biskupów i kapłanów. Dramat ten dotykał – jak się wyrazi – „najgłębszej głębi" Jana Pawła II, kapłaństwa, „podstawowej osi jego życia". W tej właśnie perspektywie odczytywał dwie niemal ostatnie książki papieża. W „Darze i tajemnicy" widział „sumę świętości kapłańskiej", natomiast „Wstańcie, chodźmy!" jest w jego oczach swoistą katechezą dla biskupów, jak – pełniąc tę posługę – pasterzować, a nie funkcjonować. Na początku – podsumowywał – papież kierował Kościołem, idąc z krzyżem przez świat, a potem – wisząc na krzyżu. „Swoistym symbolem tego – opowiadał nam w 2004 r. w Płocku – jest pewna scena z kaplicy w Castel Gandolfo. Wystarczy tam otworzyć drzwi papieskich apartamentów i już ma się przed oczyma ołtarz z Matką Boską Częstochowską i Najświętszy Sakrament. Te drzwi są teraz bardzo często otwarte. Co więcej, z tych drzwi coraz częściej wynurza się niesamowity »wóz cierpienia«, jakim jest fotel inwalidzki Jana Pawła II. Papież jest kaleką – nogi odmówiły mu posłuszeństwa; te same nogi, które prowadziły go tak daleko, przestały w tej chwili być do jego dyspozycji. Jest to jakby »papieżowanie z wysokości krzyża«. Ten wóz wynurza się, żeby Piotr mógł oko w oko spotkać się ze swoim Mistrzem w tabernakulum. I to sprawia, że ze swojego krzyża Piotr może nadal tym wielkim gospodarstwem, jakim jest Kościół i ludzkość, ciągle »włodarzować«".

Nagy nie bał się mówić wprost: „Papież jest kaleką". Nie bał się używać metafory: „papieżowanie z wysokości krzyża", tak jak Jan Paweł II nie lękał się odchodzić na oczach całego świata. „Zanim przejdzie się do dramatycznego finału – cytuję i jest to już ostatnia próbka patosu Stanisława Nagiego – który rozegrał się na piątym piętrze Pałacu Watykańskiego, za ciągle oświetlonymi dwoma oknami, trzeba jeszcze zstąpić na dół, na otoczony Kolumnadą Berniniego plac św. Piotra, a także na jego polskie odmiany: warszawski plac Zwycięstwa (dziś plac Piłsudskiego), krakowskie Błonia i tyle innych miejsc przed otwartymi kościołami. Tam wszędzie żarliwie się modlono, trwano w świętej zadumie, każdy czynił to, na co go było wtedy stać....". Tak, to jeden z najpiękniejszych zapisów tamtych kwietniowych dni 2005 roku.

Epilog

23 września 2003 roku, niespełna dwa lata przed śmiercią, św. Jan Paweł II mianował ks. Stanisława Nagiego kardynałem. We wspominanej już, tłumaczonej na wiele języków książce „Wstańcie, chodźmy", napisał: „Jako biskup Krakowa czułem się zmuszony także do podjęcia obrony Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Uważałem to za swój obowiązek. [...]. W tych zmaganiach umacniało mnie przeświadczenie, że nauka, obejmująca różnorakie dziedziny, jest nieocenionym dziedzictwem narodu. Oczywiście w rozmowach z władzami komunistycznymi przedmiotem obrony była przede wszystkim teologia, bo ten kierunek był szczególnie zagrożony. Nigdy jednak nie zapomniałem o innych gałęziach wiedzy, również tych pozornie z teologią niezwiązanych. [...]. Zawsze też dokładałem starań, żeby istniało odpowiednie duszpasterstwo ludzi nauki. Ich kapelanem w Krakowie był jakiś czas ks. profesor Stanisław Nagy, którego niedawno wyniosłem do godności kardynała, pragnąc niejako wyrazić w ten sposób uznanie dla nauki polskiej".

Opierałem się m.in. na książce „Na drogach życia. Kardynał Stanisław Nagy w rozmowie z ks. Zbigniewem Morawcem SCJ", Kraków 2010

Kard. Stanisław Nagy (1921–2013) – ur. w Bieruniu na Śląsku, sercanin, wieloletni profesor KUL, przyjaciel Jana Pawła II

O autorze:
Ks. Henryk Seweryniak (ur. 1951)

Były asystent i adiunkt przy kierowanej przez prof. S. Nagiego katedrze eklezjologii fundamentalnej KUL, konsultor Papieskiej Rady ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji w Rzymie, prof. Mazowieckiej Uczelni Publicznej


 Znał Karola Wojtyłę dobrze. We wczesnych latach 50. ubiegłego wieku, po zlikwidowaniu wydziału teologicznego na Uniwersytecie Jagiellońskim, wiele razy podróżowali nocnym pociągiem z Krakowa na KUL. Stanisław Nagy zapamiętał z tamtych podróży, że Wojtyła „lubił się modlić". I wielokrotnie w swoich wspomnieniach to proste zdanie „lubił się modlić" powtarzał. Dalej jednak jakby się wahał w swoich ocenach. Raz wspominał, że już wtedy jego współtowarzysz podróży jawił mu się jako „ktoś wybitny". Innym znowu razem notował, że był to taki „zwyczajny człowiek, zwyczajny ksiądz, katolik znajdujący się na poziomie zwyczajnego życia wewnętrznego". Ot, choćby na nartach jeździli właściwie na tym samym poziomie, choć on, Nagy, „troszkę gorzej". Gdy więc przyszła wiadomość z konklawe, była ona „kompletną niespodzianką", „absolutnym zaskoczeniem". Należał do grona „najbardziej nieprzekonanych", że kard. Wojtyła może zostać papieżem, mimo że widział w nim „giganta intelektualnego, a także duchowego". Podobnie zresztą jak prymas Wyszyński uważał, że na tym etapie papieżem nie może zostać nikt inny, tylko Włoch.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi