To zresztą widać. Nie tylko się kochają, ale też lubią, co z czasem jest ważniejsze, mają te same pasje, poczucie humoru i potrafią ze sobą milczeć.
Spotkanie ich razem to trochę jak spotkanie z kimś pojedynczym. Uśmiechają się w tych samych momentach, reagują tak samo, a ich ręce w czasie rozmowy spotykają się bezwiednie z nagłej potrzeby bliskości. No i oczywiście mówią o sobie „my". My lubimy, my nie chcemy, my byliśmy, my będziemy.
Jeszcze dwa lata temu mówili, że „urodzą" tyle dzieci, ile się da. Niedługo ślub. Bo z „formalnością" będzie prościej. Jakoś chłodno to zabrzmiało, więc tym razem zapytałam, czy skoro planują tak wielką gromadkę dzieci, dobrze u nich z mieszkaniem. W tym momencie rozmowa całkiem zmieniła ton. Długo milczeli, ich ręce się rozplotły i wreszcie jedno powiedziało: – My nie będziemy mieli dzieci. – Ale przecież dzisiaj bezpłodność można wyleczyć – przerwałam ten smutek natychmiast – nie można tak od razu tracić nadziei. – My nie mamy problemu z płodnością – odpowiedzieli – mamy natomiast problem z nadzieją i właśnie o nadzieję chodzi. Zdecydowaliśmy, że nie można wydawać na świat pokolenia, które urodzi się w świecie bez nadziei i przyszłości. – Porozmawiajcie z kimś o tym – powiedziałam – może z psychologiem, terapeutą...
Pokolenie dwudziestolatków żyje w takim przeświadczeniu jak ludzie mieszkający przy wulkanie. Bezradni wobec sił natury
– Terapeuta miałby sens, gdyby należał do naszego pokolenia. Człowiek starszy od nas choćby 15 lat nie rozumie tego, co my czujemy. Nasi rówieśnicy na ogół myślą tak samo jak my. Idzie czas totalny (cytuję), czas, kiedy człowiek będzie tylko walczył o przetrwanie. Mogłaby pani patrzeć na swoje dziecko, wiedząc, że w niedalekiej przyszłości może już nie być wody, gorące kontynenty opustoszeją, a ludzie będą walczyć o każdy kawałek ziemi, gdzie jest nadzieja na zaspokojenie pragnienia? Mogłaby pani spokojnie patrzeć na swoje ufne i uśmiechnięte dziecko, wiedząc, że zbliża się katastrofa? Tak myśli wielu z nas.