Jest Anglikiem, ale mało kto o tym pamięta. Dla świata wielcy współcześni reżyserzy brytyjscy to Ken Loach, Mike Leigh, Stephen Frears, z młodszych pokoleń choćby Andrea Arnold. Ridley Scott traktowany jest jak twórca hollywoodzki, bo też odniósł w Ameryce ogromny sukces. Ale zawsze dawał filmowi kawałek swojej europejskiej duszy. Mało kto w fabryce snów potrafi łączyć komercję z artyzmem. I mało kto jest tak wyczulony na piękno obrazu, na szczegół scenografii, wiarygodność kostiumu.
Reżyser żartuje, że nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Po prostu budził się rano i, jadąc na plan jak na plac zabaw, mówił sobie: „Jaki cudowny dzień!"
Ridley Scott żyje między Ameryką a Europą: ma domy w brytyjskim Hamstead, w Luberon w Prowansji i w Los Angeles. W 2003 roku dostał od królowej Elżbiety tytuł Rycerza Kawalera. Ma też swoją gwiazdę na Hollywood Boulevard. I choć pierwszy film zrobił, mając 40 lat, ma ich na koncie ponad 20. Za trzy – „Thelmę i Louise", „Gladiatora" i „Helikopter w ogniu" – dostał nominacje do Oscara za reżyserię. Uchodzi za mistrza tradycyjnego, epickiego stylu. W ankietach „Premiere" plasuje się wśród 30 najbardziej wpływowych ludzi światowego kina. A jego współpracownicy mówią, że on po prostu kocha reżyserować.
– Pomimo swojej pozycji w kinie ma tyle entuzjazmu i zapału, jakby robił pierwszy film w życiu – powiedział mi kiedyś Sławomir Idziak, nominowany do Oscara za zdjęcia do „Helikoptera w ogniu".
Sam reżyser żartuje, że nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Po prostu budził się rano i, jadąc na plan jak na plac zabaw, mówił sobie: „Jaki cudowny dzień!". Może to właśnie go zakonserwowało? 30 listopada skończy 84 lata, w Wenecji pokazuje najnowszy film, osadzony w średniowiecznej Francji „Ostatni pojedynek". Kończy prace postprodukcyjne przy „Domu Gucci", jednocześnie rozwija kilka nowych projektów.