Ridley Scott. „Ostatni pojedynek” to jeszcze nie koniec

Na festiwalu w Wenecji Ridley Scott odbierze 10 września nagrodę Cartier Glory, a widzowie obejrzą jego najnowszy film „Ostatni pojedynek". Teraz kończy kolejny, bo mówi, że żyje, gdy staje za kamerą.

Publikacja: 03.09.2021 10:00

Ridley Scott. „Ostatni pojedynek” to jeszcze nie koniec

Foto: AFP

Jest Anglikiem, ale mało kto o tym pamięta. Dla świata wielcy współcześni reżyserzy brytyjscy to Ken Loach, Mike Leigh, Stephen Frears, z młodszych pokoleń choćby Andrea Arnold. Ridley Scott traktowany jest jak twórca hollywoodzki, bo też odniósł w Ameryce ogromny sukces. Ale zawsze dawał filmowi kawałek swojej europejskiej duszy. Mało kto w fabryce snów potrafi łączyć komercję z artyzmem. I mało kto jest tak wyczulony na piękno obrazu, na szczegół scenografii, wiarygodność kostiumu.

Reżyser żartuje, że nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Po prostu budził się rano i, jadąc na plan jak na plac zabaw, mówił sobie: „Jaki cudowny dzień!"

Ridley Scott żyje między Ameryką a Europą: ma domy w brytyjskim Hamstead, w Luberon w Prowansji i w Los Angeles. W 2003 roku dostał od królowej Elżbiety tytuł Rycerza Kawalera. Ma też swoją gwiazdę na Hollywood Boulevard. I choć pierwszy film zrobił, mając 40 lat, ma ich na koncie ponad 20. Za trzy – „Thelmę i Louise", „Gladiatora" i „Helikopter w ogniu" – dostał nominacje do Oscara za reżyserię. Uchodzi za mistrza tradycyjnego, epickiego stylu. W ankietach „Premiere" plasuje się wśród 30 najbardziej wpływowych ludzi światowego kina. A jego współpracownicy mówią, że on po prostu kocha reżyserować.

– Pomimo swojej pozycji w kinie ma tyle entuzjazmu i zapału, jakby robił pierwszy film w życiu – powiedział mi kiedyś Sławomir Idziak, nominowany do Oscara za zdjęcia do „Helikoptera w ogniu".

Sam reżyser żartuje, że nie przepracował w życiu ani jednego dnia. Po prostu budził się rano i, jadąc na plan jak na plac zabaw, mówił sobie: „Jaki cudowny dzień!". Może to właśnie go zakonserwowało? 30 listopada skończy 84 lata, w Wenecji pokazuje najnowszy film, osadzony w średniowiecznej Francji „Ostatni pojedynek". Kończy prace postprodukcyjne przy „Domu Gucci", jednocześnie rozwija kilka nowych projektów.

Najgorszy uczeń w klasie

Urodził się w South Shields, w 1937 roku. Jego ojciec był pułkownikiem w Royal Ingeneers – korpusie, który był zapleczem technicznym brytyjskiej armii. Po wojnie rodzina pięć lat spędziła w Niemczech w ramach planu Marshalla. Potem wrócili do Stockton-on-Tees. Starszy brat Ridleya trafił do marynarki handlowej, on sam chciał wstąpić do armii. Nie śmiał się przyznać rodzicom do marzeń o kinie, w tym środowisku wydawały się one niedorzeczne.

A jednak to z matką od dzieciństwa oglądał filmy, pamięta, że pierwszym był „Czarny łabędź" z Tyrone'em Powerem. Szkoły Ridley nie znosił. Był najgorszym uczniem w całej klasie, ale za to pięknie rysował i jednego dnia mądry nauczyciel spytał: „Co tu robisz? Idź, rozwijaj swoje zainteresowania i talent". I tak trafił do West Hartlepool College of Art, potem do londyńskiego Royal College of Art, gdzie zrobił pierwszą etiudę „Chłopiec i rower". Wystąpił w niej jego brat Tony, młodszy od Ridleya o prawie siedem lat. Też potem został reżyserem, zrobił m.in. „Top Gun" czy „Prawdziwy romans". Razem prowadzili firmę producencką. Tony Scott popełnił samobójstwo w 2012 roku, skacząc z mostu w Los Angeles. Miał raka.

Po studiach Ridley pojechał na praktykę do Nowego Jorku, a po powrocie dostał pracę scenografa w BBC. Zaliczył tam kurs reżyserski i w połowie lat 60. zaczął realizować programy i seriale telewizyjne. Dziś słynie ze zdecydowania, ale wtedy był niepewny siebie, nie umiał współpracować z aktorami. Sam wspomina: – Wiele zawdzięczam aktorowi Ianowi Hendry'emu, który powiedział mi: „Dlaczego wciąż za wszystko przepraszasz? Bądź twardy. Każda decyzja jest lepsza niż brak decyzji".

Po latach pracy w Hollywood Scott wie, że tak właśnie jest. Nie wolno pytać na planie: „Co zamierzamy zrobić?", dyskutować, gdzie postawić kamery. Wtedy film, np. taki „Obcy: Przymierze", musiałby kosztować 200–250 mln dolarów, on zrobił go za 111 mln.

W pierwszych latach pracy reżyserskiej szło mu nieźle, ale zostawił telewizję i razem z Tonym założył firmę producencką RSA specjalizującą się w produkcji reklamówek. – To był fascynujący czas rodzenia się w Wielkiej Brytanii sztuki reklamowej. Patrzyliśmy z zazdrością i podziwem na reklamówki amerykańskie, były małymi, błyskotliwymi filmikami. Chcieliśmy kręcić podobne. To zresztą fantastyczna szkoła zawodu – wspomina Ridley Scott.

Zrealizował ponad 2 tys. krótkich materiałów promocyjnych, pracował od Londynu, Nowego Jorku i Los Angeles do Maroka i Hongkongu. Jego film promujący chleb Hovis, z muzyką Antonina Dvořáka, do dzisiaj pozostaje przykładem innowacyjnej pracy reklamowej. RSA szybko stała się jedną z najbardziej liczących się firm audiowizualnych na brytyjskim rynku. Scott, nawet wtedy, gdy już został światowej klasy artystą, wciąż wracał do tej branży. W 1984 roku mnóstwo szumu zrobiła przygotowana przez niego dla Apple reklama nowego komputera Macintosh.

– Nauczyłem się współpracować z inwestorami: zrozumiałem, że jeśli ktoś daje pieniądze, to ma prawo pytać i interesować się produkcją – mówi dzisiaj.

W kinie zadebiutował dzięki pomocy słynnego producenta Davida Puttnama. W 1977 roku zrobił osadzony w XIX-wiecznej Francji „Pojedynek" według opowiadania Conrada. I od razu zdobył nagrodę za najlepszy debiut na festiwalu w Cannes, zachwycając widzów przede wszystkim wizją plastyczną filmu. Potem kręcił horrory, filmy s.f. oraz wojenne, dramaty psychologiczne, freski historyczne, ale – może dzięki wieloletnim doświadczeniom w reklamie – zawsze pamiętał o widzach.

Jego drugi film „Obcy: 8. pasażer Nostromo" (1979) był wielkim przebojem kasowym, uhonorowanym także Oscarem za efekty specjalne. Scott przeczytał scenariusz o załodze statku kosmicznego, z której kolejni członkowie są porywani przez istoty pozaziemskie, i zakochał się w nim. – Z niecierpliwością czekałem cztery godziny, aż Hollywood się obudzi, żeby powiedzieć: „Bardzo chcę to zrobić" – wspomina. Wiedział, że jest dopiero piąty w kolejce na liście ewentualnych reżyserów. Przed nim był nawet Robert Altman. Ale udało się. A Scott wniósł do filmu coś ważnego: dzięki niemu w całkowicie męskiej załodze pojawiły się dwie kobiety, m.in. Ellen Ripley.

To również on znalazł odtwórczynię głównej roli. Dziennikarzowi „Guardiana" opowiadał w wywiadzie: „Dwa tygodnie przed zdjęciami wciąż nie mieliśmy aktorki do roli Ripley. Wtedy ktoś, chyba Warren Beatty, powiedział mi: »Jest taka kobieta, na off-Broadwayu, nazywa się Sigourney Weaver, powinieneś się z nią spotkać«. Pojechałem więc do Nowego Jorku. Czekam, do restauracji wchodzi Sigourney. Prawie dwa metry wzrostu, fryzura afro sprawia, że jest jeszcze o 20 centymetrów wyższa. Jedliśmy kolację, a ja wyglądałem przy niej jak karzeł. To było to!".

Ripley stała się kultową bohaterką, Sigourney Weaver – gwiazdą. Scott świetnie wywiązał się z zadania, ale studio Fox nie zaoferowało mu reżyserii sequeli. Zrealizowali je kolejno: James Cameron, David Fincher, Jean-Pierre Jeunet, Paul Anderson, Colin i Greg Strause. Dopiero w 2012 roku opowieść o obcym wróciła do Scotta. Zrealizował „Prometeusza", obsadzając w głównej roli Noomi Rapace, Szwedkę znaną z ekranizacji powieści Stiega Larssona. To ona, jako archeolożka Elizabeth Shaw, urodziła kosmitę.

Sukcesy i problemy w Hollywood

Pięć lat później pokazał jeszcze „Obcego: Przymierze", znów sięgając po ciekawą obsadę – obok Michaela Fassbendera wystąpiła Katherine Waterson. Przez trzy i pół dekady, jakie upłynęły od pierwszego podejścia Ridleya Scotta do s.f., mało się zmieniło. Reżyser wciąż niechętnie sięgał po komputer i zielony ekran. W „Przymierzu" kazał zbudować statek kosmiczny z setkami urządzeń i przełączników. Wszystko musiało działać. Jednak oba filmy o obcym nie dorównały pierwszej części.

Czytaj więcej

Niedorzeczny „Obcy: Przymierze”

Wydawało się, że po „Obcym" bramy Hollywood są dla Scotta szeroko otwarte, ale w wielkim studiu niełatwo być prorokiem. W czasie realizacji „Łowcy androidów" z Harrisonem Fordem miał poważny konflikt z producentami, którzy zażądali wprowadzenia do filmu narratora i zmiany zakończenia – oczywiście na happy end. Dopiero wiele lat później, gdy na VHS i DVD wyszła wersja reżyserska, widzowie zobaczyli „Łowcę androidów", pod którym chciał się podpisać Ridley Scott. Ale w 1982 roku wielka Pauline Kael z „New Yorkera" zmieszała film z błotem. – Poświęciła trzy bite strony na niszczenie „Łowcy androidów" i mnie – mówi Scott i twierdzi, że od tamtego czasu nigdy nie czyta recenzji swoich filmów. Perturbacje z „Łowcą androidów" zraziły Scotta do Hollywood, ale nie na długo. W latach 80. wyreżyserował „Legendę" z Tomem Cruise'em usiłującym zatrzymać władcę ciemności przed zniszczeniem dnia, „Osaczoną" z Tomem Berengerem jako policjantem zakochującym się w kobiecie, którą ma chronić, czy „Czarny deszcz" z Michaelem Douglasem i Andym Garcią eskortującymi pojmanego członka japońskiej yakuzy. Tych filmów nie można było uznać za wielkie sukcesy, ale reżyser czegoś się nauczył i zaczął też być koproducentem. Wszedł nawet w wielki hit komercyjny, zrealizowanego z rozmachem „Marsjanina" – opowieść o astronaucie, który utkwił na Marsie i usiłuje skomunikować się z Ziemią, by dać znać, że żyje. Film zebrał 630 mln dolarów na całym świecie i zdobył Złoty Glob.

Scott nie jest jednak specjalistą wyłącznie od science fiction. W latach 90. udowodnił, że wyczulony jest również na sprawy społeczne, wnikliwie obserwując współczesne zachodnie społeczeństwa. Jego film „Thelma i Louise" z 1991 roku o ćwierć wieku wyprzedził ruch #MeToo i apele o prawa kobiet. To była niezwykła opowieść o dwóch młodych kobietach, które przemierzają drogi Ameryki, uciekając od codziennego, jałowego życia. Dla wielu widzów ten film stał się utworem kultowym, ważnym głosem o prawie do wolności i bycia sobą.

Scott początkowo chciał go tylko produkować. Przesłał scenariusz czterem reżyserom. Nie byli chętni, dlatego postanowił sam stanąć za kamerą. I raz jeszcze udowodnił, że potrafi docenić silne kobiety. Tak jak wcześniej w „Obcych", jak później w „G. I. Jane", historii pierwszej żołnierki, która trafia do elitarnej antyterrorystycznej formacji Navy Seal. – Być może zawdzięczam taki wizerunek płci pięknej mojej matce, która zawsze była bardzo dzielna, a jeszcze po ukończeniu 90 lat z sukcesem kierowała interesami – wyznaje Ridley Scott.

W ostatnim dziesięcioleciu mówił o chciwości Zachodu. W „Adwokacie" tytułowy bohater ma wszystko – rozwijającą się świetnie karierę, fajną żonę, doskonałą sytuację materialną. A jednak wdaje się w handel narkotykami. O zachłanności opowiedział też cztery lata temu w filmie „Wszystkie pieniądze świata", historii magnata naftowego Johna Paula Getty'ego. W chwili śmierci jego majątek wyceniano na 2 mld dolarów, ale słynął on z potwornego skąpstwa. Gdy w 1973 roku w Rzymie został porwany jego wnuk, odmówił zapłacenia 17 mln dolarów okupu. Gdy porywacze wysłali do włoskiej gazety kosmyk włosów i ucho chłopca oraz zapowiedzieli, że będą następne przesyłki, dał 2,2 mln dolarów – tyle mógł sobie odpisać od podatku. Trochę pieniędzy pożyczył też synowi na procent.

„Wszystkie pieniądze świata" były opowieścią o rozpaczliwej walce matki porwanego chłopca, by przekonać teścia do zmiany decyzji. Z tym filmem łączył się skandal. Po oskarżeniach o molestowanie seksualne został z niego „wycięty" grający dziadka Kevin Spacey. Zastąpił go Christopher Plummer. Podobno zresztą sam Scott się z tego ucieszył, bo Plummer był jego pierwszym wyborem. To producenci chcieli aktora o bardziej znanym nazwisku.

Zdjęcia robione przez Polaka

Trudno wymienić wszystkie jego udane projekty. To reżyser, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu. A poza science fiction, thrillerami i kinem współczesnym stał się również specjalistą od superprodukcji historycznych. Są wśród nich: „1492 – wyprawa do raju" – film wysmakowany w każdym szczególe, wiernie odtwarzający klimat średniowiecznej Hiszpanii, zachwycający widzów cudownymi krajobrazami Salwadoru. „Gladiator" to okraszona spektakularnymi obrazami bitew opowieść o zdegradowanym przywódcy marzącym o zemście, a także o żądzy władzy. Film zebrał pięć Oscarów i 12 nominacji, porwał widzów niezwykłym rozmachem. Odniósł sukces kasowy i przywrócił w kinie modę na starożytność.

Szczególne miejsce w twórczości Scotta zajmuje „Helikopter w ogniu" opisujący wydarzenia, jakie miały miejsce w Mogadiszu w 1993 roku, gdy elitarna, ponadstuosobowa amerykańska jednostka dostała zadanie pojmania w Somalii współpracowników Mohameda Farraha Aidida. Rewelacyjne zdjęcia, uhonorowane zresztą oscarową nominacją, zrobił Sławomir Idziak, na planie pracowało jednocześnie 11 kamer.

Czytaj więcej

Ridley Scott pracuje nad nowym "Gladiatorem"

Spektakularnym filmem okazał się „Robin Hood". Scott, który nie lubi za bardzo efektów specjalnych, tutaj zaszalał. W ciągu dziewięciu dni miał nakręcić scenę na plaży, której realizacja – jego zdaniem – powinna zająć cztery tygodnie. Miał osiem łodzi, a cyfrowo zostało wygenerowanych 400, 125 jeźdźców zamieniło się w 400, 200 łuczników – w tysiąc. Co więcej, łucznicy stali na klifie, którego w rzeczywistości nie było. 18 kamerami nakręcili scenę w dziewięć dni.

Trudno też zapomnieć o jednym jeszcze ciekawym doświadczeniu w filmografii Scotta, o drugiej części „Milczenia owiec" zatytułowanej „Hannibal", nie tak wyrafinowanej jak pierwsza, ale ciekawej, gdyż Scott z historii o bezwzględnym kanibalu zrobił... przypowieść o miłości. Z legendą zderzył się też przy „Robin Hoodzie". Jest z tego filmu dumny także dlatego, że zrobił go o 15 mln dol. taniej, niż zakładał budżet.

Napędzany pracą

A co dla niego jest ważne poza kinem? Kiedyś – tenis, grał w niego wyczynowo, dopóki nie nabawił się kontuzji kolana. I zawsze liczyła się rodzina. Ridley ma troje dorosłych dzieci – synów Jake'a i Luke'a oraz córkę Jordan – wszyscy pracują w show biznesie. Tragedią stała się dla niego śmierć brata. W jednym z wywiadów przyznał, że Tony był jedyną osobą w Hollywood, której mógł w pełni zaufać. Dziś, kończąc swoje filmy, myśli, co on by o nich powiedział. Są też przyjaciele. Często aktorzy, z którymi stale pracuje. Jak Russell Crowe czy Michael Fassbender. – Jeśli przeżyjecie razem na planie napięcia, czasem spory i krzyki, to już na pewno jesteście kumplami. Nie ma niczego do ukrycia – śmieje się reżyser.

Jego współpracownicy twierdzą jednak, że Scott ma asystenta i to on krzyczy oraz komenderuje. Ridley zaś jest człowiekiem spokojnym, nawet mówi ściszonym głosem.

Na planie superprodukcji przypomina europejskiego artystę robiącego skromny, kameralny film. A jednocześnie całkowicie nad wszystkim panuje. W czasie zdjęć nigdy nie jeździ własnym samochodem. Ma kierowcę, siada na tylnym siedzeniu i w drodze na plan przegląda materiały. W czasie przerw znika w swoim kamperze, wywieszając kartkę „Nie przeszkadzać". Wszyscy wiedzą, że lubi się wtedy choć chwilę przespać. I wyjdzie potem na plan skupiony.

Praca go napędza. Właściwie jest fenomenem. 84 lata? Co z tego? – Doprowadza mnie do szału to, że aktor może zrobić cztery filmy w ciągu roku, a ja nie – wzdycha. I zadziwia kolejnymi produkcjami.

„Ostatni pojedynek", który będzie pokazywany w Wenecji, to XIV-wieczna historia. Jej bohaterami są Jean de Carrogues, jego żona Marguerite i wieloletni przyjaciel Jacques Le Gris. W styczniu 1386 roku w trakcie nieobecności de Carroguesa przyjaciel miał zgwałcić jego żonę, o co kobieta publicznie go oskarżyła. Nie było żadnych świadków, więc podejrzany został uniewinniony. Jean de Carrogues podniósł więc sprawę przed samym królem Karolem VI, który zgodził się, by adwersarze stoczyli pojedynek na śmierć i życie. Zwycięzca udowodniłby przed Bogiem i ludźmi, że prawda była po jego stronie. W filmie występuje cała plejada gwiazd, m.in. Adam Driver, Matt Damon, Jodie Comer, Ben Affleck, Harriet Walter i Michael McElhatton. Jak zapowiada Scott, jest to opowieść o heroicznej kobiecie i prawdzie kryjącej się w sprzecznych zeznaniach.

Projektów, które przygotowuje jako producent, niemal nie sposób zliczyć. Kilka z nich chce sam wyreżyserować, m.in. prequel „Obcego" i drugą część „Gladiatora". A także „Kitbag" – opowieść o Napoleonie Bonapartem, w którym główną rolę ma zagrać Joaquin Phoenix.

– Przygotowywanie filmu to koszmar – mówi. – Ale kiedy wychodzę na plan, kiedy staję za kamerą, czuję, że żyję. ©?

Jest Anglikiem, ale mało kto o tym pamięta. Dla świata wielcy współcześni reżyserzy brytyjscy to Ken Loach, Mike Leigh, Stephen Frears, z młodszych pokoleń choćby Andrea Arnold. Ridley Scott traktowany jest jak twórca hollywoodzki, bo też odniósł w Ameryce ogromny sukces. Ale zawsze dawał filmowi kawałek swojej europejskiej duszy. Mało kto w fabryce snów potrafi łączyć komercję z artyzmem. I mało kto jest tak wyczulony na piękno obrazu, na szczegół scenografii, wiarygodność kostiumu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi