Minęło już 38 lat od premiery „Ósmego pasażera Nostromo”, kiedy to Sigourney Weaver po raz pierwszy wcielała się w postać Ripley i walczyła z drapieżnymi istotami z kosmosu. Fenomen tamtego horroru opierał się na niedopowiedzeniach. Obcy mordował z zaskoczenia, często ukryty dla oka widza. Z czasem jednak przybywało makabry na ekranie. Przesada była najdotkliwiej odczuwalna w części czwartej „Obcy: Przebudzenie” z 1997 roku, po której wydawało się, że to już koniec serii. Ale nie w Hollywood.
„Prometeusz” Ridleya Scotta z 2012 roku stanowił ambitną próbę nowego otwarcia filmowego cyklu. Nie do końca udaną, ale na swój sposób odświeżającą i dobrze zagraną (m. in. Michael Fassbender i Noomi Rapace). Scenarzyści stawiali na tradycyjne kino grozy, a zarazem podejmowali nowe wątki, choć nie ustrzegli się wpadek i schematów.
Niestety w kontynuacji „Prometeusza”, która nosi tytuł „Obcy: Przymierze” i właśnie weszła do kin, jest znacznie więcej niedorzeczności. Fabuła filmu jest tak szablonowa, jak gdyby wygenerował ją program komputerowy. Mamy załogę statku kosmicznego, która leci na podobną do Ziemi planetę, by stworzyć na niej kolonię.
Na ekranie widzimy klasyczną grupę bohaterów: rubasznego wesołka, twardych zabijaków, wrażliwą dziewczynę, zasadniczego dowódcę, bystrego eksperta od technologii i mądrą profesor botaniki. Załoga odbiera podczas podróży tajemniczy sygnał i daje się zwabić w pułapkę, gdzie oczywiście czeka na nich Obcy, który zaczyna ich po kolei zabijać. W tym miejscu można w zasadzie skończyć, bo podobnych historii widzieliśmy już dziesiątki.